sobota, 30 lipca 2016

drugi tydzień wakacji

Dochodzę do siebie. Mam podejrzenie, graniczące z pewnością, że wakacje z dziećmi to najtrudniejsza praca ever. Z niejasnych dla mnie powodów mój syn, im dalej w las, tym gorzej sypia – a ja wraz z nim.
Ale tyle marudzenia.
Wakacje były – pomimo zmęczenia – w dechę. Takim jednym z moich zadziwień był fakt, że nikt z nas nie zachorował, nawet porządnej wysypki nie miał, o kaszlach, katarach, biegunkach, gorączkach nie wspomnę. Nikt, a przecież wraz z liczebnością ekipy prawdopodobieństwo rośnie. Mam też w pamięci naszą Czarnogórę, gdzie strułyśmy się we trzy dziewczyny a Iga wracała do Polski z 40-stopniową gorączką i zapaleniem płuc. Albo Szkocję, gdzie z 8-miesięczną Niną struliśmy się, każde z nas, po kolei.
Tu nic.
I auto dało radę, choć załadowane było po koniuszki bagażnika dachowego. Piątka – choć trójka niezbyt ciężka, ale jednak – człowieczków na pokładzie, bagaże, torby i pakunki, a wracając jeszcze drobne zakupy.
Kontynuując jednakże smętną mą opowieść o zwiedzaniu – sięgnę do lichej pamięci i tak oto doniosę.
Po dotarciu na miejsce w Dinard, późną sobotą, niedzielę uczyniliśmy dniem wolnym od dalekich podróży. Poszliśmy na naszą małą, lokalną plażę, gdzie akurat odbywał się odpływ. Pozwoliło nam to nazbierać pięknych muszli i ponapawać się widokiem łódek, które leżały na piasku, jak wraki.
Następnie ruszyliśmy na zwiedzanie miejscowości i wówczas dopadł nas deszcz. Nie jakiś malutki kapuśniaczek, ale porządna ulewa, która wcale nie chciała przechodzić. Do tego zimno jakoś tak nieprzyjemnie było, więc humor mieliśmy mocno zważony i czem prędzej pomknęliśmy do naszego super-apartamentu.
Kiedy nadzieja (szybko uciekła, wiem) na piękne wakacje przeminęła, po południu wyszło słonko. Wyjrzeliśmy na dwór – niebo piękne, czyste, niebieskie, aż się prosiło o spędzenie pod nim kapki czasu. Wyruszyliśmy więc do centrum, gdzie od razu przypadły nam do gustu lokalne sklepiki z pamiątkami, piękna, piaszczysta plaża z czyściutką wodą i cudnymi widoczkami.
Zachęceni widokami z naprzeciwka, a także zmuszeni przez naszego wynajmującego, w poniedziałek, 4 lipca, pojechaliśmy do St. Malo. Miasto wygląda dostojnie, dość mrocznie i dopiero później, kiedy okazało się, że po wojnie zostało w całości odbudowane, straciło dla mnie urok. Przeszliśmy się murami obronnymi, pooglądaliśmy horyzonty z latarniami i fortecami na wysepkach i robiąc wielkie koło spacerowe, obchodząc cały port, wróciliśmy do auta.
Po południu zaś, aby bezczynności się nie poddawać, pojechaliśmy na małą wycieczkę – do Cap Frehel. Ot cypelek ze starą latarnią morską i drugą, młodszą, bo nieco ponad 60-letnią, której ksenonowe światełka widać na koło 200 km aż. Ninka o mało nie przewróciła aparatu naszego, potrącając go kiedy wciskała samowyzwalacz, ja opiórkowywałam małżonka, że złazi z wytyczonego szlaku aby zrobić zdjęcia, Kacper, niesiony w chuście przodem do kierunku jazdy wiercił się i wyrywał a Igi wszędzie było pełno. Dziewczyny wymyśliły, że nie wolno łazić po liniach i wchodzić na trawę i próbowałam Nince wyjaśnić, skąd wiemy, co dopadło dinozaury – pokazując skalne warstwy pobliskich klifów.
