wtorek, 27 października 2015

październik

Żyję, choć w sobotę o tej porze miałam wrażenie, że ten stan nie jest trwały. Bez jakichś dramatycznych szczegółów – dopadło mnie moje gardło i rozbolało. Ale tak, że nie byłam w stanie pić, nie mówiąc o jedzeniu, mówić czy przełykać śliny. Do tego gorączka pod 39 stopni, ból głowy, mięśni i totalne osłabienie. Nie bardzo wiem, co się działo, nocy z soboty na niedzielę też specjalnie nie kojarzę. Biedny K. ogarniał sam to nasze zoo, co przy jego niewyspaniu powodowało wyładowania atmosferyczne popołudniową porą.

A niewyspany był, bo w piątek szlajał się po imprezach. Ponoć firmowych, ale nie wiem, nie widziałam. Zoo ogarniałam ja w piątek ja. I też nie wiem, jakim cudem wszyscy przeżyliśmy, choć nie było wyładowań a brak energii - jako mało sympatyczna zapowiedź zbliżającego się ataku gardła.

W niedzielę obejrzała mnie lekarka i stwierdziła, że to tylko wirusówka. Dziękuję za „tylko”, choć brak antybiotyku niezmiernie mnie uradował. Pogłosowali my, mimo samopoczucia no i już.

I tak nam weekend minął. Jedyną aktywnością były w zasadzie zajęcia Ninki w sobotę na Uniwersytecie Dzieci pt. „czy wszystkie owady mają czułki”. Młody, który został ze mną, uczynił mi tę niekłamaną przyjemność, że w zasadzie całą nieobecność K. i dziewczyn przespał. Złote dziecko.

Tydzień wcześniej, 17-18 października, też jakoś nie szaleliśmy. Przyszli do nas goście, moja przyjaciółka Iza i jej rodzina. Grześ z Niną bardzo szybko, jak zwykle, odnaleźli wspólny język, zaczęli się bawić – grać w coś, niestety młodsza dwójka uparcie przeszkadzała im w zabawie. Efekt był taki, że co chwilę słychać było krzyki i wrzaski – młodzież chciała się integrować a starszyzna ją przeganiała, straszyła, ignorowała, wypędzała. Angażowało to także nasze, dorosłych, zasoby sił i energii, a co za tym idzie – dobrego humoru i cierpliwości – no i jednak skończyło się niemiłą awanturką, kiedy nielubiąca ciemności młodzież została zamknięta w ciemnej łazience.
Trochę jednak sobie posiedzieliśmy, porozmawialiśmy, młody kulturalnie udał się na spoczynek w palmiarni i w zasadzie był nieupierdliwy. Bardzo ułożone dziecko.

Niedziela była zaś spokojna i niemęczliwa. To już chyba w nawyk nam weszło.

A jeszcze tydzień wcześniej to się znowuż co innego działo, bo najpierw, w piątek, odwiedził nas mój osobisty wujek z żoną swą. Mieszkają niedaleko, ale jakoś okazji nie ma wiele do spotkań, więc tym bardziej cieszę się, że przyjechali, poznali młodego, dom obejrzeli. Dziewczyn miałam ochotę się wprawdzie wyrzec, bo ich zachowanie urągało wszelkim standardom, ale szybko włączona bajka zapobiegła wydziedziczeniu.

W sobotę Ninka znów miała zajęcia, w ich trakcie ja oddawałam się pasji zakupów (raz na 3 lata to robię, więc to prawdziwa pasja, nie jakaś wydumana) a potem szukaliśmy z Igą kasztanów. Ninka zaś dowiadywała się ciekawostek o geologii i skałach oraz o przyczynach posiadania dwóch dziurek w nosie.

