środa, 25 marca 2015

wiosenny koniec miłości

Doniósł mi małżonek, że Nina się mu zwierzyła, że już nie kocha B.
Spytałam ją dzisiaj, udając, że  nic nie wiem, co u B.
- Nie wiem, już go nie kocham.
- Ninuś, a czemuż to?
- A, bo ostatnio mi powiedział, że jak będę go śledzić to naśle na mnie chłopaków z gimnazjum i jakoś jak go śledziły inne dziewczyny to im tego nie mówił.
Przyczyna dobra, jak każda inna.
- To kogo teraz kochasz?
- M.
- Tego z klasy?
- Tak, tego.
- O, no proszę, a on Ciebie?
- No, nie wiem - i promienny uśmiech.

No cóż, miłość dziecięca niezbadanymi ścieżkami chadza. Pamiętam, jak kochałam się w Janku z Czterech Pancernych, ale tylko do momentu, w którym mój kolega mi się nie przyśnił, jak chodzi w zielonym sweterku. Nie wiem, co było później, ale ta miłość na pewno długo nie przetrwała. Kto wie, czy wiosna mi też wówczas w głowie nie namieszała...

wtorek, 24 marca 2015

i znowu trochę o zdrowiu...



W weekend rekompensowali my dzieciom dzień kobiet, uroczo przez niektórych zwany dniem jajnika. W końcu obie nasze kobietki odczuwają silną potrzebę świętowania!
W sobotę, po Ninkowym basenie, podczas którego przewędrowałam ze śpiącą w wózku Igą pół miasta (ach, ten smog), zjedliśmy pyszną zupę z Zupy (Katarzynę, osobę polecającą knajpę, z tego miejsca gorąco pozdrawiam – strzał w samo serce dziesiątki!) i udaliśmy się na plac zabaw koło dawnego miejsca zamieszkania. Dzieciaki trochę poszalały, a kiedy zaczęło robić się z deka chłodno, pojechaliśmy na obiad. Złamałam się i zjedliśmy pizzę… Nie był to obiad najwyższych lotów, dziewczyny – mimo okazywanego zachwytu przed – nie jadły jakoś nadzwyczaj chętnie. Czas oczekiwania, ceny – bez rewelacji….
A na koniec wrzuciliśmy dziewczyny na plac zabaw, tym razem pod dachem. Wyszalały się dobrą godzinę i wyglądały na bardzo zadowolone z tego faktu.
W niedzielę zaś, po kolejnym, tym razem porannym, basenie Niny w ramach odrabiania nieobecnośi, poszliśmy do kina na piękny, disnejowski film – Kopciuszka. Ładnie zrealizowany, z nieznanymi powszechnie, ale za to uroczymi aktorami, z umiarkowaną ilością magii, za to ogromną ilością mądrych przekazów. Naprawdę, podobało mi się. Małżonkowi memu i Nince też, jednak Iga stwierdziła, że nie było tam potworów i jej się nie podobało. I tylko księżniczka jej się podobała.
Odnoszę wrażenie, że Iga jeszcze nie dorosła do filmów, jest nadal na etapie bajek. Ninka ten etap też przechodziła – pamiętam, jak wersja bajkowa Tajemniczego Ogrodu, z gadającym kotem i innymi magicznymi wstawkami, podobała jej się dużo bardziej aniżeli wersja filmowa, którą zaczęła cenić dopiero rok-półtora temu.
Świętowanie dobiegło końca kiedy w niedzielne popołudnie zabrałyśmy z Igą spod dworca Babcię Teresę i pojechałyśmy do szpitala. Iga pozostała tam z Babcią (planując ten pobyt nie wiedziałam w jakim będę stanie i poumawiałam się w różne miejsca, poza tym czuję, że to nie najlepsze miejsce dla ciężarnej, a obecnie pocięty brzuch małżonka też nie sprzyja pobytowi w szpitalu) i dzisiaj ma wyjść. Wycieczka do szpitala to planowana wizyta na oddziale immunologicznym – kontrola jej rzekomego niedoboru odporności. Piszę rzekomego, bo zapadły mi w pamięć słowa hematologa, do którego poszłam dawno temu z Niną, z uwagi na niezadowalające wyniki badania krwi. Lekarz wypytał wówczas, czy Nina często choruje, ma infekcje nawracające, nie może ich wyleczyć, być może? Wszystkie odpowiedzi były negatywne i wtedy lekarz popatrzył na mnie (i miał rację) jak na przewrażliwioną mamuśkę i stwierdził, że leczy się człowieka, nie wyniki.