Stamtąd pojechaliśmy trochę dalej, próbując z auta cokolwiek zobaczyć z pięknej przyrody nadbrzeżnej. Niestety, do tego trzeba by rowerem się wybrać, bo z auta widok marny.
Dotarliśmy do Pleneuf-Val-Andre, gdzie jest ponoć najdłuższa piaszczysta plaża w Bretanii. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, natomiast to właśnie tam Kacper nadziwić się nie mógł, że na ziemi leży tyle dobra i to pewnie jadalnego. I kiedy dziewczyny z K. moczyły  swe kształtne stopy, Kacper rył łapkami w ziemi, przyglądał się jej uważnie, po czym, z pozycji na raczka przeszedł do pozycji modlącego się muzułmanina a ryjek umiejscowił centralnie w piasku. Jako, że idą mu zęby i ślini się na potęgę, piasek oblepił mu sporą część twarzy, jednak sądzę, że największy problem stanowiła próba jego połknięcia. Ryk był okropny, ale w efekcie więcej prób zżerania piasku nie było już na wakacjach.
Kolejnego dnia postanowiliśmy zwiedzić jedną z perełek Bretanii, Dinan. I naprawdę, jest co oglądać a miast robi niesamowite wrażenie. Jakby czas zatrzymał się w miejscu wieki temu. Domy, częściowo obłożone łupkiem, częściowo zbudowane technologią szachulcową, bruk, piękne witryny sklepów ze ślicznymi rzeczami, często i gęsto z rękodziełem – wspaniałe miejsce. Połaziliśmy więc starymi uliczkami, obejrzeliśmy średniowieczne domy, krużganki klasztorne, kościoły, ogród angielski i place, zakupiliśmy odpowiednie pamiątki i ruszyliśmy do położonego niedaleko miasteczka Queverts, w którym znajduje się ogród kwiatowy. Kilkadziesiąt czy może nawet kilkaset gatunków kwiatów, w większości róż to uroczy widok. Ogród jest publicznie dostępny, pośrodku jest staw a przy alejkach stoją ławki. Nic nie wygląda na zniszczone, przeciwnie – w trakcie naszej wizyty była tam chyba jakaś lekcja czy warsztaty dla dzieci na moje oko 10-12 letnich. Żadne nawet nie próbowało nic zdeptać, wyrwać, biegać. Takie lokalne zdziwaczenie, jak sądzę, traktować własność publiczną z szacunkiem.
W środę dzień miał być spokojny, takie było założenie, ale namówiłam rodzinę na krótką wycieczkę do małego portu, nie tak daleko nas, do Cancale. Miasteczko nie porywało ani architekturą a i zabytków żadnych nie miało, za to budynki ustawione przy nabrzeżu były bardzo malownicze. Tam też K. nabył talerz ostryg, z których jedną zjadła… Iga! Nie była zachwycona smakiem, ale duma, jaka ją rozpierała, była nie do opisania. Kiedy później Ninka pisała kartki do swoich koleżanek, Iga wymuszała, aby wszędzie napisane zostało, że ona zjadła ostrygę.
I skoro już tak nam się na wycieczki zebrało, pojechaliśmy kawałek dalej, kawałeczek, na chwilę (jechaliśmy godzinę, a na miejscu spędziliśmy kolejne dwie…) – do Mont-St-Michele. Miejsca niezwykłego, którego budowa rozpoczęła się około 700 roku (!). Na górze, która wyrasta u zbiegu morza i równiny, wybudowany został wielki klasztor, a później jakoś poszło i rozbudowano toto do niebywałych rozmiarów. A wnętrze, za murami, to dopiero robi wrażenie – średniowieczna twierdza!
