Wiele lat temu, kiedy zaczynałam studia, potem pracę, myślałam
sobie, że jeszcze wszystko przede mną. Świat leży u moich stóp, mogę jeszcze
osiągnąć, cokolwiek mi się zamarzy – wyjechać, zobaczyć, dotknąć, napisać,
sfotografować, poznać.
Nieuchronnie zbliżam się do kolejnej granicy wieku, ponoć
takiej, która już definitywnie postawi mnie po stronie wieku średniego. Po tej
stronie, po której wszelkie szaleństwa i wariactwa, dziwactwa i awanturnictwo,
postrzegane jest jako nieodpowiedzialne, niecodzienne i ekstrawaganckie. Czy
to, że w ogóle nie czuję, że te wszystkie lata minęły, coś zmienia?
Od wielu lat mam wrażenie, że coś mi umyka. Że czegoś nie
zauważam, a ucieka na pewno, i jeszcze chwila a tego nie dogonię. Zakopałam się
w rutynie, obowiązkach codziennych i problemach tak przyziemnych, że od
zgrzytania zębami dostaję dreszczy.
Przeczytałam i uwierzyłam, że dziecku potrzeba stabilizacji
do zrównoważonego wzrastania. Uwierzyłam, choć intuicyjnie czuję, że od
codziennego powtarzania rytuału: wstajemy, jemy śniadanie, przekazujemy
dzieciaka na prawie cały dzień do placówki wychowawczej, wracamy do domu aby po
chwili iść spać – o niebo ważniejsze byłaby po prostu moja obecność i uwaga,
poświęcona dziecku. Pewnie nawet, gdybym oszalała i wyjechała z dziećmi w
nieznane, ich rozwój nie zostałby zachwiany, a może wręcz przeciwnie, poznawany
świat stymulowałby dzieci bardziej, mocniej. Uwierzyłam, bo tak jest wygodniej.
Życie w stabilizacyjnym potrzasku jest cholernie wygodne.
Przewidywalne. Znane. I to jest jego mankament i podstawowa wada – ta nuda,
rutyna i oczywistość.
Ciągnie mnie, gdzieś, donikąd – w podróż w nieznane, na
wyprawę z plecakiem, byle dalej od codzienności i problemów, tych tutejszych –
choć pewnie z problemami stamtąd. Od zawsze mnie ciągnie i zawsze znajdowałam miliard
wymówek, aby temu odczuciu się sprzeciwić. Teraz wymówka jest jeszcze silniejsza.
Regularnie powiększająca się liczebność naszej rodziny, praktycznie niezmienne
saldo na rachunku kredytowym, różnorodność zobowiązań – i dzieci, które
rzekomo potrzebują stabilizacji, i rodzina, z którą należy sąsiadować – wymówki idealne.
Wymówki nieusuwalne.
Jest taka piosenka, gdzie śpiewają „you're stuck in a moment
And you can't get out of it”. Nieodmiennie, choć wymowa piosenki raczej jest
ciut inna, ten krótki fragment zawsze wydaje się być skierowany właśnie do
mnie.
I nie wiem, czy to kwestia braku paliwa, zajęć odpowiednio
wymagających, że mój mózg wynajduje sobie coraz to nowe problemy? Czemu nie zawsze
wystarcza zwykle powtarzany przeze mnie zwrot „wolność to zrozumienie
konieczności”? Czy im bardziej utknę tym bardziej próbuję się oswobodzić? I na czym, do licha, to "oswobodzenie" miałoby polegać???
Nie mam lub nie odkryłam w sobie wystarczająco ewidentnego talentu,
aby wiedzieć doskonale, czego chcę, co potrafię i z czego się wyżywię. Wybrałam
asekuracyjnie, racjonalnie. Wybrałam bezpiecznie, ale też mało internacjonalnie
– znajomość prawa naszego kraju nie przyda się zanadto za granicą. Ewentualna
zmiana zajęcia jest praktycznie niemożliwa lub bardzo utrudniona, mój drugi kierunek
nigdy nie doczekał się realizacji zawodowej a umiejętności niewyuczone nie
ujrzały światła dziennego. Może ich nie ma? Może sama inteligencja, niepoparta
jakimkolwiek talentem, to po prostu niepotrzebny gadżet?
Czy to nieokreślone poczucie tęsknoty „za czymś” –
nieznanym, odległym, niewiadomym – to objawy kryzysu wieku średniego? Znak
tego, że już większość możliwości mnie nie dotyczy, że czas upłynął jakoś,
gdzieś i teraz pozostaje brnąć dalej, z uśmiechem mniej lub bardziej przyklejonym,
i robić swoje „till death do us part”? Czy powtarzanie, jak takiej zbawiennej
mantry, że kiedy już spłacę kredyty, dzieci wyfruną z gniazda – wyruszę wreszcie
w wymarzoną podróż w nieznane – to takie irracjonalne ratowanie się przed frustracją?
Niewiele to daje, perspektywa jest tak odległa a codzienność tak żmudna.
A tymczasem, niepostrzeżenie, zakończyłam 15 tydzień ciąży.
Ciąży odmiennej od poprzednich w każdym chyba aspekcie, męczącej, wymagającej,
niezauważanej przez otoczenie. Ciąży, w której pracuję ciężej, aniżeli
pracowałam, kiedy w niej nie byłam, a końca pracy nie widać. Próbuję się na
niej skupić a im bardziej się skupiam tym więcej problemów wymyślam. Chcę
wierzyć, że to wszystko to hormony, a kiedy wiosna przyjdzie a potem lato,
młody urodzi się zdrowy i wrzeszczący, durne rozterki przestaną mnie męczyć –
nie będę mieć na nie sił i czasu.