Po południu mieliśmy mieć gości, ale wirus łamany na bakterię pokrzyżował nasze plany i rozłożył gości na łopatki. Gości mieliśmy za to w niedzielę, na krótko. Popełniliśmy w tę niedzielę gruby nietakt, gdyż: udało mi się kupić bilety na koncert z muzyką orientalną do naszego cudnego Narodowego Forum Muzyki. Koncert miał trwać godzinę, zaczynać się o 11. Goście – Monika z chłopakami – zazwyczaj przyjeżdżają nie wcześniej niż o 12, więc pomyślałam, że damy radę, najwyżej będzie piętnastominutowy rozjazd, jakoś gości zabawię.
Goście przyjechali jednak przed 12 a moja rodzinka z koncertu wróciła niewiele przed 13, bo wyjazd z NFM był mocno utrudniony przez korek. No cóż, zaprosić gości i być nieobecnym niewielu potrafi… Dobrze, że ja na ten koncert nie pojechałam i goście nie musieli klamki całować, relacje mogłyby się lekko przemrozić.

I kiedy tak wracam do tych czasów zaprzeszłych to wracam rzecz jasna do najważniejszego w październiku weekendu – 3-4. Wtedy to bowiem miała miejsce wielka uroczystość rocznicy urodzin Igi! Zabawy miały zacząć się już w piątek po południu po przybyciu Ciotki Agatki, Wujka Marcina i Kuzynki Laury, ale system odpornościowy Kuzynki zaprotestował przeciwko tym planom i postanowił jednak pochorować Laurkę.

Zaczęło się więc w sobotę, o 10. Wśród zaproszonych gości, prócz siostry, była także Koleżanka Ewa, Kolega Miłosz i kilkoro znajomych z przedszkola, z których przybyły tylko dwie koleżanki. Zabawę animował sympatyczny młody człowiek z dużym zaangażowaniem, przy pomocy dziewuszki – takiej trochę niemoty, choć równie sympatycznej. Największą radością dla Igi była możliwość wchłaniania ciastek w nieograniczonej ilości, radość z otrzymanych prezentów była tuż tuż, na drugim miejscu.

W drugiej części przyjęcia K. dowiózł Babcię Teresę i Dziadka Jacka a Babcia dowiozła tort. Tort zrobił niesamowite wrażenie, miał postać zamku z czterema wieżami, wyszperana przeze mnie świeczka w postaci ukochanej Aurory dopełniła dzieła. Tort wjechał, świeczki się świeciły, było sto lat, było wspaniale. Iga chce mieć już za kilka dni kolejne urodziny, już je planuje.

W domu zaś czekali drudzy Dziadkowie, więc feta zatoczyła jeszcze większe koło i trwała do niedzieli, kiedy to dziadkowie się ulotnili, pozostawiając na polu bitwy babcie.

I tak to minęły nasze październikowe weekendy. No, prawie minęły, ale to prawie tym razem nie robi większej różnicy…

 

wtorek, 20 października 2015

Dwa miesiące


I tak oto Kudłaty skończył dwa miesiące.

W zasadzie nie mogę powiedzieć, aby się jakoś dramatycznie zmienił przez ten okres – dalej pozostaje cudownym, spokojnym, uśmiechniętym skrzatem. Wciąż jest mało- lub bezproblemowy i trudno orzec czy to zasługa jego samego czy też naszego podejścia.

Na pewno rośnie i zmienia się sporo w jego małej, kudłatej główce, jego spojrzenie staje się bardziej rozumne, rozgląda się z zainteresowaniem kiedy tylko ma taką możliwość. Robi przy tym minę mocno skoncentrowanego niemowlaka, ze zmarszczonymi brwiami, co przypomina mi bardzo jego protoplastę.