Iga miała dwa zapalenia płuc, jedno po drugim, to prawda. W sierpniu i wrześniu. Miała też w grudniu, kiedy mnóstwo dzieciaków w przedszkolu miało takowe - wirusowe. Poza tym – praktycznie nie choruje, a mam wrażenie, że i te zapalenia płuc dałoby się racjonalnie wytłumaczyć, jeśli chodzi o przyczyny.
Ale poddałam się idei, żeby dziecko przebadać, bo lepiej wiedzieć, jeśli coś jest faktycznie nie tak, żeby móc to wyleczyć. Jednak przejmowanie się tym to już zupełnie inna kwestia. Prawda jest taka, że gdybyśmy po tych zapaleniach płuc nic dalej nie robili, żadnej diagnostyki, żylibyśmy sobie jak pączki w maśle mając przekonanie, że zapalenia płuc czy inne infekcje to przypadłość wieku dziecięcego, która mija. I kto wie, może właśnie tak jest? A te nieidealne wyniki krwi to po prostu jej norma? Coś, co Idze nie przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu, pomimo, że odbiega od ustalonych przez kogoś standardów?
Co jeszcze mnie ciekawi, kiedy byłyśmy w październiku na badaniach, nieprawidłowe było jedno miano przeciwciał, IgG, teraz ponoć nieprawidłowe są dwa inne, limfocyty T i IgM.  Nie ogarniam tego, jak to dziecko żongluje sobie własną odpornością, która jest obniżona, a do tego nie choruje! Poza tymi trzema zapaleniami płuc przeszła de facto jedną infekcję w październiku, z podwyższoną gorączką (miesiąc po antybiotykoterapii, obniżona przez to odporność, a i tak wyszła bez antybiotyku). Do tego dokładnie dwa epizody kataru z kaszlem, który przeszedł po dwóch dniach siedzenia w domu. Od sierpnia do teraz, to jest na przestrzeni 8 miesięcy. Jeśli dodać wcześniejsze pół roku bez żadnej infekcji… Myślę, że niejedno dziecko bez rozpoznanego niedoboru odporności pozazdrościć mogłoby takiego zdrowia.
Jesteśmy chyba znani z bezobjawowych chorób. Dziś Nince rozpoznano zapalenie Trąbki Eustachiusza. Dziecko na nic się nie skarży, słyszy świetnie, a jednak. Zbadaliśmy ją, bo we wrześniu miała robione badanie słuchu, w ramach badań organizowanych przez szkołę – wyniki dostałam w czwartek, pięć dni temu, wcześniej mówiono nam, że wszystko jest w normie, a na wyniku jak byk – konieczna konsultacja. To skonsultował dziś K. te wyniki a tu taki werdykt! Bezobjawowe zapalenie…
Gdzieś, z tyłu łba, pojawia się czasem myśl „a co, jeśli naprawdę coś jest nie tak?”. Wtedy idę sobie do moich dzieci, patrzę na nie i myśl zdycha, nienakarmiona.
Dzieci mi rosną, rozwijają się fantastycznie, są zdrowe. Jeśli coś im jest – to prędzej czy później się okaże. Ważne, żeby reagować na sygnały i oznaki, niczego nie zaniedbywać. Ale żeby od razu wszczynać alarm? Szkoda zdrowia!
Tymczasem wiosna się rozkręca, przecudne przedwiośnie trwa w najlepsze, kiedy zielone listki jeszcze się nie rozwinęły, ale są w stanie gotowości bojowej i lada moment pokażą, na co je stać, i świat się zazieleni. Zbliżają się święta, trzeba zajączka jakoś zachęcić do odwiedzin  i dać cynk, co dzieciom może się podobać. Bosko, jest bosko!

