wtorek, 21 czerwca 2016

kręcidełko na dyszkę

Iga podobno powiedziała wszystkim w przedszkolu, że Kacper miał wycinane kręcidełko.
I tak to właśnie było… Wprawdzie nie kręcidełko a wędzidełko, ale wycięte było.
I w zasadzie wokół owego wędzidełka podjęzyczkowego i wszystkiego co ono powodowało kręciło się ostatnio całkiem sporo.
Otóż bowiem kiedy młody odstawił mnie, zawezwałam pomoc. Najpierw udałam się osobiście na spotkanie karmiących mamusiek i napotkałam kobietę, która była niezwykle życzliwa i ciepła, namawiała mnie na walkę, na cierpliwe oczekiwanie i nastawienie się na maksymalną czułość dla gnojka. I przekazała jednocześnie namiary na lekarkę – doradcę laktacyjnego.
Zadzwoniłam do owej pani, pani przyszła, a było to w ubiegłą niedzielę. Spędziła ze mną i Kacprem prawie dwie godziny, wysłuchała opowieści, odpytała, obejrzała młodego i orzekła, że ani chybi problemem jest wędzidełko. Że jest to problem tak samo ważny jak niedoceniany (!) przez lekarzy. Kiedyś ponoć problematyczną błonkę usuwały noworodkom położne, teraz jednak nie ma tego w standardzie a położne same z siebie tego robić nie zamierzają. Lekarze też mało o sprawie wiedzą, a takie wędzidełko potrafi ponoć powodować problemy z jedzeniem – i to już od samych urodzin, często powodując odmawianie przez dzieciaka ssania mleka. A i później dziecku trudno jest pokarm stały przeżuwać i mielić, odmawiają więc także często i gęsto jedzenia, bo zwyczajnie coś im przeszkadza albo i gorzej, bo boli. Skrócone wędzidełko może powodować wady wymowy czy wady zgryzu, bo dziecko nie mogąc normalnie operować jęzorem kombinuje, źle go układa, dostosowuje aparat wymowy do tego paskudnie i nieprawidłowo przyczepionego jęzora.
I słuchałam tak tej lekarki i myślałam sobie, że to jakaś szarlataneria. Że współczesna medycyna jest ponad jakieś durne wędzidełko, że przecież coś bym o tym słyszała, bo przecież nie pierwsze to moje dziecko. Ale nic nie mówiłam, grzecznie słuchałam. Spytałam tylko, czy w jej opinii, gdyby to jednak nie wędzidełko, istnieje wytłumaczenie innego rodzaju. Pani doktor potwierdziła, że zbyt szybkie odstawienie od piersi i przestawienie na żarcie obce oraz moja przemożna ochota na wysypianie się mogły sprawę pogrążyć.
Ale dała namiary na lekarza od wędzidełek, gdzie – choć z ogromnym sceptycyzmem – umówiłam się już dnia następnego, pojechałam, usunęłam. Pan doktor opowiadał równie ciekawe historie co pani doktor, powiedział też, że młody wędzidełko ma na pewno po mnie (a byłam ci ja niejadkiem w dzieciństwie, jak z koszmaru troskliwego rodzica).
Młody wydzierał się i wyrywał, pokrwawił z lekka, ale nie jakoś nadmiernie, przeżył.
Zapłaciłam i wyszłam nie spodziewając się jakichś postępów.
Kilka dni minęło, odciągałam dla gówniarza mleczko, bo to takie cenne dla niego i ważne, przystawiałam, a on uparcie odmawiał – jedzenia wprost ode mnie, bo mleczko mu bardzo pasowało, ale z buteleczki.
W całej historii ważne jest też to, że koło wtorku, tydzień temu będzie, obcięłam dziecku końcówkę smoczka. Pomyślałam, że może jak nie będzie mieć uspokajacza plastikowego to sięgnie po naturalny. Konsekwencje mnie przeraziły – nie chciał smarkacz zasypiać, krzyczał i płakał, obcięty smoczek wypluwał. Kiedy się poddałam i chciałam dać mu nowy – reagował tak samo, wręcz wstrętem, a zawsze krzykiem i oburzeniem.
I kiedy nagle, przy sobocie, czyli dwa dni przed ukończeniem dziesiątego miesiąca życia, młody obudził się ze smoczkiem w buzi, pomyślałam, że coś się chyba zmieniło. Przystawiłam gościa a ten… zaczął jeść!
I tym oto sposobem mogę oficjalnie ogłosić, że plotki, jakobym zakończyła karmienie okazały się przesadzone i przedwczesne.
A to cholerne wędzidełko niech się weźmie i pokręci!