Noce dalej są, jak na takiego malca, idealne. Od początku wprowadziliśmy reguły i zasady. Jest kąpiel, jest karmienie, jest czas na sen. Pora na początek snu trochę zależy od wydarzeń dnia, z reguły Kacper idzie spać nie później niż o 20.30, wtedy też zjada pierwszą kolację. Około północy zjada kolejną, czasem jest to 23, czasem 1. Kolejnym posiłkiem jest przedśniadannik około 3-4 nad ranem a potem to zależy – czy jest bardzo jasno, czy siostry obudzą, czy zimne stópki przeszkodzą nad ranem – w okolicach 6.30 – 7 następuje pobudka na śniadanie, ale nie zawsze jest ona ostateczna. Czasem po krótkim zlustrowaniu otoczenia młody uderza w kimono i tak do 9 potrafi przespać. Oczywiście korzystam z okazji i śpię wraz z nim.

Pomiędzy posiłkami natomiast śpi w nocy jak na bobasa przystało, zdrowym, mocnym snem. Ani on mi ani ja jemu – nie wadzimy. Przewijałam go przez jakiś tydzień, półtora po porodzie – w trakcie nocy. Potem zaprzestałam. To przewijanie wybudzało go dość skutecznie, a mnie wraz z nim. Trudno, spał często z ładunkiem w pieluszce, trzeba to było niemalże zeskrobywać z pupska nad ranem. Po jakimś czasie ładunki istotnie się zmniejszyły, a ostatnio - w zasadzie już ich nie ma.

W nocy jest w pokoju, w którym śpię wraz z nim, ciemno, świeci się jedynie lampka od czujnika oddechu (jakoś dalej uspokaja mnie myśl, że poza mną nad dzieckiem czuwa technologia, przy okazji działająca jako niania) i dioda czujki od alarmu. No i światło nocy zza okna, co chyba tylko podczas pełni jakieś tam światło daje. Jednak co do zasady jest ciemno, a ja działam na autopilocie. Gdzie gnom ma głowę i gdzie go przystawić – tyle wiem, reszta w nocy jest mi zbędna. Nakarmię, jak mi się chce – ponoszę celem odbeknięcia, odkładam. Jeśli nie ponoszę - czasem okazuje się, że jednak powinnam była, wtedy wstaję na te 3 minuty, gość beka (dżi… jego niektórych beknięć nie powstydziłby się bywalec piwiarni…) i idziemy spać.

Czasem, naprawdę czasem, zdarza się, że problem w nocy trwa dłużej albo Kacper nie może zasnąć. No zdarza się. Raz na dwa tygodnie, może rzadziej? Wówczas trzeba po prostu trochę dłużej ponosić, i już.

W ciągu dnia coraz łatwiej znaleźć regułę, jaka rządzi dzieciakiem i odczytać jego potrzebę. Najczęściej, po przebudzeniu z drzemki dziennej, łapie go głód. Po karmieniu – zależy, czasem weryfikujemy niedawną zawartość jelit, Kacper chwilę pobuja się na super-bujaku, chwilę poleży w kołysce. Najczęściej ląduje na moich kolanach i konwersujemy. Co więcej, z uwagi na jego niewiarygodne wprost reakcje na śpiew, zmuszam się i śpiewam. Nie lubię tego, bo nie wierzę w nieskazitelne brzmienie mego głosu, a przecież jak się coś robi to należy to robić doskonale! Poza tym nie chciałabym przyzwyczajać dziecka do paskudnych brzmień. Jednak nie mogę zaprzestać. Gość po prostu to uwielbia! Śpiew potrafi uspokoić go gdy jęczy lub płacze, wywołuje uśmiech na jego twarzy a wczoraj, mogę przysiąc, śpiewał wraz ze mną!

I po jakiejś godzinie, max półtorej, takiej aktywności, młody zaczyna się kręcić. O uśmiech już nie tak łatwo, zdarza się pojękiwanie, niezbyt głośne i natrętne, trochę przypominające miauczenie.

Ziew.

Ilość stęknięć niepokojąco wzrasta.

Ziew.

Podnoszę gada, trochę sobie łazimy, młody zapomina, co mu tak przeszkadzało, rozgląda się, marszczy brew, jednak po chwili już wygląda na lekko zniecierpliwionego.