Połaziliśmy, popatrzyliśmy, wróciliśmy. Aby osłodzić dzieciom te krótkie wojaże (6 godzin tylko) wieczorem też poplażowaliśmy, co zaskutkowało sinymi ustami. Ale wodowanie zostało zaliczone!
Zgodnie z ugruntowaną zasadą jednego dnia wycieczek i jednego luzu, w czwartek byliśmy na placu zabaw, zjeść lody i generalnie byczyliśmy się.
Za to w piątek, 8 lipca, to już wycieczka pełną gębą. Wyjechaliśmy o 10, wróciliśmy o 22.30. Biedne te moje dzieci, wiem, ale przecież nie cały czas jechaliśmy. Widzieliśmy Saint Brieuc z katedrą, niczego sobie, i klify w Pointe de Plouha i port w Paimpol i Lannion. A na koniec rzuciliśmy okiem na wybrzeże czerwonego granitu. Zacne.
W sobotę znów spacery, plaża, i lokalne pyszności słodkie.

Co w zasadzie zakończyło nasz drugi tydzień wakacji, o którym ledwo co pamiętam…

poniedziałek, 4 lipca 2016

pierwszy tydzień wakacji

Wakacje mamy. Takie mocno wyjazdowe, ze zwiedzaniem i bieganiem za niezwykłościami, cudami natury i architektury.
Wybyliśmy w ubiegłą sobotę. Prawie bladym świtem, czyli już około 11. To i tak był niezły wyczyn, zważywszy na szwendające się po domostwie trzy małe stwory, niewielkich gabarytów bagażnik (wspierany bagażnikiem dachowym, co nie zmienia faktu, że przestrzeni na nasze zapotrzebowanie i tak brakło) i planowanie tego, co może w miesiąc się wydarzyć. Bo na miesiąc śmy wybyli.
Wzięliśmy, rzecz jasna, wózek główny plus jeden zapasowy. Wózek zapasowy był przewidziany na dłuższe spacery i w zasadzie spełnił swoją funkcję, o czym później. Łóżeczko turystyczne, dla najmłodszego. Gadżety na plażę i okolice. Pościel i ręczniki. Przybory kuchenne i higieniczne (ściery, płyny, proszki, kosmetyki, w tym nasłoneczne i posłoneczne, papiery i ręczniki papierowe). Zabawki dziewczyn i Kacpra. Ubrania, dużo ubrań – na pogodę i niepogodę, słońce i deszcz, wyjście i siedzenie, a także obuwie na różne okazje. Jedzenie, głównie dla Kacpra, ale też i dla nas, na owsiankowe śniadania. Komputery, telefony, aparaty fotograficzne wraz z ładowarkami. Przewodniki, książki, mapy.
No, dziada z babą nam zabrakło, aż się dziwię, że nasze autko nie sapnęło z niezadowoleniem przed wyjazdem. W sumie, jakby odmówiło współpracy to bym się nie zdziwiła nazbyt.
A jednak dało radę i pojechaliśmy na Zachód. Zanim o szczegółach podróży, opiszę jak generalnie te trzy małe skrzaty dają sobie radę.
Otóż jest dla mnie wielką niespodzianką i zaskoczeniem, jak bezproblemowo w zasadzie wszystko przebiega, zważywszy, że do dzisiaj przemierzyliśmy już ponad 2 tysiące kilometrów. Fakt, robimy przestanki i postoje, ale z racji organizacyjnej nie zawsze trwają one na tyle długo, aby dzieci zregenerować po podróży. Dziewczyny prawie nie oglądają bajek – co wszak podczas podróży dwa lata temu do Czarnogóry było normą. Bawią się za to namiętnie i zawzięcie lalkami. Zabawy są o ślubie, dzieciach, chorobach, znowu o dzieciach, o mamie i córce, o dzidziusiach, są porody, zapalenia płuc i złamane żebra, umierający rodzice (bo potrzebna do zabawy jest konkretna lalka a więcej nie ma na stanie), spory i kłótnie, spotkania, bale, urodziny, torty. Z rzadka zdarza się, że Nina czyta a Iga się nudzi, czasem coś porysują, posłuchają bajek, pozajmują się Kacprem – poza tym lalki.