piątek, 20 marca 2015

o porażce edukacyjnej i o byciu starszą siostrą



Porażka miała miejsce we wtorek o poranku. Polegała na zajęciu piątego miejsca w konkursie recytatorskim, a w zasadzie w eliminacjach do konkursu, które miały miejsce w klasie.
Sprawa była taka. Otrzymaliśmy informację, że jest konkurs – „Szkoła w poezji”. Jak zwykle chwilę nam zajęło ustalenie wiersza, ale ostatecznie wysłaliśmy zgłoszenie Niny. Niestety, wybrany wiersz okazał się zajęty. Poszukaliśmy zatem innego, padło na mistrza Tuwima i jego „Naukę”. Wiersz tyleż piękny, co trudny. Mnóstwo niezrozumiałych dla skrzata w tym wieku słów, jeszcze trudniejsze przesłanie. W zasadzie w dniu eliminacji tłumaczyłam jeszcze część wiersza Nince.
Pomyślałam jednak, że skoro jako dwulatka śpiewała hymn, trzylatka recytowała Leśne głupki, to jako siedmiolatka z takim wierszem sobie poradzi.
Ona sobie poradziła. Nie poradziły sobie inne dzieci. Prawie w przeddzień – w niedzielę wieczorem – okazało się, że to dzieci będą oceniać występujące dzieci. W efekcie Ninka zajęła w klasie piąte miejsce, a tylko trzy pierwsze premiowane były uczestnictwem w konkursie ogólnoszkolnym.
Ninka była załamana – i wcale się jej nie dziwię. Spotkała się twarzą w twarz z brutalną rzeczywistością, prawem demokratycznego wyboru – bo to dzieci decydowały, kto podobał się najbardziej. Owszem, to Pani Wychowawczyni miała głos decydujący, ale dzieci miały na wybór wpływ istotny.
Szkoda – tego, że nie weźmie udziału na tym drugim etapie, że poniosła porażkę, że była smutna i załamana. Z drugiej strony – cenna to lekcja. Dla mnie na pewno, żeby wszelkie warunki wszelkich zabaw i konkursów sprawdzać. Ale i dla niej. Nie zawsze będzie wygrywać, nie zawsze będzie najlepsza – zawsze będzie to smutne lub przykre, oby nie frustrujące. Przekazaliśmy jej razem z K., że dla nas jest najlepsza. Jest najmądrzejsza, najpiękniejsza, najpiękniej recytuje, najpiękniej gra i rysuje.
Co ciekawe – ja naprawdę tak uważam! To tak niesamowicie utalentowane dziecko, że nie widzę – przynajmniej na razie – z czym nie miałaby sobie w życiu poradzić!
A do tego tak otwarte… Pojechała Nina wczoraj na zajęcia z żeglarstwa, pierwsze merytoryczne. Wróciliśmy do domu późno, przed dwudziestą. Dziecko było mocno zmęczone, po całym dniu i po zajęciach – nic dziwnego. Spytałam się jej, czy na pewno chce tam chodzić, czy nie chce zrezygnować – jedno jej słowo i koniec, naprawdę nie ma przymusu, a wręcz przeciwnie – przecież to tylko dodatkowe zajęcia, jeśli jest zbyt zmęczona to po prostu szkoda życia na to. Wtedy Ninka nabrała energii, odwróciła się do mnie i prawie z ogniem powiedziała:
- Chcę tam chodzić, mi się to bardzo podoba! Chcę się nauczyć żeglować!!!
Chwyta w lot, wszystko ją ciekawi, chce żeby jej czytać, chce sama czytać – choć trochę z czasem na to słabo. Chce ćwiczyć i sama siada do pianina, chce rysować i rysuje ślicznie i ciekawie. Matematyka jej się bardzo podoba, chce się uczyć angielskiego.
Nie wiem, co ona bierze, ale ja też tak chcę.
A do tego siostra z niej po prostu idealna.
Bo było to tak.
Kiedyś mądra osoba powiedziała mi, żebym nie robiła ze starszego dziecka opiekuna dla młodszego. Żebym za żadne skarby świata nie obarczała jej odpowiedzialnością, nie stawiała jej zbyt wielu wymagań – a nawet jeśli nie nazbyt trudnych to jednak nieodpowiednich. W końcu Ninka sama jest dzieckiem. Słowa te powtórzył, równie mądry, małżonek owej mądrej istoty.
Słowa te wypowiedziane były późną nocą, nie wszyscy uczestnicy rozmowy mieli może jasne umysły, a jednak przyjęłam je z dobrodziejstwem inwentarza, zapadły mi w pamięć te słowa, bo obie te osoby bardzo sobie cenię, a że sami są starszym rodzeństwem – wiedzą, co mówią.
I staram się być sprawiedliwą a Ninki nie obarczać ponad miarę i ponad jej własne chęci, które i tak czasem ograniczam – którą muszę sama jakoś ustalić, no ale innej ścieżki nie ma.
Dodać muszę, że ostatnimi czasy brzuchy dorosłych w naszym domu są lekko niedysponowane i niechętne skłonom, uciskom i zmianom pozycji. Kręgosłup mój również niechętnie reaguje na takie aktywności. Toteż wieczorem wysyłamy obie dziewuchy na góry celem rozebrania się do kąpieli a nawet celem jej samodzielnego rozpoczęcia. Przedwczoraj, w środę, tak dobrze im szło, że wlazły także do wanny i się same umyły! Jak się później okazało – to Ninka umyła siostrę, wypłukała i pomogła wyjść z wanny. Dziewczyny bawiły się znakomicie, nie miałam wręcz sumienia im przeszkadzać – chichotały i śmiały się w głos, nie mogły wręcz przestać.
Ninkę bardzo pochwaliliśmy za jej siostrzaną opiekę, jednak dostała od nas informację, że nie ma obowiązku, ba – nie chcemy, żeby Igę myła. To nasz obowiązek, ona jest siostrą, nie mamą. Ale dumni z niej jesteśmy ogromnie, bo to jednak cudowne, że potrafi być tak opiekuńcza.
Nastał wczorajszy wieczór. Iga, jak zwykle, grzebała się z jedzeniem kolacji, powiedziałam więc Nince, żeby szła się myć. Iga zaprotestowała, że ona chce kąpać się razem z Niną.
- Niestety, Iguniu, jesz za wolno i Ninka idzie się myć już teraz.
- Ale ja chcę, żeby Nina mnie umyła!
Nina jednak była zmęczona i powiedziała, że nie chce myć Igi. Nastąpiła powtórka wypowiedzianych zwrotów (chcę żeby Ninka mnie umyła, nie chcę jej myć), po czym Iga wybuchła  tak szczerym i prawdziwym płaczem, że wszystkim nam zrobiło się jej żal. Ninka przybiegła, przytuliła siostrę, zrobiła minę „o rany…” i powiedziała Idze:
- Dobrze, umyję Cię.
Iga się rozpromieniła, wtuliła się w Ninę i natychmiast płacz ustał.
Nie wiem, poddaję się w takich sytuacjach. Nie chcę Niny obarczać odpowiedzialnością, a z drugiej strony – to jest tak słodkie i cudowne, kiedy te ich relacje są tak serdeczne, pełne miłości i zaufania, że nie mam sumienia wkraczać pomiędzy nie! Niech osądzi mnie historia i własne dzieci, czy działam wbrew przekazanej mi do stosowania zasadzie…