Ziew.

Wówczas wrzucam go do wózka, unieszkodliwiam wszędobylskie łapki kocykiem, w dziób wkładam silikon i trochę bujam. Trzy minuty i gość odpływa.

Czasem drzemka trwa piętnaście minut, czasem godzinę a potrafi i półtorej-dwie. Nie ma tu jeszcze reguły. Jeszcze potrafi się wybudzić z takiej drzemki a potem zasnąć znowu. Jeszcze troszeńkę brakuje mu do takich pełnowartościowych, o odpowiedniej długości, drzemek.

Czytałam onegdaj, że pierwsze trzy miesiące życia dziecka to taki trochę ostatni trymestr ciąży, którego nie udało się naturze zrealizować we wnętrzu matki, i tak należy dziecko traktować – jakby nadal trochę w tej ciąży było. Bliskość matki, która daje pewność siebie dziecku, obecność praktycznie bez przerwy, karmienia na żądanie. To pozwala dziecku oswoić się ze światem i spokojnie rozpocząć ten niesamowicie szybki rozwój – od fizycznego po intelektualny.

I tak, zdaje mi się, jest. Tulę, kiedy tylko mogę, noszę, kiedy Kacper zgłasza potrzebę, karmię, kiedy żąda, całuję, głaskam, śpiewam, śmieję się z nim i do niego. To przypuszczalnie także kwestia charakteru, że Kacper jest dzieckiem tak spokojnym i bezproblemowym, a także podejście, które dalekie jest od przejmowania się pierdołami. Szkoda, że dopiero przy trzecim dziecku do tego dorosłam. Dobrze, że w ogóle.

Efekt jest taki, że dobrze mi tak, jak jest. A przez to chyba i młodemu. Wygląda na całkiem szczęśliwe niemowlę. I niech tak zostanie…

piątek, 16 października 2015

reportersko

Połowa października, a ja ciągle mam w głowie, że nic nie napisałam o weekendach z początku września.

Bo przecież, jak młody był już stary i miał dwa tygodnie, pojechaliśmy oglądać Narodowe Forum Muzyki. Miało być tylko rzucenie okiem, a okazało się, że są do objerzenia koncerty, takie krótkie półgodzinne, ale umożliwiające zapoznanie się z salami, ich akustyką i wyglądem.

Udało się nam zdobyć wejściówki na dwa takie koncerty, na jeden ja poszłam z dziewczynami a K. bujał bobasem, po czym nastąpiło przegrupowanie, ja potrząsałam bobasem a małżonek słuchał muzyki. Wrażenia, przynajmniej moje, są co najmniej pozytywne. Aż chciałoby się tam częściej bywać, co troszeńkę się udało, ale o tym później. Obiekt jest ogromny, a do tego tak skonstruowany, żeby ten rozmiar podkreślać – po wejściu, naprzeciwko, jest wielka, czarna ściana, od poziomu -1 aż do samego szczytu, czyli gdzieś po piętro czwarte. Schody, szkło, lśniąco-odbijające światło. Nie przepadam za tego typu architekturą, bo jest tak sztampowa, powtarzalna i nudna (każdy budynek wygląda tak samo – szkło, beton, stal, tylko konfiguracja okien czasem się różni, wszystko takie szare i bure, surowe, bez polotu, „nowoczesne” i przygnębiające), a jednak ten budynek i jego wnętrze jakoś pasują do funkcji, która jest mu przypisana. Do tego dziki, kłębiący się tłum ludzi potęgował odczucie, że jest to miejsce imponujące.

Dźwiękowo, choć nie jestem specjalistką, też byłam zachwycona. Kwartet dęty, który się nam prezentował, brzmiał cudownie, choć siedziałyśmy jednak dość daleko od estrady. K. także nie narzekał na wrażenia akustyczne.

Dzieci zniosły mężnie i tłumy i nasze miotanie się po okolicy – lanczyk przed koncertami, wyczekiwanie na bilety, bieganie po piętrach. Kacper także.