Kacper początkowo podróż odbywał z przodu, nieprowadzący auta dorosły pierwotnie siedział zaś w fotelu za nim, celem jego rozrywania, karmienia i zapobiegania dramatom. Okazało się to rozwiązaniem mocno uciążliwym i nie do końca praktycznym, bo sięganie do gówniarza z takiego miejsca nie należy do wygodnych i łatwych. Generalnie jednak młody wykazał się daleko idącą cierpliwością. Trochę spał, ale też nie mógł przecież spać bez końca, trochę się bawił podawanymi mu zabawkami, głównie książeczkami. Trochę kontemplował siostry i okolice. Trochę spożywał – czemu zawsze towarzyszyła moja lekka obawa, bo dziecko podczas jazdy jednak jeść nie powinno. Co zrobić jednak, skoro to miało być  lekarstwo na nudę.
Najtrudniejszy był, początkowo, czas, kiedy Kacper spał. Bardzo nam z K. zależało, żeby stan ten trwał jak najdłużej, bo jednak znalezienie smarkaczowi nieśpiącemu zajęcia jest dość trudne. Aby zaś spał należało przekonać dziewczyny, żeby były cicho. I właśnie tu nasze interesy okazywały się sprzeczne – zazwyczaj Kacper zasypiał w środku najwspanialszego balu ever. I weź tu, człowieku, ucisz małego Iguańskiego jazgotnika…
Nasze „ciiii…” czy „Iguniu, proszę Cię” i tym podobne działały na kilka sekund – dziecko ewidentnie chciało nas posłuchać, ale natura jest silniejsza. Głosik rozbrzmiewał jak sreberko po całym aucie, co nas wprawiało w nerwowe drżenie, a Kacprowi nie sprawiało w zasadzie najmniejszego problemu w spaniu.
W ogóle początek wyprawy był mocno nerwowy, dzieci bawiły się wspaniale, ale nie zawsze nas słuchały, robiły bałagan, sporo się przemieszczały – choć nie do końca w sposób i w kierunku przez nas pożądanym. Ich zainteresowanie pokazywanym przez nam im zwiedzanym otoczeniem było umiarkowane (a będzie plac zabaw? A łóżko piętrowe w hotelu? Łe, nie ma), co w przypadku Igi można zrozumieć, ale co do Niny już nie tak do końca. Plus do tego spanie / budzenie Kacpra – warczeliśmy na dzieci, one czuły się krytykowane, no nie był to udany początek. Myślę, że spore znaczenie miało też zmęczenie, nas wszystkich – w końcu wyjechaliśmy po bardzo, ale to bardzo ciężkim roku przedszkolno-szkolnym, z mnóstwem zdarzeń i wydarzeń, gonitwą codzienną i odświętną, załatwianiem, organizowaniem, pamiętaniem. I to w dniu następnym po zakończeniu roku szkolnego, a zatem nie mieliśmy szansy złapać oddechu. Na szczęście już doszliśmy chyba wszyscy do siebie.
Tak więc, wyjeżdżaliśmy w pogodę upalną, duszną i okropną, która w trakcie naszej podróży zamieniała się powoli w mocno deszczową i chłodną. Z 34 stopni w domu dojechaliśmy do Frankfurtu nad Menem w stopni jakieś 17-18. Chłodno… Podróż była długa, bo dopiero po 19 zajechaliśmy pod nasz hotelo-hostel. Największą atrakcją dla dzieci było piętrowe łóżko, zwłaszcza Iga chętnie o tym fakcie opowiada dziadkom – kluczowa informacja o wycieczce. Hotel jak hotel, miał wszystko to, co powinien mieć tego rodzaju obiekt, włączając w to motocyklistów z Włoch, studentów z Niemiec i USA czy Niemkę, mieszkającą na Islandii, podróżującą ze swoimi dziećmi.
