Wakacje mamy. Takie mocno wyjazdowe, ze zwiedzaniem i
bieganiem za niezwykłościami, cudami natury i architektury.
Wybyliśmy w ubiegłą sobotę. Prawie bladym świtem, czyli już
około 11. To i tak był niezły wyczyn, zważywszy na szwendające się po domostwie
trzy małe stwory, niewielkich gabarytów bagażnik (wspierany bagażnikiem
dachowym, co nie zmienia faktu, że przestrzeni na nasze zapotrzebowanie i tak
brakło) i planowanie tego, co może w miesiąc się wydarzyć. Bo na miesiąc śmy
wybyli.
Wzięliśmy, rzecz jasna, wózek główny plus jeden zapasowy.
Wózek zapasowy był przewidziany na dłuższe spacery i w zasadzie spełnił swoją
funkcję, o czym później. Łóżeczko turystyczne, dla najmłodszego. Gadżety na
plażę i okolice. Pościel i ręczniki. Przybory kuchenne i higieniczne (ściery,
płyny, proszki, kosmetyki, w tym nasłoneczne i posłoneczne, papiery i ręczniki
papierowe). Zabawki dziewczyn i Kacpra. Ubrania, dużo ubrań – na pogodę i
niepogodę, słońce i deszcz, wyjście i siedzenie, a także obuwie na różne okazje.
Jedzenie, głównie dla Kacpra, ale też i dla nas, na owsiankowe śniadania.
Komputery, telefony, aparaty fotograficzne wraz z ładowarkami. Przewodniki,
książki, mapy.
No, dziada z babą nam zabrakło, aż się dziwię, że nasze
autko nie sapnęło z niezadowoleniem przed wyjazdem. W sumie, jakby odmówiło
współpracy to bym się nie zdziwiła nazbyt.
A jednak dało radę i pojechaliśmy na Zachód. Zanim o
szczegółach podróży, opiszę jak generalnie te trzy małe skrzaty dają sobie
radę.
Otóż jest dla mnie wielką niespodzianką i zaskoczeniem, jak
bezproblemowo w zasadzie wszystko przebiega, zważywszy, że do dzisiaj
przemierzyliśmy już ponad 2 tysiące kilometrów. Fakt, robimy przestanki i
postoje, ale z racji organizacyjnej nie zawsze trwają one na tyle długo, aby
dzieci zregenerować po podróży. Dziewczyny prawie nie oglądają bajek – co wszak podczas
podróży dwa lata temu do Czarnogóry było normą. Bawią się za to namiętnie i
zawzięcie lalkami. Zabawy są o ślubie, dzieciach, chorobach, znowu o dzieciach,
o mamie i córce, o dzidziusiach, są porody, zapalenia płuc i złamane żebra,
umierający rodzice (bo potrzebna do zabawy jest konkretna lalka a więcej nie ma
na stanie), spory i kłótnie, spotkania, bale, urodziny, torty. Z rzadka zdarza
się, że Nina czyta a Iga się nudzi, czasem coś porysują, posłuchają bajek,
pozajmują się Kacprem – poza tym lalki.
Kacper początkowo podróż odbywał z przodu, nieprowadzący auta dorosły pierwotnie
siedział zaś w fotelu za nim, celem jego rozrywania, karmienia i zapobiegania
dramatom. Okazało się to rozwiązaniem mocno uciążliwym i nie do końca
praktycznym, bo sięganie do gówniarza z takiego miejsca nie należy do wygodnych
i łatwych. Generalnie jednak młody wykazał się daleko idącą cierpliwością.
Trochę spał, ale też nie mógł przecież spać bez końca, trochę się bawił
podawanymi mu zabawkami, głównie książeczkami. Trochę kontemplował siostry i
okolice. Trochę spożywał – czemu zawsze towarzyszyła moja lekka obawa, bo
dziecko podczas jazdy jednak jeść nie powinno. Co zrobić jednak, skoro to miało
być lekarstwo na nudę.
Najtrudniejszy był, początkowo, czas, kiedy Kacper spał.
Bardzo nam z K. zależało, żeby stan ten trwał jak najdłużej, bo jednak
znalezienie smarkaczowi nieśpiącemu zajęcia jest dość trudne. Aby zaś spał
należało przekonać dziewczyny, żeby były cicho. I właśnie tu nasze interesy
okazywały się sprzeczne – zazwyczaj Kacper zasypiał w środku najwspanialszego
balu ever. I weź tu, człowieku, ucisz
małego Iguańskiego jazgotnika…
Nasze „ciiii…” czy „Iguniu, proszę Cię” i tym podobne
działały na kilka sekund – dziecko ewidentnie chciało nas posłuchać, ale natura
jest silniejsza. Głosik rozbrzmiewał jak sreberko po całym aucie, co nas
wprawiało w nerwowe drżenie, a Kacprowi nie sprawiało w zasadzie najmniejszego
problemu w spaniu.