Po ukulturalnieniu się przemieściliśmy się na festiwal ciężarówek, z których serwuje się jedzenie. Niektórzy mówią na to FOOD TRUCKI, jakby nie było polskiej nazwy. Zjadłyśmy dziwne pierogi (K. odmówił ze wzgardą), ja – udając, że mi smakują, dziewczyny – nie udając, że im nie smakują. Następnie musiały dziewuchy spożyć po gałce lodów, bo bez tego nie dałyby nam żyć. Pokręciliśmy się po okolicy, Nina wycyganiła od jakiejś miłej pani sprzęt do puszczania dużych baniek i nawet trochę jej ich puszczanie wyszło. Iga też chciała, ale nie mogła jakoś ustalić, które ustrojstwo do puszczania baniek sobie życzy, w końcu zrobiła awanturę, bo to jednak nie to było, co rzekomo chciała, no i zrobiliśmy odwrót. A że wiało wściekle, to jakoś nie miałam nic przeciwko.

Nie do końca pamiętam niedzielę, bo po tych spacerach i wietrze mój aparat ssąco-karmiący odmówił współpracy a ja byłam ćwierć-żywa. Innymi słowy – niewiele się działo.

W drugi weekend września, 12-13, też w zasadzie aktywowaliśmy się w sobotę, aby w niedzielę paść. Na twarz i się. Pojechaliśmy do Parku Południowego, w tę aktywną sobotę, gdzie prowadzona była akcja Z KULTURĄ DO ZWIERZĄT. Naszą aktywność ograniczyliśmy do udziału w atrakcjach rewelacyjnej szkoły językowej (gdzie potem z dziewczynami poszłam, już do ich siedziby, bliska żeby je zapisać, skąd dzieci nie chciały wyjść, bo sale lekcyjne wyglądały lepiej niż większość placów zabaw) – malowania buziek, malowania zakładek do książek, lepienia z plasteliny. Dzieci nagłaskały się psów, mieszkających w szkole, jeży, które Fundacja broniąca zwierzaków prezentowała, po czym pojechaliśmy do domu na obiad.

I jeszcze tam, w Parku, dziewczyny uparły się, że chcą ściąć włosy. No po prostu ściąć i już. Temat przewijał się wcześniej już wielokrotnie, ale traktowałam to trochę jako takie droczenie się. Ale tego dnia dziewczyny, zwłaszcza Nina, brzmiały bardziej stanowczo.

Pomyślałam – rozmyślą się. A jeśli nie – może je jakoś od tego odwiodę. A jeśli nie – no cóż… Włosy odrastają. Ninka miała już kilka razy obcinane włosy, podcięcie kolejny raz - dobrze im zrobi. Szkoda mi było włosów Igi, bo jednak niesamowite wrażenie u czterolatki robią włosy prawie do pasa i to w kolorze pięknego blondu. Podejrzewałam (teraz nawet jestem pewna), że jej chęć „ścięcia się” to po prostu kalka tego, czego życzyła sobie Nina. Naśladowanie starszej siostry, autorytetu i wzoru, to w końcu u niej norma.

I tak oto, po obiedzie, wyruszyliśmy w poszukiwaniu dziecięcego fryzjera. W zasadzie szukać nie trzeba było takowego, wiedziałam, gdzie jest, nie wiedziałam tylko, że jest taki zajęty. Bez zapisów – ani rusz. Nie udało się nam przekonać go, aby w okienku pomiędzy klientami, dokonał aktu zniszczenia na głowach moich dzieci. Nina, jak to Nina, rozpłakała się, bo ona się już tak nastawiła. Obiecywanie, że zetniemy ją dnia innego, nic nie dało. Dzisiaj i koniec.