wtorek, 17 marca 2015

ciężko....



Mąż w dom powrócił a wraz z nim większy spokój. Nie, żeby małżonek go jakoś intensywniej zaprowadzał, raczej rodzina czuje się pewniej, że wszyscy i wszystko jest na swoim miejscu.
Mimo powrotu, przynajmniej początkowo, większość kwestii musiałam przejąć, głównie związanych z dzieciakami. A organizacja czasu i życia z dwójką skrzatów obecną i jednym skrzatem dopiero w trakcie wytwarzania nie jest zadaniem łatwym. Przesyt nastał w piątek, nomen omen – trzynastego - kiedy to bardzo chciałam zdążyć na przedstawienie Niny (o którym za moment) i pędząc przez miasto mocno irytowałam się na innych kierowców (tylu eufemizmów w jednym zdaniu dawno nie popełniłam…). Kiedy miły pan w aucie przede mną postanowił zatrzymać się i przepuścić jedną osobę, która nawet jeszcze nie zbliżyła się do przejścia dla pieszych, ledwo wyhamowałam. Na pewno skróciłam żywot opon o kilka lat a sobie żywot o kilkanaście. Nie wiem, jak młody to potraktował, pewnie też się nie ucieszył. Wtedy coś wzięło i pękło i jak się rozryczałam tak dobrą godzinę uspokoić się nie mogłam. Oczywiście na przedstawienie nie zdążyłam, co nie poprawiło mi nastroju, zresztą tego dnia niewiele rzeczy mogło poprawić mi nastrój.
I taka refleksja mnie naszła, że pomimo takich oczekiwań, że jak już będę w tej ostatniej w swym życiu ciąży to będę dla siebie łaskawsza, dam się porozpieszczać, pooszczędzam się – w końcu nie tylko mam prawo, ale nawet przydałoby się – to jednak ta ciąża jest wyjątkowo pracowita. Praca na dwa etaty, dzieciaki jak na dwa etaty plus pocięty małżonek, który na dobry miesiąc z niektórych rzeczy jest wyłączony częściowo a z innych całkowicie. Nie jego to wina, to jasne, ale jakiś taki żal pozostaje.
Nie pozostaje zaś czasu – na te wszystkie względy względem siebie. Młody wyjścia nie ma, chce przetrwać, musi być silny. A że ciąża książkowa to nie mam nawet pretekstu żeby siąść i kazać się obsługiwać. Poza obolałym lekko ciałem wskutek nadmiernego wysiłku fizycznego skutek jest też taki, że do końca pierwszej połowy ciąży, do którego został tydzień, przytyłam jakiś kilogram, może dwa. Nie za wiele…
Druga połowa nie szykuje się jakoś znacząco lepiej pod względem celebrowania faktu posiadania w brzuchu potomka. Może to jest tak, że skoro to nie pierwsze dziecko to powinnam traktować sprawę jako dość oczywistą. Jak z wszystkim, co po raz pierwszy i po raz kolejny. Kiedy pierwszy raz leciałam samolotem, przeżywałam to mniej więcej tak, jak mrówka okres. Kolejny raz był ciekawy, następne – niezauważalne. Ale to jednak jest co innego, jak sądzę, tworzenie nowego człowieka to jednak jest proces magiczny i niesamowity i tak bardzo chciałam, żeby było niezwyczajnie. Nawet nie mogę napisać – następnym razem, bo następnego razu nie będzie.
Żal więc jakiś niezaadresowany i nieuzasadniony odczuwam, ale zagryzam zęby i robię swoje.
A jest co robić…