Dnia następnego wyruszyliśmy już w kierunku właściwym, czyli do Francji. Po drodze zahaczyliśmy o Luksemburg, gdzie zrobiliśmy sobie krótki postój, pospacerowaliśmy po uliczkach Luksemburga, zobaczyliśmy żołnierza zmieniającego wartę, zjedliśmy po drożdżówce i ruszyliśmy, przez Belgię, do Francji. Tam, jak przystało na turystów, zjedliśmy obiad w amerykańskiej knajpce ze stekami. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca koronacji prawie wszystkich francuskich królów, czyli do Reims. Zrobiliśmy tam sobie spacer, małe zakupy aby już o 23 pójść spać. Tak, Kacper też dopiero o tej porze zasnął – drzemanie pomiędzy 18 a 19 kończy się bowiem tym, że przed 22 nie zamierza on przyłożyć do materacyka swej kształtnej łepetyny. A zwykle zajeżdżamy pod wakacyjne lokum dopiero koło 19 (bo wstajemy o 9-10, więc zanim się zbierzemy to i wyjeżdżamy późno, i zrealizowanie planu dnia tak właśnie wygląda), toteż spacer o 20 nie jest dla niego jakimś problemem.
Nad ranem znów załadowaliśmy się do naszej fury i pojechaliśmy zwiedzać Paryż. Najpierw zostawiliśmy auto na parkingu w okolicach Sacre Coeur, aby sobie obejrzeć Bazylikę, wzgórze i okolice. Stamtąd pomaszerowaliśmy aż do Luwru, gdzie dzieci, cały czas średnio zainteresowane, rzuciły okiem na okolicę, i dalej, zahaczając o Dzielnicę Łacińską, do Notre Damme. I tu właśnie nasz wózek zapasowy zaniemógł. Wożona w nim Iga, a nawet momentami wymęczona Nina, okazały się dlań zbyt dużym obciążeniem, wózek wziął i odmówił współpracy poprzez odpadnięcie koła i niemożebność jego przymocowania. Wózek kupiony był lata temu, aby wozić w Barcelonie trzyletnią podówczas Ninę – sprawdził się jako mała i lekka parasolka, kupiona jako używana za grosze. I tym razem spełnił swe zadanie i z pewną nostalgią i rozrzewnieniem, ale bez żalu, zostawiliśmy go nad brzegiem Sekwany, przy śmietniku. Chlip, chlip.
Spod katedry wsiedliśmy do super wozu, czyli metra, i już po chwili mknęliśmy naszym autkiem do apartamentów podparyskich. Nie wiem, jak to Paryżanie sobie administracyjnie podzielili, ale nasze mieszkanie teoretycznie było już poza Paryżem, choć tuż obok naszego mieszkanka była stacja metra i to liczona jako strefa pierwsza, bodajże.
Lokum miało łóżko piętrowe i to dla dwóch osóbek, radość dziewczyn nie miała więc końca. W zasadzie mogłyby stamtąd nie schodzić. Chociaż nie, radochą było także schodzenie i wchodzenie, a ja dostawałam nerwowych tików prawą powieką za każdym stęknięciem wyra, bo oczyma wyobraźni widziałam któreś dziewczę lecące z góry na łeb w dół…
Kolejnego dnia wzgardziliśmy przejazdem komunikacją miejską – dzieci nasze nie mają bowiem na przejazd pojedynczy żadnych zniżek, zatem przejazd tam i z powrotem kosztował nas dokładnie tyle, ile parkowanie w centrum naszego samochodu. Gdybyśmy zresztą jechali metrem (czy tam autobusem) i tak musielibyśmy na czas naszej eskapady zostawić auto na parkingu płatnym, gdyż jego pozostawienie na ulicy – choć to nie Paryż, a jego przedmieścia – jest dozwolone do dwóch godzin. Parking płatny kosztuje zaś drugie tyle, co parking w centrum lub przejazd metrem.