Rozpoczęliśmy zatem poszukiwania chętnego do cięcia. Żadne szanujące się centrum handlowe, niestety, takowym nie dysponowało, aż w końcu się znalazł w nieszanującym się. Gdzieś w miejscu słabym jakościowo, w salonie, którego nazwy nikt nie zna a aparycja i fryzury fryzjerek wołały o pomstę do nieba i powinny odstraszać klientów raczej – udało się wcisnąć cięcie włosów moich dzieci.

Nie dały się dziewczyny odwieść od raz powziętego zamiaru. Żadne argumenty, straszenie i wizja braku warkoczy ich nie powstrzymały. Włosy mają od tego dnia do ramion i na razie nie chcą być (włosy) dłuższe.

Na szczęście, zachowałam na pamiątkę te ich kucyki, co to nimi wzgardziły!

Obie wyszły z salonu przeszczęśliwe, choć odnoszę wrażenie, że Iga była dumna raczej z tego, że się odważyła być taka, jak Nina, a nie zadowolona z długości włosów. Jak to ona, robiła – i robi do dziś – dobrą minę do całej sytuacji i powtarza, że bardzo jej się jej fryzura podoba.

No niech jej będzie…

Nina twierdzi tak samo, ale jakoś brzmi bardziej szczerze. Dla niej przeogromną frajdą było zrobić wejście smoka w szkole. Bardzo była podekscytowana wrażeniem, które robiła na wszystkich znajomych.

Uf… Weekendowy obowiązek reporterski spełniony – co do września. Dalej mam jednak co nadrabiać. Żeby tak jeszcze, na koniec, coś dodać, to wspomnę, że marzenie o rutynie dnia codziennego chyba muszę pogrzebać.

Miało być tak, że ja siedzę w domu z młodym a małżonek zawozi i odwozi dzieci – na dworzec PKP jedzie autkiem, pociągiem do miasta, spacerem rozprowadza towarzystwo a po pracy – rakiem, na odwrót. Z czasem, jak już trochę się wyprostuję pooperacyjnie, będę co jakiś czas dziewczyny odbierać.

No.

Żadnej reguły.

A bo spotkanie w przedszkolu. Bo spotkanie w szkole. Bo jadę do lekarza z młodym (badanie główki, badanie słuchu, wizyta patronażowa, szczepienie), bo jadę do lekarza ze sobą. Bo dla rodziny patologicznej jakieś wnioski trzeba złożyć o kartę. Bo idę do kina. Bo z młodym na zajęcia o śpiewaniu. Bo popis Niny. Bo prezenty. Bo Iga idzie z K. na łyżwy (tak, tak – niechże ten skrzat też się trochę porusza! Była dopiero raz, ponoć szło jej rewelacyjnie a tak się jej spodobało, że chciała iść następnego dnia znowu!) a ja czekam na Ninę. Bo coś tam.

Oczywiście, statystycznie więcej siedzę w domu niż z niego wybywam, ale reguły uchwycić nie umiem za Chiny Ludowe.

A kiedy już muszę jechać do miasta, to mknę z młodzieżą w stronę dworca, tam ładujemy się do pojazdu samochodowego i jedziemy (wśród lamentów, krzyków i ryków). Raz wybrałam się autobusem i tramwajem. Niby się da, ale wytrzęsło nas oboje porządnie i widok podróżnych kaszlących i bladych, uwieszonych nad moim synem, chwilowo mnie zniechęcił do tej formy podróżowania. Z powrotem zaś tego dnia, testowo, wracaliśmy pociągiem. Takim z gatunku przystosowanych dla super sprawnych i zwinnych – jak ktoś chce do niego wejść to powinien podróżować z własną drabiną. Szczęśliwie, wracaliśmy wszyscy razem, więc to K. miał zaszczyt wtachać i wytachać wózek do i z pociągu – zajęcie niewątpliwie „przyjemne”. Tym bardziej więc na razie nie planuję podróży pociągiem, przynajmniej dopóki wózek nie zmieni się w spacerówkę, którą można wziąć pod pachę a młodego pod drugą.