W ogóle początek wyprawy był mocno nerwowy, dzieci bawiły
się wspaniale, ale nie zawsze nas słuchały, robiły bałagan, sporo się
przemieszczały – choć nie do końca w sposób i w kierunku przez nas pożądanym.
Ich zainteresowanie pokazywanym przez nam im zwiedzanym otoczeniem było umiarkowane (a będzie plac zabaw? A łóżko
piętrowe w hotelu? Łe, nie ma), co w przypadku Igi można zrozumieć, ale co do
Niny już nie tak do końca. Plus do tego spanie / budzenie Kacpra – warczeliśmy na
dzieci, one czuły się krytykowane, no nie był to udany początek. Myślę, że
spore znaczenie miało też zmęczenie, nas wszystkich – w końcu wyjechaliśmy po
bardzo, ale to bardzo ciężkim roku przedszkolno-szkolnym, z mnóstwem zdarzeń i
wydarzeń, gonitwą codzienną i odświętną, załatwianiem, organizowaniem,
pamiętaniem. I to w dniu następnym po zakończeniu roku szkolnego, a zatem nie
mieliśmy szansy złapać oddechu. Na szczęście już doszliśmy chyba wszyscy do
siebie.
Tak więc, wyjeżdżaliśmy w pogodę upalną, duszną i okropną,
która w trakcie naszej podróży zamieniała się powoli w mocno deszczową i
chłodną. Z 34 stopni w domu dojechaliśmy do Frankfurtu nad Menem w stopni
jakieś 17-18. Chłodno… Podróż była długa, bo dopiero po 19 zajechaliśmy pod
nasz hotelo-hostel. Największą atrakcją dla dzieci było piętrowe łóżko,
zwłaszcza Iga chętnie o tym fakcie opowiada dziadkom – kluczowa informacja o
wycieczce. Hotel jak hotel, miał wszystko to, co powinien mieć tego rodzaju
obiekt, włączając w to motocyklistów z Włoch, studentów z Niemiec i USA czy
Niemkę, mieszkającą na Islandii, podróżującą ze swoimi dziećmi.
Dnia następnego wyruszyliśmy już w kierunku właściwym, czyli
do Francji. Po drodze zahaczyliśmy o Luksemburg, gdzie zrobiliśmy sobie krótki
postój, pospacerowaliśmy po uliczkach Luksemburga, zobaczyliśmy żołnierza
zmieniającego wartę, zjedliśmy po drożdżówce i ruszyliśmy, przez Belgię, do
Francji. Tam, jak przystało na turystów, zjedliśmy obiad w amerykańskiej
knajpce ze stekami. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca koronacji prawie
wszystkich francuskich królów, czyli do Reims. Zrobiliśmy tam sobie spacer,
małe zakupy aby już o 23 pójść spać. Tak, Kacper też dopiero o tej porze zasnął
– drzemanie pomiędzy 18 a 19 kończy się bowiem tym, że przed 22 nie zamierza on przyłożyć do materacyka swej kształtnej łepetyny. A zwykle zajeżdżamy
pod wakacyjne lokum dopiero koło 19 (bo wstajemy o 9-10, więc zanim się
zbierzemy to i wyjeżdżamy późno, i zrealizowanie planu dnia tak właśnie
wygląda), toteż spacer o 20 nie jest dla niego jakimś problemem.
Nad ranem znów załadowaliśmy się do naszej fury i
pojechaliśmy zwiedzać Paryż. Najpierw zostawiliśmy auto na parkingu w okolicach
Sacre Coeur, aby sobie obejrzeć Bazylikę, wzgórze i okolice. Stamtąd
pomaszerowaliśmy aż do Luwru, gdzie dzieci, cały czas średnio zainteresowane,
rzuciły okiem na okolicę, i dalej, zahaczając o Dzielnicę Łacińską, do Notre
Damme. I tu właśnie nasz wózek zapasowy zaniemógł. Wożona w nim Iga, a nawet
momentami wymęczona Nina, okazały się dlań zbyt dużym obciążeniem, wózek wziął
i odmówił współpracy poprzez odpadnięcie koła i niemożebność jego
przymocowania. Wózek kupiony był lata temu, aby wozić w Barcelonie trzyletnią
podówczas Ninę – sprawdził się jako mała i lekka parasolka, kupiona jako używana
za grosze. I tym razem spełnił swe zadanie i z pewną nostalgią i
rozrzewnieniem, ale bez żalu, zostawiliśmy go nad brzegiem Sekwany, przy
śmietniku. Chlip, chlip.