Wysiedliśmy więc na parkingu podziemnym, wyszliśmy i po kilku krokach wyskoczyła na nas wieża E. Wejście w jej okolice, nie mówię o wjeżdżaniu na górę, które chyba się nie odbywa ze względu na trwający strajk, poprzedzone było kontrolą bombową. To, kilku żołnierzy w mieście i zastępy policjantów snujących się po ulicach to dość widoczna pozostałość po niedawnych zamachach. Szkoda mi Paryżan i w ogóle Francuzów, bo to sprawdzanie człowieka po człowieku, taki klimat niepewności i zagrożenia kłócą się mi, dość mocno, z francuskimi ideałami. I szkoda mi, że ich nastraszono w ich kraju i zmuszono do zachowań sprzecznych z ich naturą.
Wieża wywarła wpływ na dzieci dość umiarkowany. Większy wpływ miało kupowanie miniatur wieży i rozważanie, czy karuzela w okolicy to dobry pomysł na wydawanie pieniędzy. Ja uznałam, że nienajlepszy.
Spod wieży przeszliśmy się pod Łuk Triumfalny, spożywając po drodze nabyte bagietki, ser, szynkę i sok - to samo, co w pobliskich knajpkach, ale w wersji „zrób to sam”, a stamtąd kawałek Polami Elizejskimi – i z powrotem, do auta.
Dnia następnego, a było to w środę, ruszyliśmy w kierunku Doliny Loary. Najpierw dojechaliśmy do Orleanu, oglądając katedrę, dom Joanny i plac jej imienia. Tam dziewuchy dostąpiły zaszczytu przejazdu karuzelą a nadto wykosztowaliśmy się na dwie kawy i dwa soczki w kawiarni, za jakieś nieprzyzwoite pieniądze. Z Orleanu wyruszyliśmy w kierunku naszego kolejnego noclegu, gdzieś pod Tours, oglądając po drodze cuda i dziwy (Meung sur Loire, Beaugency – te dwa chateau tylko pobieżnie i przejazdem, Chambord – wchodząc na teren parku wokół). Nocleg zaś nasz, zaplanowany, znajdował się na luksusowym kampingu. Brzmi to dla niektórych dziwacznie, dla niektórych znajomo – prawda jest taka, że nasza przyczepa była wyposażona w taki sposób, że niektóre domy wakacyjne, w których mieliśmy przyjemność przebywać, nie miały takich udogodnień. A przy tym była czyściutka, przestronna i wygodna. Jedynym minusem były bardzo cienkie ścianki, ale okazało się, że nie przeszkadzało to takiemu, przykładowo, Kacprowi spać jak suseł podczas zażywania kąpieli w łazience przez protoplastę. Natomiast kamping dysponował, poza barem i restauracją – w tym także ratującą przed śmiercią głodową wersją „take away” (tańszą i to znacznie, od takich samych dań zjadanych w restauracji): basenem i zjeżdżalniami (gdyby tylko była inna pogoda...), wypożyczalnią rowerów i pojazdów gokarto-podobnych, gokartami, przejażdżkami konnymi, fitness salą, salą z fliperami i im podobnymi. Opcja ful wypas. No i cena, mocno przedwakacyjna (nasza super przyczepa kosztowała jedną trzecią tego, co półtora tygodnia później, kiedy zacznie się sezon).