 

I już tak zupełnie na koniec. Po wizycie z dziewczynami we wspomnianej szkole językowej, ruszyłyśmy w stronę basenu. Tramwajem. Dziewczyny wymieniały się opiniami na temat ulubionych dni tygodnia. Nina stwierdziła, że najbardziej lubi piątki, bo wtedy zaczyna się weekend i… poniedziałki! Bo wtedy może znowu spotkać się z przyjaciółkami. No cóż, upewniłam się, że wie, co mówi i powiedziałam jej tylko, że pogadamy na temat ulubionych dni tygodnia za jakieś 20 lat…

poniedziałek, 12 października 2015

Odezwa do syna mego. Do odczytania w wieku odpowiednim.


Drogi Synu.

Jesteś wspaniałym, półtora miesięcznym chłopcem. Spokojnym, uśmiechniętym, bezproblemowym. Oczywiście, nie liczę, że tak pozostanie na zawsze, zapewne nas czekają jeszcze sytuacje trudne, scysje i walki. Na razie jest prawie idealnie.

Prawie…

Otóż, drogi synu. Wiedz, że jeśli:

- kiedykolwiek poprosisz o wsparcie finansowe, aby odbyć kurs prawa jazdy,

- jeśli kurs odbębnisz i egzamin zdasz – poprosisz o kluczyki, bo będziesz chciał gdzieś pojechać,

- będziesz liczyć na wsparcie finansowe w celu zakupu własnego pojazdu mechanicznego,

NIE MA TAKIEJ KURNA OPCJI!!!

Kochany, drogi, jedyny synku. To, co obecnie prezentujesz podczas jazdy samochodem świadczy o Twojej wrodzonej, na pewno nie genetycznie uwarunkowanej, FOBII!!

Wrzasku Twojego, jaki towarzyszy KAŻDEJ naszej podróży samochodem, czy to podczas stania w korkach, czy też podczas jazdy energicznej albo i spokojnej, nie da się porównać z żadnym innym, znanym mi dźwiękiem.

Tak więc, mając świadomość, że fobie takie nie znikają z wiekiem – zapomnij o wyżej wymienionych i jakichkolwiek zresztą innych, których może obecnie nie widzę, formach mojego wsparcia Ciebie w użytkowaniu samochodu.

Nie.

Nie.

Jeszcze raz – nie.

sobota, 10 października 2015

Iga


Czterolatka. Siadam i usiłuję sobie jakoś przypomnieć cały ten okres, jaki minął od czwartkowego poranka A.D. 2011 i widzę tylko jakieś fragmenty, urywki. Pamiętam tyle momentów i chwil, cudownych, wspaniałych, związanych z Igą a z drugiej strony mam wrażenie, że to Iga urodziła się te półtora miesiąca temu - tak szybko minęły te 4 lata.

Próbuję znaleźć na opisanie tego szkraba jakieś jedno, sensowne zdanie, ale nie potrafię. To dziecko o tylu twarzach, że znalezienie jakiejś jednej definicji nie może się po prostu udać!

Najważniejszym chyba znakiem charakterystycznym Igi jest jej temperament. Żywiołowość i ruchliwość. Ona nie chodzi, ona biega. Ona nie siedzi, ona jest ciągle w ruchu. Jedzenie posiłku w bezruchu byłoby możliwe chyba przez sen, a i to nie – Iga podczas nocnego odpoczynku potrafi przemierzyć każdy centymetr kwadratowy łóżka, kołdrę zrzuca dokładnie tyle razy, ile się ją przykryje, macha odnóżami i odrączętami we wszystkie strony. Dokładnie to samo dzieje się w ciągu dnia.

Jest jednocześnie niesamowicie sprawna i zwinna. Jej koordynacja oko-ręka przewyższa takową u Ninki, co było widać w czerwcu podczas zajęć squasha – Ninka trenowała prawie przez rok a w piłkę dalej nie trafiała. Iga weszła pierwszy raz w życiu na kort i zaczęła grać jak stary wyjadacz, niemalże.