Spod katedry wsiedliśmy do super wozu, czyli metra, i już po
chwili mknęliśmy naszym autkiem do apartamentów podparyskich. Nie wiem, jak to
Paryżanie sobie administracyjnie podzielili, ale nasze mieszkanie teoretycznie
było już poza Paryżem, choć tuż obok naszego mieszkanka była stacja metra i to
liczona jako strefa pierwsza, bodajże.
Lokum miało łóżko piętrowe i to dla dwóch osóbek, radość
dziewczyn nie miała więc końca. W zasadzie mogłyby stamtąd nie schodzić.
Chociaż nie, radochą było także schodzenie i wchodzenie, a ja dostawałam
nerwowych tików prawą powieką za każdym stęknięciem wyra, bo oczyma wyobraźni
widziałam któreś dziewczę lecące z góry na łeb w dół…
Kolejnego dnia wzgardziliśmy przejazdem komunikacją miejską –
dzieci nasze nie mają bowiem na przejazd pojedynczy żadnych zniżek, zatem przejazd
tam i z powrotem kosztował nas dokładnie tyle, ile parkowanie w centrum naszego
samochodu. Gdybyśmy zresztą jechali metrem (czy tam autobusem) i tak
musielibyśmy na czas naszej eskapady zostawić auto na parkingu płatnym, gdyż
jego pozostawienie na ulicy – choć to nie Paryż, a jego przedmieścia – jest dozwolone
do dwóch godzin. Parking płatny kosztuje zaś drugie tyle, co parking w centrum lub przejazd metrem.
Wysiedliśmy więc na parkingu podziemnym, wyszliśmy i po
kilku krokach wyskoczyła na nas wieża E. Wejście w jej okolice, nie mówię o
wjeżdżaniu na górę, które chyba się nie odbywa ze względu na trwający strajk,
poprzedzone było kontrolą bombową. To, kilku żołnierzy w mieście i zastępy
policjantów snujących się po ulicach to dość widoczna pozostałość po niedawnych
zamachach. Szkoda mi Paryżan i w ogóle Francuzów, bo to sprawdzanie człowieka
po człowieku, taki klimat niepewności i zagrożenia kłócą się mi, dość mocno, z
francuskimi ideałami. I szkoda mi, że ich nastraszono w ich kraju i zmuszono do
zachowań sprzecznych z ich naturą.
Wieża wywarła wpływ na dzieci dość umiarkowany. Większy
wpływ miało kupowanie miniatur wieży i rozważanie, czy karuzela w okolicy to
dobry pomysł na wydawanie pieniędzy. Ja uznałam, że nienajlepszy.
Spod wieży przeszliśmy się pod Łuk Triumfalny, spożywając po
drodze nabyte bagietki, ser, szynkę i sok - to samo, co w pobliskich knajpkach, ale w wersji „zrób to sam”, a stamtąd kawałek Polami Elizejskimi – i z powrotem, do auta.
Dnia następnego, a było to w środę, ruszyliśmy w kierunku
Doliny Loary. Najpierw dojechaliśmy do Orleanu, oglądając katedrę, dom Joanny i
plac jej imienia. Tam dziewuchy dostąpiły zaszczytu przejazdu karuzelą a nadto
wykosztowaliśmy się na dwie kawy i dwa soczki w kawiarni, za jakieś
nieprzyzwoite pieniądze. Z Orleanu wyruszyliśmy w kierunku naszego kolejnego
noclegu, gdzieś pod Tours, oglądając po drodze cuda i dziwy (Meung sur Loire,
Beaugency – te dwa chateau tylko pobieżnie i przejazdem, Chambord – wchodząc na
teren parku wokół). Nocleg zaś nasz, zaplanowany, znajdował się na luksusowym kampingu.
Brzmi to dla niektórych dziwacznie, dla niektórych znajomo – prawda jest taka,
że nasza przyczepa była wyposażona w taki sposób, że niektóre domy wakacyjne, w
których mieliśmy przyjemność przebywać, nie miały takich udogodnień. A przy tym
była czyściutka, przestronna i wygodna. Jedynym minusem były bardzo cienkie
ścianki, ale okazało się, że nie przeszkadzało to takiemu, przykładowo,
Kacprowi spać jak suseł podczas zażywania kąpieli w łazience przez protoplastę.
Natomiast kamping dysponował, poza barem i restauracją – w tym także ratującą
przed śmiercią głodową wersją „take away” (tańszą i to znacznie, od takich samych
dań zjadanych w restauracji): basenem i zjeżdżalniami (gdyby tylko była inna pogoda...),
wypożyczalnią rowerów i pojazdów gokarto-podobnych, gokartami, przejażdżkami
konnymi, fitness salą, salą z fliperami i im podobnymi. Opcja ful wypas. No i
cena, mocno przedwakacyjna (nasza super przyczepa kosztowała jedną trzecią
tego, co półtora tygodnia później, kiedy zacznie się sezon).