Poprzedni weekend, ten z dniem kobiet, mimo niewielu zajęć był mocno zajęty. W sobotę, zamiast na basen, Ninka wybrała się na urodziny do koleżanki z klasy. Ja w tym czasie zabawiałam Igę na maciupcim placyku zabaw na wrocławskiej promenadzie. Następnie wróciłyśmy do domu i po obiedzie pojechałyśmy odwiedzić małżonka w szpitalu. Kiedy wróciłyśmy – był właściwie wieczór. W niedzielę zaczęłyśmy od basenu Ninki a potem udałyśmy się na spacer po okolicy w poszukiwaniu placu zabaw. Placu nie było, ale dziewczyny miały taką ochotę na zabawę na świeżym powietrzu – czemu sprzyjała idealna wręcz pogoda – że zawiozłam je do Parku Południowego i tam się wietrzyły i świetnie bawiły. Pierwszy zonk pojawił się w domu, kiedy zupa pomidorowa okazała się przecierem a czasu na gotowanie nowej nie było. Dzieci zamiast zupy dostały miskę owoców. Po przebudzeniu Igi planowałam zabrać je na obiad do restauracji, jednak wybrana i wymyślona była założona po zęby, skończyło się więc obiadem w IKEA. Potem odwiedziłyśmy małżonka i po powrocie okazało się, że w zasadzie… znów jest wieczór a weekend właśnie się skończył.
W poniedziałek K. powrócił do domu.
We wtorek nadciągnęły posiłki. Iga pozostała z Dziadkami w domu a ja woziłam już tylko Ninkę. Co nie ułatwiało aż nadto mojego życia, bo jednak poruszanie się samochodem po tym mieście to dla mnie wyzwanie emocjonalne, żeby kogoś nie zabić. Kandydaci dosłownie pchają się w moje ręce, więc odmawianie kolejnym wymaga nie lada wysiłku.
Ninka miała w zeszłym tygodniu koncert pod hasłem „Wierszyki, nutki i kredki”. Zagrała ładnie, bez większych pomyłek i jak zwykle – bez stresu.  W piątek było przedstawienie dla Babć i Dziadków, na które to nie dotarłam, bom z dalekiej rozprawy wracała, a mojej przeciwniczce procesowej buzia się nie zamykała (oby ze skutkiem pozytywnym tylko dla mnie i mojego mocodawcy). Tydzień był więc wyczerpujący, choć wielu nowych zajęć nie było – poza spotkaniem organizacyjnym dla przyszłych żeglarzy w czwartek, 11 marca. Pierwsze zajęcia, takie na poważnie, już w najbliższy czwartek.
Miniony właśnie weekend minął domowo-szpitalnie, bo choć mieliśmy nadrabiać ubiegłotygodniowy Dzień Kobiet, małżonkowi rana wojenna dała się we znaki i musieliśmy odpuścić a K. sprawdzić w szpitalu. Jedyną odmianą było to, że popływałam sobie w basenie, nie oszczędzając się zanadto, co zaskutkowało jeszcze większym umęczeniem, choć tym razem takim całkiem przyjemnym. Do tego Ninka dostała do grania wiele nowych utworów, niełatwych, więc siedziałyśmy całkiem sporo przy pianinie, co też weekend mocno skróciło.
Kolejny tydzień w toku, spraw do załatwienia jakoś nie ubywa, co zawsze napawa mnie zdumieniem – gdzie, do licha, jest granica? Do piątku zbyt wiele luzu nie spodziewam się a i weekend szykuje się pracowity.
No cóż, pozostaje napawać się coraz mocniejszymi kopniakami gówniarza (kochanie, nie kop mamusi, bo się spocisz!), cieszyć z tego, że mogę pracować, bo ciąża bez komplikacji przebiega, mieć radochę z dzieciaków, choć trochę zmęczenie zamyka mi oczy i próbować o niczym nie zapomnieć, ze wszystkim zdążyć i całość ogarnąć.

