poniedziałek, 23 lutego 2015

myśli moje roztrzepane



Wiele lat temu, kiedy zaczynałam studia, potem pracę, myślałam sobie, że jeszcze wszystko przede mną. Świat leży u moich stóp, mogę jeszcze osiągnąć, cokolwiek mi się zamarzy – wyjechać, zobaczyć, dotknąć, napisać, sfotografować, poznać.
Nieuchronnie zbliżam się do kolejnej granicy wieku, ponoć takiej, która już definitywnie postawi mnie po stronie wieku średniego. Po tej stronie, po której wszelkie szaleństwa i wariactwa, dziwactwa i awanturnictwo, postrzegane jest jako nieodpowiedzialne, niecodzienne i ekstrawaganckie. Czy to, że w ogóle nie czuję, że te wszystkie lata minęły, coś zmienia?
Od wielu lat mam wrażenie, że coś mi umyka. Że czegoś nie zauważam, a ucieka na pewno, i jeszcze chwila a tego nie dogonię. Zakopałam się w rutynie, obowiązkach codziennych i problemach tak przyziemnych, że od zgrzytania zębami dostaję dreszczy.
Przeczytałam i uwierzyłam, że dziecku potrzeba stabilizacji do zrównoważonego wzrastania. Uwierzyłam, choć intuicyjnie czuję, że od codziennego powtarzania rytuału: wstajemy, jemy śniadanie, przekazujemy dzieciaka na prawie cały dzień do placówki wychowawczej, wracamy do domu aby po chwili iść spać – o niebo ważniejsze byłaby po prostu moja obecność i uwaga, poświęcona dziecku. Pewnie nawet, gdybym oszalała i wyjechała z dziećmi w nieznane, ich rozwój nie zostałby zachwiany, a może wręcz przeciwnie, poznawany świat stymulowałby dzieci bardziej, mocniej. Uwierzyłam, bo tak jest wygodniej.
Życie w stabilizacyjnym potrzasku jest cholernie wygodne. Przewidywalne. Znane. I to jest jego mankament i podstawowa wada – ta nuda, rutyna i oczywistość.
Ciągnie mnie, gdzieś, donikąd – w podróż w nieznane, na wyprawę z plecakiem, byle dalej od codzienności i problemów, tych tutejszych – choć pewnie z problemami stamtąd. Od zawsze mnie ciągnie i zawsze znajdowałam miliard wymówek, aby temu odczuciu się sprzeciwić. Teraz wymówka jest jeszcze silniejsza. Regularnie powiększająca się liczebność naszej rodziny, praktycznie niezmienne saldo na rachunku kredytowym, różnorodność zobowiązań – i dzieci, które rzekomo potrzebują stabilizacji, i rodzina, z którą należy sąsiadować – wymówki idealne. Wymówki nieusuwalne.
Jest taka piosenka, gdzie śpiewają „you're stuck in a moment And you can't get out of it”. Nieodmiennie, choć wymowa piosenki raczej jest ciut inna, ten krótki fragment zawsze wydaje się być skierowany właśnie do mnie.
I nie wiem, czy to kwestia braku paliwa, zajęć odpowiednio wymagających, że mój mózg wynajduje sobie coraz to nowe problemy? Czemu nie zawsze wystarcza zwykle powtarzany przeze mnie zwrot „wolność to zrozumienie konieczności”? Czy im bardziej utknę tym bardziej próbuję się oswobodzić? I na czym, do licha, to "oswobodzenie" miałoby polegać???
Nie mam lub nie odkryłam w sobie wystarczająco ewidentnego talentu, aby wiedzieć doskonale, czego chcę, co potrafię i z czego się wyżywię. Wybrałam asekuracyjnie, racjonalnie. Wybrałam bezpiecznie, ale też mało internacjonalnie – znajomość prawa naszego kraju nie przyda się zanadto za granicą. Ewentualna zmiana zajęcia jest praktycznie niemożliwa lub bardzo utrudniona, mój drugi kierunek nigdy nie doczekał się realizacji zawodowej a umiejętności niewyuczone nie ujrzały światła dziennego. Może ich nie ma? Może sama inteligencja, niepoparta jakimkolwiek talentem, to po prostu niepotrzebny gadżet?
Czy to nieokreślone poczucie tęsknoty „za czymś” – nieznanym, odległym, niewiadomym – to objawy kryzysu wieku średniego? Znak tego, że już większość możliwości mnie nie dotyczy, że czas upłynął jakoś, gdzieś i teraz pozostaje brnąć dalej, z uśmiechem mniej lub bardziej przyklejonym, i robić swoje „till death do us part”? Czy powtarzanie, jak takiej zbawiennej mantry, że kiedy już spłacę kredyty, dzieci wyfruną z gniazda – wyruszę wreszcie w wymarzoną podróż w nieznane – to takie irracjonalne ratowanie się przed frustracją? Niewiele to daje, perspektywa jest tak odległa a codzienność tak żmudna.