Zaś młody, poza tym, że z powrotem karmię naturalnie, pożera jakieś nieocenione ilości żywności i niebawem puści nas z torbami. Normalnie zaczął ŻREĆ! Nadrabia chyba!
Na śniadanie – owsianka z 4 kopiatych łyżek plus cały banan i garść rodzynek, tak koło 8-9. Na drugie śniadanie – trochę chleba, karmienie, trochę soczewicy – tak koło 11. Na zupkę koło 13 – cały słoiczek zmiksowanej zupki warzywnej. Na drugie – talerz makaronu, mięsa i dalszy ciąg soczewicy, koło 15. Już o 17 wielka miska owoców (pół jabłka, pół gruszki, morela i garść jagód), a na kolację o 19 – kaszka na moim mleku. Plus z 3 karmienia, nie ujęte w planie powyżej. To jego wczorajszy jadłospis.
To ja bym się tym najadła!
I od paru dni, bo większe porcje trwają już kilka dni, zrobił się bardziej żywotny, pogodny, energiczny. Normalne – dziecko najedzone ma siłę i jest zadowolone.
Żywotność obecnie polega na tym, że Kacper raczkuje w tempie dość szybko jadącego roweru. Człapie łapiętami po podłodze, „podbiega” w miejsce docelowe i wspina się, wspina, po czym staje, sam, zadowolony. Ustać sam nie ustoi bez trzymania się rączkami, bo równowagi jeszcze nie łapie, zaraz klapie na pupsko, ale jeśli go postawić za małym krzesełkiem to będzie, opierając się rączkami, maszerować za nim.
W miejscu docelowym interesuje go wszystko. WSZYSTKO. Dojrzał, potwór jeden, że koło zmywarki listwa meblowa odstaje – należy ją więc mocno ciągnąć. Świetną zabawą jest podrzucać do góry talerzyk porcelanowy, jak spada tak fajnie hałasuje! Wszystkie narożniki listwy przypodłogowej poodrywał. Kable – cudowność, kiedy wylądują w buzi. Odkrył, że na stolikach do rysowania jego sióstr jest tyle ciekawych przedmiotów! Podraczkowywuje, wstaje, bierze w łapki i wyrzuca na ziemię. Zanim skonsumuje obraca przedmiot w łapkach, ogląda, przekłada z rączki do rączki, a potem bach – i ślinimy.
Odkrył, w jaki sposób przerzucać strony w książeczkach, więc ogląda je namiętnie, cieszy się do swoich starych znajomych, szuka nowych. Ale szybko porzuca tę nudną zabawę i rusza dalej. Na przykład na schody – włazi na nie bardzo, ale to bardzo swobodnie. Gorzej ze schodzeniem…
Próbuje samodzielnego jedzenia – mieli w łapkach mięsko, mieli, po czym próbuje trafić. Większość ląduje na ziemi, ale to nie zniechęca go do dalszych prób. W przeciwieństwie do mnie, mnie zniechęca do JEGO prób.
Śpi dwa razy dziennie, po godzinie, 40 minut, pierwszy raz koło 10 – 10.30, max do 12, bo o 12 ksiądz nasz dobrodziej napierdziela w dzwony i czyni pobudkę. Drugi raz różnie, jeśli zaśnie po 14, to max do 15 – bo dzwony. Jak przetrwa dzwony to do 16 dośpi. Zasypia grzecznie (poza sytuacją z brakiem smoczka) około tej 20.30 – 21 i śpi. Od kiedy się najada i wrócił do karmienia – śpi ciurkiem do rana. Ostatnio miał w okolicy 5 rano pobudkę, ale nie zareagowałam sprawdzając, co będzie dalej. A dalej było tylko lepiej – zasnął sam po kilkunastu sekundach zawodzenia i spaliśmy do 9 (!!!). Generalnie noce są spokojne od kilku dni, przespane w całości, ku mojej przeogromnej radości.
Gada jak najęty, przeróżne dźwięki wydając, i choć pewnie mają jakiś sens a nawet można by je powiązać z tym, co do niego mówię, to jednak wydają się kompletnie przypadkowe.
Gość uwielbia dźwięk – każdy. Dalej fascynuje go czajnik, w którym woda uroczo szumi, przelatujące samoloty, dudniące dzwony, rozmawiające siostry, pianino. A od kiedy sięga łapkami do pianina zrobił się strasznie muzykalny – raczkuje, wspina się i wygrywa melodie małymi paluszkami.
I niezwykle cygańskie z niego dziecko – ufny jest niesamowicie, do każdego na ręce daje się wziąć, patrzy i bada, nie protestuje, sprawdza tylko kto zacz, chwilę ogląda i godzi się z okolicznościami. Z dwa razy zareagował płaczem na obcą babę, ale też nie był podówczas w najlepszym nastroju.