I liczyć, że dotrwamy z młodym w zdrowiu i w jednym kawałku do tej połowy sierpnia a ja w tym czasie nie oszaleję.

piątek, 6 marca 2015

pocięte chłopię i znieczulica



No i męża mi pocięli. Wzięli go sobie, na stole położyli, ciach i ciach i chłopa mi odchudzili. Pewnie wahnięcia wagowe będą go dotyczyć, może przytyje niebawem po mniej lub bardziej przymusowej głodówce, to jednak w tym zakresie już nigdy nie nadrobi i zawsze o te kilka gramów będzie lżejszy. Wyrostka z niego wycięli. Robaczkowego.
Ponoć czarny był, ten wyrostek znaczy się, gdy go wycinano, czyli zgniły i wcale nie miał się dobrze i musi być, już jakiś czas temu sytuacja musiała mieć miejsce i nic się nie wydarzyło. Czyli wyrostek się zapalił, musiał boleć, po czym przeszło. Nie wiedziałam, że takie cuda są możliwe…
A była to krótka piłka, bo przecież piątek mamy – w środę nad ranem małżonka obudził ból brzucha, dał radę nas odwieźć do miasta po czym pojechał cierpieć do domu. W tę środę. Cierpiał sobie, poczuł się lepiej i pojechał po dziewczyny do placówek, po czym zabrał do domu i w całości się nimi zajął – bo ja akurat endokrynologa odwiedzałam. Kiedy wróciłam wieczorem nadal był cierpiący i blady, wieleśmy więc nie pogadali.
Oboje zaś byliśmy przekonani, że to zwykłe zatrucie. Boli – to przestanie. Gorączka – zdarza się, chyba. Cóż można uczynić, poza czekaniem?
Nad ranem, w czwartek, obudził mnie jednak małżonek bladym świtem i powiedział, że to wyrostek i jedzie do szpitala. Sam pojechał, dzielne chłopię, choć sugerowałam transport. Najpierw otrzymałam informację, że wg USG to nie wyrostek. A godzinę później, że jednak wyrostek i będzie cięcie. No i było. Co ciekawe, mimo ostrego zapalenia owego wyrostka, małżonek osobisty, który w szpitalu zjawił się o 7 rano, pocięty został o 19. A zatem 12 godzin zabrało postawienie diagnozy, zapewnienie miejsca na oddziale i znalezienie wolnego miejsca na chirurgii. Dobrze jednak, że efekt jest prawidłowy – wyrostka brak, bólu brak, dziura obecna. Dziura zarośnie i wszystko wróci do normy a zapalenie nigdy już groźnym nie będzie.
W niedzielę zaś znów będziemy w komplecie, na ten dzień bowiem planowany jest wypis, po czym nastąpi rehabilitacja. Już ja, biedakowi, zadania znajdę na ten czas! Księgę rodzinną – uzupełnić! Dostawcę drzwi wewnętrznych - znaleźć! Zdjęcia – posegregować! Nie ma litości, nie ma…
A tymczasem walczę z dzieciakami, czyli z dwiema dziewuchami na zewnątrz i jednym chłopakiem w środku.
A propos chłopaka to dzisiaj kończę 17 tydzień. Jakoś tak pędem zleciało, czwarty miesiąc – wg wielu źródeł – właśnie się kończy, rozpoczyna piąty. Brzuszek jest, a jakże, choć nie jakiś nadmierny. No dobra, to zależy od pory dnia (wieczorem nie mam już sił na wyprostowanie kręgosłupa) i zawartości talerza (to chyba oczywiste). Jednak na tyle niewielki jest, że w zasadzie w tramwajach, autobusach czy w innych kolejkach nikt mnie nie przepuszcza.
