Był sobie taki piesek. W zasadzie to całkiem spory kundel,
czarny, z mokrym nosem, klapniętymi uszkami i – do czasu – niespożytą energią.
Nie dał się nauczyć chodzenia na smyczy, choć podejrzewam, że to raczej kwestia
nieumiejętności wychowawczych moich i mojego obecnego męża a wówczas partnera
życiowego.
Pies był energiczny, ale niewiarygodnie delikatny. Psu nie
zdarzyło się „podnieść głosu” na swojego właściciela czy na innego człowieka.
Nie warczał, nie pokazywał kłów, choć wcale nie chował ogona pod siebie. Po
prostu ufał, że nikt go nie skrzywdzi, wiedział, że człowiek to przyjaciel. Raz
jeden. delikatnie, pokazał córce znajomych, że ma już przestać ją dręczyć, i
leciutko uchwycił jej rękę zębami. Krzywdy nie zrobił, choć mógłby, gdyby
chciał. Córka zaprzestała dręczenia.
Pies był z nami prawie od samego swojego początku. Z pomocą
kolegi K. został wybrany w schronisku, do którego ktoś go dostarczył. Miał
wtedy kilka miesięcy, około czterech.
Przyszło więc do nas małe psisko, obsikiwało mieszkanie
regularnie i trochę trwało, zanim zrozumiało, że miejsce sików jest na dworze.
Akcji z obgryzaniem obuwia czy innych części garderoby psiak nie miał. Miał za
to ulubione miejsce na sofie czy łóżku. Wstyd przyznać – przyzwyczailiśmy psa
do tego. Bo też traktowaliśmy go jak członka rodziny, jak dziecko, którego
wówczas nie mieliśmy.
Pies dużo czasu spędzał w domu, sam. Zawsze miałam przez to
poczucie winy, ale też myślałam sobie, że w schronisku takiemu psu na pewno nie
było lepiej. Z drugiej strony pies miał regularne spacery, dwa razy dziennie
całkiem długie. W weekendy zaś szalał i nadrabiał tygodniową bezczynność.
Wrzucaliśmy psu kije do Odry, a pies wbiegał radośnie do
wody, płynął z nurtem (silnym….) po kija, po czym pod prąd płynął do brzegu.
Radośniejszego psa trudno sobie wyobrazić. Po takich spacerach pies miał
zakwasy na dwa – trzy dni.
Pies jeździł z nami na różne wycieczki, był nawet w
Toskanii! Grzeczniejszego stworzenia trudno szukać. Leżał pies grzecznie w
nogach pasażera, nie stękał i nie narzekał. Jeździł w góry, do lasu, był na
Raduni w zimie – gdzie podczas spaceru do łap przyklejał się mu śnieg, co
powodowało ból i pies wtedy delikatnie popiskiwał.
Był głaskany, przytulany i kochany.
Kiedy pojawiła się na świecie Ninka pies musiał trochę
ustąpić jej miejsca. Trudny był to czas, bo K. miał wtedy pracę mocno wyjazdową
a ja musiałam ogarnąć towarzystwo i dopilnować, aby psu nie działa się krzywda
w zakresie spacerów, między innymi. Po jakimś czasie nabyliśmy nieruchomość i
zaplanowaliśmy budowę domu. W planach miałam także egzamin zawodowy i po
poskładaniu tych faktów wyszło nam, że ciężko będzie w to wszystko wpasować
psisko. Ja uczyć planowałam się w Opolu, u rodziców. K. miał dalej sporo
wyjazdów, często z nocowaniem poza domem. Obarczanie moich rodziców nie tylko
ciągła opieką nad dzieckiem, ale jeszcze psem, byłoby przesadą. Teściowie
zaoferowali pomoc, wzięli psa pod swoją opiekę. W założeniu miało to być
tymczasowe – na rok, może półtora. Kiedy jednak wprowadziliśmy się do domu
okazało się, że teściowie psa oddać nie chcą. Pies miał u nich dobrze – częste spacery,
dobre jedzenie, wyjazdy w góry.
Spasowaliśmy. Zajęci codziennością, Niną, potem Igą, w nowym
miejscu, pogodziliśmy się z tym, że pies jest nasz i nie nasz. Widywaliśmy psa,
a jakże, jeżdżąc do teściów czy przejmując go na czas ich wakacji, podczas
świąt różnego rodzaju, spotkań rodzinnych i w podobnych okolicznościach.
Pies nie wydawał się zagubiony czy nieszczęśliwy. Do nas, do
mnie i do K. zawsze przybiegał z radością jakby ciut większą, niż okazywał ją
innym. Kładł się podczas spotkań u naszych stóp, słuchał się.
Trudno do końca to ocenić, bo pozytywne nastawienie do
świata tego psa powodowało, że pies cieszył się na widok prawie każdego
człowieka, dziecka, które potrafiło mocno ciągnąć go za ucho też. Chcę jednak
wierzyć, że choć troszeńkę bardziej odczuwał radość na nasz widok.
Pies się starzał. Coraz trudniej wchodziło się mu na drugie
piętro, do mieszkania teściów, coraz mniej radośnie biegał za swoją piłeczką.
Półtora roku temu pies o mało nie pożegnał się z życiem, kiedy problemy z
drogami rodnymi doprowadziły ją na stół operacyjny. Pies przeżył, ale stracił
jeszcze więcej wigoru, choć dalej cieszył się na widok ludzi.
Aż do wczoraj. Wczoraj machał ogonem po raz ostatni. Nie
było mnie przy tym i źle mi z tego powodu. Pies został uśpiony, w domu, zapewne
wiernie patrząc w oczy swoich opiekunów. Pies miał potężne guzy na płucach,
ledwo oddychał a stosowana terapia już nie przynosiła ani poprawy ani ulgi.
Pies cierpiał.
Ten pies to Molly, moja psinka. Wiem, oddałam ją, więc może
nie mam prawa do stwierdzenia „moja”. A jednak tak czuję, częściowo była moja,
stanowiła część mojego życia, była jego wspaniałym elementem, wiernym i
cudownym. Kochałam ją.