Spędziliśmy tam trzy noce, a dwa pełne dni pomiędzy spędziliśmy na intensywnym rozpoznawaniu okolic. Głównie z zewnątrz, w zasadzie do żadnego zamku nie weszliśmy do środka. Powód? Brak czasu i pieniędzy. Ceny zwiedzania są astronomiczne, bilety tańsze – czyli 10, 11 euro za dorosłego – dotyczyły głównie zamków niedawno odrestaurowanych lub wejścia tam, gdzie można obejrzeć tylko ogrody. Tam z reguły też dzieci wchodziły za darmo. Jednak zamki z prawdziwego zdarzenia, z komnatami, lustrami i innymi szykanami (bo mój mąż, chcąc zachęcić dzieci do bardziej zaangażowanego oglądania mijanych zamczysk, wymyślił zabawę – dziewczyny ustaliły, jakie cechy ma spełniać ich wymarzony, jako księżniczek, pałac, i przy każdym zamku musiały sprawdzić, czy te cechy ma) – kosztowały już koło 15-18 euro za dorosłego i 10-13 za dziecko. Poza młodym, który łaskawie jest traktowany darmowo. Ale kwota 50 euro za jeden zamek, przy mocno nadwyrężonym – ze względu na strefę euro i długość planowanego wyjazdu – budżecie, jednak nas przerosła. No i czas. Chcieliśmy rzucić okiem na okolicę, zobaczyć jak najwięcej tych ich francuskich skarbów i kiedyś tu wrócić na dokładne zwiedzanie. A że też z dziećmi zwiedzanie kolejnych miejsc nie jest proste (w dwóch tylko zamkach były wersje po polsku, cała reszta – w językach obcych i o ile ogólne zarysy mogę przetłumaczyć, o tyle detale architektoniczne czy niektóre polityczne i historyczne już niekoniecznie) – darowaliśmy sobie.
Kilka miasteczek obejrzeliśmy sobie, zachwyciliśmy się nimi i zauroczyliśmy totalnie. Średniowieczne zamki, domy i place, wszystko tonie w kwiatach, wszędzie piękne sklepy, cudne kafejki i restauracje. Jak w bajce! Byliśmy więc w Loches, Montbazon, Azay-de-Rideau, w Ambois, w Tours, a na koniec połaziliśmy po Angers. 
Nie udało się zobaczyć Chenonceaux, Villandry czy Bourdaisiere, w zasadzie nawet z daleka – wejście nawet na teren przedzamcza mocno grodzony (w Villandry drutem kolczastym, ukrytym w krzakach) i wysoko płatny. Kilka zamków widzieliśmy z oddali (Mazere, Sache, Chinon, gdzie minęło nas kilkaset motocykli, choperów i innych, Saumur czy Blois), przeszliśmy się po mieście i parku kardynała Richelieu, widzieliśmy XI wieczny kościół (a przy nim zlot starych samochodów – czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Porsche, citroeny, alfa romeo, fordy – cuda techniki sprzed kilkudziesięciu czy może i nawet stu lat!). Tylko do jednego zamku weszliśmy tak trochę – w Nitray można było obejrzeć dziedziniec, fasadę i zabudowania, wraz z ogrodem, oraz poddać się degustacji lokalnego wina. Umoczyliśmy tylko mordki z K., ale za to nabyliśmy na pamiątkę (i nie tylko) kilka butelczyn.
Wraz z podróżą w kierunku Angers a potem dalej, na północ w kierunku Rennes, miejsc do degustacji było co niemiara. Aż smuteczek taki ścisnął człowieka, że tylko gna i gna i nic skosztować nie może. No ale Bretania wzywała i tylko łezkę należało otrzeć ukradkiem, zapisać w kajeciku adres i zaplanować podróż w to samo miejsce w innych okolicznościach przyrody.

I tak oto w sobotę, późnym popołudniem, dotarliśmy do St. Malo aby pobrać klucze i do Dinard, aby zamieszkać w Bretanii. O czem doniosę radośnie następnym razem, a póki co udam się na zasłużony odpoczynek, albowiem zapewne czeka mnie kilka nocnych pobudek (tak, potwór powrócił) i wczesne wstawanie, gdyż albowiem (pojadę pięknym wierszem), czas na dalsze zwiedzanie!