Tak, póki dobrze się czuję to nie robię awantur, nie wciskam się, nie używam argumentu kluczowego „brzucha mam!”. I testuję ludzką wrażliwość, choć jeszcze łudzę się, że ludzie to nie świnie, tylko przez zimową kurtkę nie widać, czy to ciąża czy po prostu gruba jestem.
Ale u wspomnianego endokrynologa, na ten przykład, w kolejce wszyscy wiedzieli, żem w ciąży, bo Pani w kolejce, stojąca za mną, namawiała mnie głośno abym weszła bez kolejki. Nie weszłam, swoje odstałam. A kiedy się zarejestrowałam i polazłam na górę – nikt mnie nie przepuścił, więc siedziałam jak ta sierota półtorej godziny. W końcu ciężarne mają czas. W kolejce na poczcie – a byłam z dzieckiem – nikt się nie zająknął. W kolejce na badania – echo, choć nawet kartka wisi „jeśli możesz – przepuść”. Znieczulica i chamica naszła rodaków, stwierdzam to z przykrością. Bo mnie nie chodzi o to, żeby zawsze przepuszczali, ciąża to nie choroba, pracuję, funkcjonuję całkiem normalnie. Paradoksalnie – spora ilość łażenia, jeżdżenie komunikacją publiczną sprawia wręcz, że mam więcej sił, bo trenuję ten organizm. Ale chodzi o takie ludzkie odruchy – widzę osobę, która nie powinna wyrżnąć mordą w tramwaju, bo zrobi sobie i dzieciakowi krzywdę albo tylko sobie, bo ma wiele lat, to ją przepuszczam. Widzę osobę, która jest  w takim stanie, że jej kręgosłup nie przepada za staniem, wokół wielu cherlających i nie będzie dla tej ciężarnej bezpiecznym i właściwym się pozarażać, bo leków brać nie może – przepuszczam, niech jak najszybciej z tego miejsca się ewakuuje. Nawet u ginekologa babsko jedno z drugim, płaskie i widać, że nieciążowe, a ja z dwójką nudzących się dzieciaków – nie przepuści, choć ja tylko po receptę.
Rany, ale znieczulica… Me-I-and-myself ideologia. A niech im bokiem wyjdzie, może jak się kiedyś znajdą w sytuacji analogicznej to pojmą. Choć, szczerze – nie sądzę.
Może gdyby fakt tej ciąży był bardziej realny to bym się bardziej upominała. Ale ja nadal nie dowierzam! Nadal czuję się jak zawsze, a kiedy mdłości przeszły już całkowicie a ból kręgosłupa jeszcze nie przyszedł w pełni  - nie widzę wielkich różnic między stanem błogosławionym a zwykłym. Może tylko to, że troszkę trudniej mi się schylać i szybciej się męczę. Poza tym – idea posiadania w brzuchu człowieka jest dla mnie nierealna.
Choć już dwa tygodnie temu (sic!) odczułam młodego po raz pierwszy, jak się tam na dole rozpychał (czuję, że jeszcze moment, i będę musiała sporo spacerować, żeby go uśpić, bo jego kopniaki będą zanadto odczuwalne), choć co moment widzę ten śmieszny biało-czarny obraz na monitorku – nadal to taka abstrakcja… Te dwie małe żaby mocno mnie absorbują, tak mocno, że na rozważanie o wnętrzu brzucha jakoś brak czasu.
I tak właśnie, zajmując się wczoraj tymi pociechami mojemi, obcinałam im pazury. Długie były a czarne. I kiedy cięłam Igę na stópkach, darła się ona wniebogłosy. „Mamaaaa….. Boooooliiiii…..”. Myślałam, że ogłuchnę, serio. Wprawdzie próbowałam z nią dyskutować, że wcale nie boli, że nikt jej nie wierzy, żeby tak nie krzyczała, bo bobasek się boi. Na nic. Wrzask trwał. W końcu usłyszałam:
- Mamo, trzymaj ręce przy sobie!!! Ręce przy sobie!!!