Kacper nakarmiony jest jeszcze słodszym małym draniem niż Kacper głodny. Durne wędzidełko, a tak mi dziesięciomiesięczniaka odmieniło!

dyszka


piątek, 17 czerwca 2016

chaos

Rok szkolny zbliża się ku końcowi, przynosząc co i rusz nowe ciekawostki.
Nina zgubiła worek z ciuchami na WF, wobec czego na jednych z zajęć nie miała w czym ćwiczyć. Bała się nam powiedzieć, bo na pewno byśmy byli źli. W końcu powiedziała Babci, ta nam. No i byliśmy wściekli, bo przy okazji zgubiła zażabiste buty sportowe. Nina jednak znalazła swój worek. Czy muszę dodawać, że moja żądza mordu wcale nie zmalała?
Nina w konkursie pianistycznym, wewnątrzszkolnym, zajęła 3 miejsce. Co, biorąc pod uwagę, że kilka dni wcześniej nie znała zbyt dobrze wszystkich utworów, było nie lada osiągnięciem.
Na egzaminie dostała piątkę, choć po egzaminie znów usłyszałam od nauczycielki, że trzeba będzie ją przenieść na inny instrument, że to ocena na wyrost, że źle grała, bo nierówno, myliła się itd. To po czorta tą piątkę dawała?!?
Mam poczucie życia w chaosie. Braku kontroli nad czymkolwiek i kimkolwiek. Realizuję fuchy, co wprawdzie wspomaga nasz nienasycony budżet, ale też powoduje nieustającą sraczkę organizacyjną. O tej godzinie przyjeżdża Babcia, a tu trzeba Igę odebrać, Ty ją zaprowadź, ja wezmę młodego, tu trzeba podjechać, tam zadzwonić, tu przewieźć, ja poćwiczę z Niną, idź na spacer, co kupić, młodemu zupkę ugotować, prezent bo przyjeżdża, zapłacić za angielski, promocja w sprawie tańców Igi, zapłacone za polisę, zanieś do banku, impreza - co kupić, spotkanie, szkolenie, wysłać, polecony, zadzwonić, dopytać, pozwać, zareklamować, opierdzielić...
Godziny zamieniają się w dni, dni w tygodnie. Tygodnie zamieniają się w miesiące i tak jakoś leci. Przy czym słowo "jakoś" jest tu chyba mocno nasycone treścią. Nie ogarniam. Nie nadążam. Nie nastarczam. Bo dzieci, bo dom, bo praca, bo znajomi, bo rodzina, bo...
Ale tak, czuję, że żyję. Nie zastanawiam się wprawdzie zbytnio JAK żyję, bo nie mam na to siły, głównie siły, ale życie to jest mocno wypełnione treścią. To chyba dobrze. Zawsze w takich chwilach przypomina mi się Yosarian z Paragrafu 22, który w celu przedłużenia sobie życia leżał i się wpatrywał w sufit. Taka nuda pozwalała mu odnosić wrażenie, że życie płynie wolno, wolniutko.

Niewyspanie - bo wróciłam do spania z młodym w jednym pokoju, liczę cały czas, że może jeszcze to karmienie wróci do nas - nie maleje. Dochodzi końcoworoczna bieganina. Kwiatki, laurki, prezentacje, stroje, zdjęcia, zajęcia, podziękowania. Plus wyjazd, który sobie zaplanowaliśmy rozsądnie na sobotę tuż po końcu roku - noclegi, zakupy, dokumenty, pieniądze.
Lekarze.
Spotkania ze znajomymi.
Prezenty.
Praca.

I potem tak sobie siedzę, patrzę przed siebie i mam klasyczny NOTHING BOX.
Jeśli ktoś kiedyś powie, że przecież urlop macierzyński to sielanka i odpoczynek to wezmę i mu lutnę.

środa, 15 czerwca 2016

ne bis in idem

Zachowała się Iga nieładnie. Brzydko. No, już mniejsza, co zrobiła, ale zrobiła to po raz kolejny, choć po poprzedniej akcji były spokojne rozmowy, tłumaczenia i tym podobne.
Dałam jej karę - nie dostanie ciasta i nie obejrzy bajki. Niestety, cholernie to niewychowawcze z tym ciastem, bo kto to widział, żeby jedzenie lub jego brak było podstawą wychowawczą. Ale niestety - na Igę niewiele działa - rozmowy, tłumaczenia, krzyki, zabieranie zabawek, wyrzucanie ich - zero reakcji.
Kiedy prosiła i błagała o kawałek ciasta, że ona już nie będzie, że obiecuje, że ostatnia szansa - nie wzruszyła mnie ani na jotę. 
Minęło popołudnie, przyszedł wieczór, siedzą dzieci przy kolacji. Siedzą i jedzą a Iga pyta:
- Mamo, czy mogę dziś jednak obejrzeć bajkę, jedną?
- Nie, Iguniu, masz karę.
- Ale mamo, nie można dawać dwóch kar za to samo!