A tymczasem, niepostrzeżenie, zakończyłam 15 tydzień ciąży. Ciąży odmiennej od poprzednich w każdym chyba aspekcie, męczącej, wymagającej, niezauważanej przez otoczenie. Ciąży, w której pracuję ciężej, aniżeli pracowałam, kiedy w niej nie byłam, a końca pracy nie widać. Próbuję się na niej skupić a im bardziej się skupiam tym więcej problemów wymyślam. Chcę wierzyć, że to wszystko to hormony, a kiedy wiosna przyjdzie a potem lato, młody urodzi się zdrowy i wrzeszczący, durne rozterki przestaną mnie męczyć – nie będę mieć na nie sił i czasu.

piątek, 20 lutego 2015

matma dla pierwszaka

Święto lasu. Nasza szkoła ogłosiła, że uczniowie mogą brać udział w konkursie matematycznym. Przejrzałam zasady - najwcześniej od drugiej klasy szkoły podstawowej. Przejrzałam pytania, które się wcześniej pojawiały - ciekawe. Nietrudne, ale wymagające chwili pomyślunku.
K. sprzedał jedno z zadań Nince. Takie, z którym (przez nieuwagę, bo imiona pomerdałam, ale jednak) się męczyłam i nie wymęczyłam. Ninka rozpykała zadanie w kilka sekund i podała uzasadnienie.
Boję się jej...

cóżeśmy, ojciec, narobili....



Moje święta, te, które pamiętam, zawsze były bardzo spokojne. Ja, moi rodzice, czasem Dziadzia. Moje wakacje, dni wolne czy popołudnia, choć często miałam kontakt z sąsiadką, moją imienniczką, czy kolegą, wyjeżdżałam do kuzynki albo ona przybywała do mnie, rodzice nieustannie spotykali się ze znajomymi, także dzieciatymi – to jednak codzienność trzech osób.
Od zawsze chciałam mieć dużą rodzinę, może to kwestia tych wszystkich słynnych amerykańskich filmów, gdzie do obiadu zasiada wrzeszcząca, wesoła hałastra. Może wyobrażenie, że kiedy jest wiele bliskich sobie, osób, to jest wesoło i przytulnie.
Te dwie bździągwy, których jestem matką, to wypełnienie tego planu, ale częściowe. Zawsze chciałam mieć więcej dzieci, może niekoniecznie piątkę czy szóstkę, ale trójkę czy czwórkę…?
Szanowny Ojciec początkowo w ogóle dzieci nie chciał. Dość zabawne, że do decyzji o potomstwie przyczynił się nasz pies, który rozbudził w mym małżonku jakieś instynkty opiekuńcze. A kiedy pojawiła się na świecie Nina, jakoś już poszło.
I choć oboje, po urodzeniu Igi, zgodnie twierdziliśmy, że to już koniec przygody, że te dwie nam wystarczą, to po upływie kilku lat zakiełkowało pytanie: „a może jednak…?”.
Poukładało się nam z dzieciakami, z domem, zawodowo. Jest dobrze. No oczywiście, że mogło by być lepiej, ale mając na uwadze nieposkromiony apetyt jako część naszego jestestwa, nie wiem, czy stwierdzenie „mołgoby być jednak lepiej” powinno być kluczowe.
Zatem - jeśli nie teraz, to kiedy?
I tak przez późne rozpoczęcie zabawy w rodzicielstwo, przez te nieszczęsne cesarki, wiele czasu i możliwości mi nie zostało. Zresztą i na wizję trzeciego smroda niektórzy lekarze patrzyli z niepokojem, w kontekście tych cesarek. A jednak „fajnie byłoby z trzecim”.
Pomyśleliśmy – spróbujmy. Jeśli się nie uda, a przecież szanse na zajście w ciążę z wiekiem dramatycznie maleją, to trudno, mamy cudowną rodzinę i w takim zestawieniu na pewno będziemy szczęśliwi. Ale jeśli się uda i wszystko będzie dobrze, to jakoś damy radę, a za parę lat, po tym najtrudniejszym okresie, będziemy mieć naprawdę FULL HOUSE.
I kiedy szłam do lekarza, zaniepokojona, bo bardzo bolały mnie piersi, nie podejrzewałam nawet przez sekundę, co może być przyczyną. On zresztą też nie, przepisał stosowny lek i mnie wyrzucił (o mało co) z gabinetu.
Ale kiedy ból nie mijał a do terminu wiadomo czego było coraz bliżej, już wiedziałam. Zanim zrobiłam test, poprosiłam Szanownego Ojca o piwo, ostatnie prawdopodobnie w ciągu najbliższego półtora roku.
Test pokazał dwie, piękne kreski.
I tak oto, bez najmniejszych problemów z zajściem w ciążę mimo wieku i różnych tam, wieszczących, udało się. W moim ciele rozwija się obcy, pasożyt. Niektórzy nadają tym pasożytom imiona, sądzę, że i my będziemy musieli…

wtorek, 17 lutego 2015

początek

Przez sześć i pół roku pisałam i zapisywałam wydarzenia - najpierw z życia Ninki, potem także Igi. Przez ten czas wiele się wydarzyło, a moje próby uwiecznienia choć cząstki tego wszystkiego zapisywałam w innym miejscu.
Przyszedł jednak czas na zmianę, na pisanie pod nowym adresem, może bardziej adekwatnym, może przez kolejne sześć i pół roku? O Nince, Idze i kto wie, o kim jeszcze?