wtorek, 3 marca 2015

po weekendzie życie męczy



Bardzo przeszkadzają mi weekendy. W taki weekend człowiek śpi do 8, kładzie się po północy i dalej czuje się wypoczęty. Po czym nadciąga poniedziałek, człowiek w niedzielę kładzie się spać późno, niczego nie przeczuwając i nagle, niespodziewanie, o 6.30 rano w poniedziałek, dzwoni budzik. Budzą się współtowarzysze niedoli i nagle szok – niewyspanie, oczy ledwo są w stanie obejrzeć otoczenie zza sklejonych powiek, ciało nie reaguje na polecenia, co biorąc pod uwagę opór mózgu do wydawania poleceń wydaje się całkiem zrozumiałe.
Około środy dochodzę do siebie. Nie zmienia się jedno – co rano zastanawiam się, co by tu zrobić, żeby dziś jednak nie wstawać i nigdzie nie iść. Teoretycznie lekarz powiedział – wystarczy jedno słowo a zwolnienie będzie, bo w ciąży należy się oszczędzać, a praca jakby nic się nie zmieniło oszczędzaniem się nie jest.
Ale jakoś jeszcze walczę… Choć sił i ochoty coraz mniej…
A weekend był odpoczywający, bo spędzony u Dziadków w Opolu. Nina wprawdzie spała wraz ze mną, ale otrzymała krótką informację – ma mnie nie budzić, kiedy więc rano około 7 lub przed otwierała oczy – zabierała się na dół i budziła resztę, mnie nie. Iga spała z Babcią, więc mnie swoim słodkim jazgotem nie budziła. Wprawdzie nasza aktywność była niezła, zważywszy na pogodę, ale mnie najbardziej jednak męczy poranne wstawanie a nie aktywność.
Do Opola przybyliśmy na raty – ja z Igą już w czwartek, gdyż w piątek wybyłam na rozprawę do sąsiedniego miasta. Nina z K. w piątek popołudniową porą, po popisie. Kolejny to już popis (drugi a licząc popis karnawałowy to trzeci) i mam wrażenie, że stres rośnie. W przeddzień Nina była mocno zdenerwowana, nie szło jej, palce błądziły a ona płakała. Ostatecznie zagrała ładnie (nagrana została), choć się pomyliła, ale widać, że zdrówka na przygotowanie się trochę poświęciła.
W Opolu w sobotę przetestowaliśmy nabrzeże Odry a potem – z obiema bździągwami! – K. ruszył na lodowisko. Trafiliśmy na jakieś wielkie święto mniejszości niemieckiej, co ułatwiło nam życie, bo Nina została porwana przez dwie dziewczyny, które wdrażały ją do jazdy, a tymczasem K. szkolił Igę. Szkolenie polegało na ratowaniu jej życia, bo co moment nóżki jej się rozjeżdżały i pupa była zagrożona. I tu opinie są rozbieżne – ponoć była mocno zestresowana, choć spytana, czy się jej podobało, czy chce jeszcze – stwierdziła, że i owszem, chce.
Do tego stopnia zachwyciliśmy się jej postawą, że jeszcze tego samego dnia Dziadkowie nabyli jej rolki a następnego dnia została na owe rolki wyprowadzona. K. twierdzi, że trochę się stresowała, ale czy ja wiem? Skoro chce dalej, to chyba źle nie jest?
W niedzielę zabraliśmy, ja wraz z K., Ninę na basen. Nie ma tam atrakcji dla dzieci, zwykła pływalnia, ale Nince to wystarczyło aby się trochę powygłupiać. Trochę poćwiczyła, a trochę powariowała, wraz z ojcem swym. Wyszła zadowolona, jak i ja, że choć trochę poruszałam się. Ojciec się nie wypowiadał tak entuzjastycznie, bo to na nim spoczął obowiązek szkolenia Niny.
Wczoraj zaś Nina miała drugie zajęcia z angielskiego – Pani ma cel, aby dzieci trochę się rozgadały. Była Niną zachwycona, pytała, czy Nina się gdzieś uczyła, bo cały czas mówi po angielsku, łapie w lot i szybko się uczy. No cóż, to było do przewidzenia. A siedząc pod drzwiami słuchałam tylko, jak się chichra ta wariatka mała nasza i jaką ma radochę z tych zajęć. Chyba o to chodzi!
A z kolei w weekend jeszcze poprzedniejszy i pełnolutowy umęczyła się Nina, ale nie nasza to wina. Mała Iguana, wyspana, wstawała wcześniej, aniżeli kury, słońce w lecie i inne ranne ptaszki i budziła całe towarzystwo, w tym zmęczoną Ninę. Sama siedziała w czwartek i piątek z Babcią Teresą, bo rozkaszlała się nam trochę i się wystraszyliśmy, więc wypoczęła w domu i chętna była na rozrywki. A Nina szkoła, basen, lekcje – zmęczona, nie mogła wypocząć. Do tego w sobotę pojechała na zajęcia z Uniwersytetu Dzieci o motylich łuskach, w samo południe na basen, po południu przyszła jej koleżanka z klasy, wraz ze swoją mamą. W niedzielę znowu basen (odrabiała zajęcia sprzed tygodnia, kiedy przyjść nie mogła, bo odrabiała zajęcia z 7 lutego, kiedy to w szkole miała lekcje) i taka jakaś do tego zakatarzona cały czas łaziła. No i zmęczone, nieszczęśliwe dziecko gotowe. Ale jakoś nieszczęście długo nie trwało, od poniedziałku już wyglądała na szczęśliwą, a zajęcia z angielskiego bardzo ją odświeżyły. Te pierwsze zajęcia, które rozpoczęły się w poniedziałek ostatniego tygodnia lutego.
Zdaje się, że mamy wtorek. Nie jestem do tego zbytnio przekonana, bo przecież pamiętam, że dopiero co otwierałam oczy i był poniedziałek. Albo nawet listopad, a tu marzec.