Spędziliśmy tam trzy noce, a dwa pełne dni pomiędzy
spędziliśmy na intensywnym rozpoznawaniu okolic. Głównie z zewnątrz, w zasadzie
do żadnego zamku nie weszliśmy do środka. Powód? Brak czasu i pieniędzy. Ceny
zwiedzania są astronomiczne, bilety tańsze – czyli 10, 11 euro za dorosłego –
dotyczyły głównie zamków niedawno odrestaurowanych lub wejścia tam, gdzie można
obejrzeć tylko ogrody. Tam z reguły też dzieci wchodziły za darmo. Jednak zamki
z prawdziwego zdarzenia, z komnatami, lustrami i innymi szykanami (bo mój mąż,
chcąc zachęcić dzieci do bardziej zaangażowanego oglądania mijanych zamczysk,
wymyślił zabawę – dziewczyny ustaliły, jakie cechy ma spełniać ich wymarzony,
jako księżniczek, pałac, i przy każdym zamku musiały sprawdzić, czy te cechy
ma) – kosztowały już koło 15-18 euro za dorosłego i 10-13 za dziecko. Poza
młodym, który łaskawie jest traktowany darmowo. Ale kwota 50 euro za jeden
zamek, przy mocno nadwyrężonym – ze względu na strefę euro i długość
planowanego wyjazdu – budżecie, jednak nas przerosła. No i czas. Chcieliśmy
rzucić okiem na okolicę, zobaczyć jak najwięcej tych ich francuskich skarbów i
kiedyś tu wrócić na dokładne zwiedzanie. A że też z dziećmi zwiedzanie
kolejnych miejsc nie jest proste (w dwóch tylko zamkach były wersje po polsku, cała
reszta – w językach obcych i o ile ogólne zarysy mogę przetłumaczyć, o tyle
detale architektoniczne czy niektóre polityczne i historyczne już
niekoniecznie) – darowaliśmy sobie.
Kilka miasteczek obejrzeliśmy sobie, zachwyciliśmy się nimi
i zauroczyliśmy totalnie. Średniowieczne zamki, domy i place, wszystko tonie w
kwiatach, wszędzie piękne sklepy, cudne kafejki i restauracje. Jak w bajce!
Byliśmy więc w Loches, Montbazon, Azay-de-Rideau, w Ambois, w Tours, a na
koniec połaziliśmy po Angers.
Nie udało się zobaczyć Chenonceaux, Villandry czy
Bourdaisiere, w zasadzie nawet z daleka – wejście nawet na teren przedzamcza
mocno grodzony (w Villandry drutem kolczastym, ukrytym w krzakach) i wysoko płatny.
Kilka zamków widzieliśmy z oddali (Mazere, Sache, Chinon, gdzie minęło nas
kilkaset motocykli, choperów i innych, Saumur czy Blois), przeszliśmy się po
mieście i parku kardynała Richelieu, widzieliśmy XI wieczny kościół (a przy nim
zlot starych samochodów – czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Porsche, citroeny, alfa romeo, fordy – cuda techniki sprzed kilkudziesięciu czy może i nawet stu lat!). Tylko do jednego
zamku weszliśmy tak trochę – w Nitray można było obejrzeć dziedziniec, fasadę i
zabudowania, wraz z ogrodem, oraz poddać się degustacji lokalnego wina.
Umoczyliśmy tylko mordki z K., ale za to nabyliśmy na pamiątkę (i nie tylko)
kilka butelczyn.
Wraz z podróżą w kierunku Angers a potem dalej, na północ w
kierunku Rennes, miejsc do degustacji było co niemiara. Aż smuteczek taki
ścisnął człowieka, że tylko gna i gna i nic skosztować nie może. No ale
Bretania wzywała i tylko łezkę należało otrzeć ukradkiem, zapisać w kajeciku
adres i zaplanować podróż w to samo miejsce w innych okolicznościach przyrody.
I tak oto w sobotę, późnym popołudniem, dotarliśmy do St.
Malo aby pobrać klucze i do Dinard, aby zamieszkać w Bretanii. O czem doniosę
radośnie następnym razem, a póki co udam się na zasłużony odpoczynek, albowiem
zapewne czeka mnie kilka nocnych pobudek (tak, potwór powrócił) i wczesne wstawanie, gdyż albowiem (pojadę pięknym wierszem), czas na dalsze zwiedzanie!