W pewien sposób Iga na nowo stworzyła łacińską paremię. Będzie rewelacyjnym prawnikiem.

Ps. - obejrzała bajkę.

wtorek, 14 czerwca 2016

koniec karmienia

Gówniarz mnie odstawił. Działo się to stopniowo, najpierw coraz mniej ja go karmiłam, potem i on coraz rzadziej oczekiwał. W końcu, kilka dni temu, po prostu odmówił współpracy. Jeszcze przez chwilę, parę dni wstecz, udawało się go oszukać – dawałam mu łyczka mleka uprzednio odciągniętego i przystawiałam. Ssał, ale niezbyt chętnie i bez przekonania. Jeszcze i w nocy się udawało, ale coraz mniej i coraz rzadziej.
Smutno mi trochę, bo nie tak chciałam. Przecież jedziemy na wakacje, będziemy razem dużo, często i blisko. Jest możliwość karmienia go, to jest dobre – dla niego, dla mnie, wygodne.
Przyczyn końca jest wiele. Zaczęło się od straszenia pediatry, kiedy zakończył półrocze a nie chciał jeść nic nowego – że nabawi się anemii. Przerażona wizją szprycowania go żelazem zaczęliśmy w niego wmuszać nowe potrawy, przestawienie na dwa posiłki dziennie nastąpiło szybko, chyba za szybko.
Potem pojawiła się kwestia mojej fuchy. Ubzdurałam sobie, że muszę go nauczyć jak przetrwać te kilka godzin, kiedy mnie nie ma, że odciągane i pite z butelki mleko go zniechęci do ssania, że już lepiej, żeby w tym czasie po prostu nie pił mleka a jadł co innego. No i po miesiącu-półtora w zasadzie nauczył się wcale nie pić mleka w ciągu dnia.
Umyśliłam sobie, że mleko go nie nasyci, nie naje się, tylko napije. A jeśli się nawet naje to od tego nie przybierze na wadze (a na siatce jest niziutko, niziuteńko), nie będzie chciał też jeść obcego i tym bardziej nie utyje.
A jak doszły nocki, które powodowały, że nie byłam w stanie funkcjonować – bo ciągle byłam budzona i przywoływana do karmienia – i K. ulitował się, spał obok niego, a potem w pokoju obok, a budzącego się Kacpra poił wodą – nastąpił kres.
Się obraził Kacperek na mamę i ją odstawił.
Ponoć posiadał też wędzidełko, które go z lekka blokowało – co zostało wczoraj usunięte. Nie bez oporów ze strony Kacpra, i to wielkich i wrzaskliwych. Czy to był powód główny? Nie sądzę, choć ponoć mogło mu to wadzić. Czy usunięcie przeszkody coś zmieni – też nie sądzę, chociaż kto wie…?
Smutno mi. No, nie trochę a bardzo. Jest we mnie mała, malutka nadzieja, że coś może jeszcze z tego będzie, że może jednak….? Ale mała to nadzieja.
Póki co odciągam dla niego mleczko, wiele go nie ma, ale choć trochę. Wiem, że warto, że potrzebuje, że to zdrowsze niż proszek. Ale jak długo będę walczyć – nie wiem. Dużo zależy od przyszłości – pracy i jej trybu, ilości stresu, który mnie w związku z pracą czeka, nastawienia Kacpra, nastawienia otoczenia, i czort wie, czego jeszcze.
Ech… No wiem, wiem, powtarzam sobie, że i tak wykarmiłam te moje dzieci, że ten zdrowy start mają i sporo dostały. Ale cóż to za pocieszenie, skoro mogłabym karmić dalej?
No taka głupia byłam, że aż się nadziwić nie mogę. Po raz kolejny przekonuję się, że powinnam słuchać intuicji a nie lekarzy. Nie kombinować, tylko karmić. Postawić na matkę naturę – skoro nie chce gość jeść, to nie, nie będę go zmuszać. Skoro potrzebuje jeść w nocy – niech je. Skoro chce się przytulać – niech się tuli. Co mi to przeszkadzało (poza koszmarnym, potwornym przemęczeniem, oczywiście)?

No nic, czasu nie cofnę, głupiam i tyle.