Włazi na wszystkie możliwe meble, krzesła, fotele, oparcia, z których niejednokrotnie zdarza się jej spaść. Co ciekawe – zazwyczaj wstaje wtedy, uśmiecha się, choćby i przez łzy, mówi, że nic się nie stało i łobuzuje dalej.

Co do bólu jednak… Wystarczy, że się lekko skaleczy, jak dzisiaj – obetrze skórkę na stopie, obcinam jej paznokcie u stóp (!) – histeria na pół godziny. Wrzask, płacz, wyrywanie się. Tragedia.

Chyba dzięki ruchliwości na apetyt Igi nie mogę narzekać. Oczywiście najchętniej jadłaby słodycze, ale też makaron. Szczęśliwie warzywa wcina całkiem chętnie, ma swoje ulubione i znienawidzone, ale i tu gusta się zmieniają. Zjada zupy, zjada nasze eksperymentalne potrawy, choć często przed posiłkiem słyszymy „błe, ohyda”. Ma, oczywiście, okresy, kiedy nie chce wiele jeść, co matkę-kwokę przyprawia o ból głowy, wywołuje często niemiłą atmosferę (poleciałam eufemizmem…), ale nie są one częste.

Iga nie lubi rysować. Na pewno zaś nie potrafi, co sama podkreśla. Jej „dzieła” rysunkowe to bohomazy bez sensu i kształtu, wyroby z plasteliny to kulki, jej malarstwo to zestaw wielu kolorów koło siebie. Poproszona o narysowanie postaci, domu, czegokolwiek – stwierdza „ale ja nie umiem” i temat umiera. Przekonuję, że potrafi, że może spróbuje, że może razem – nie. Nie i koniec. Jednak czasem, kiedy już siądziemy albo siądzie sama, z zapamiętaniem i starannie koloruje obrazki lub wykleja różne wycinanki. Lepiej jednak jej idzie, kiedy ktoś zrobi coś za nią, brak jej woli walki, żeby zrobić coś samodzielnie, od początku do końca, i żeby to coś było do czegoś podobne.

Zresztą podobnie jest z innymi zabawami. Gier i zestawów edukacyjnych ma na pęczki. Część po Nince, część otrzymanych osobiście. Puzzle, układanki z literkami, gry w słowa – wszystko to leży nietknięte. Iga woli bawić się lalkami, klockami, zwierzątkami (kucyki czy też zwierzątka z playmobil), postaciami, najchętniej z Niną. Wymyślają scenariusze zabaw, czasem są to księżniczki, czasem zestawy rodzinne (mama z córkami). Zdarzają się lekcje, zajęcia w przedszkolu, wycieczki.

Oczywiście, Iga lubi także oglądanie bajek. Najchętniej o księżniczkach.

Czytanie książek idzie opornie. Nasze wieczorne, prawie rytualne (bo nie zawsze się udaje) czytanie nie zawsze jej odpowiada, bo często gęsto są to książki pasujące Nince, więc Iga zwyczajnie się nudzi.

Nie ma zaś Ignacja takiego parcia na wierszyki, piosenki, książeczki, jak miała to Ninka. Choć śpiewane jej piosenki zapamiętuje całkiem ładnie, to zupełnie nie garnie się do tego sama.

Pamięć ma jednak niesamowitą, także przestrzenną. Trafia do celu, rozpoznaje okolice, w których była.

Jest piekielnie inteligentna. Przykład? Choćby taki: zabawa wymyślona przez Ninę – podawać słowa, które mają kilka znaczeń. Nina mówi: klucz - do drzwi czy ptaków, zamek, taki w drzwiach i taki dla księżniczek. Iga chwilę milczy, bo też trudno się spodziewać, że czterolatka coś wymyśli, po czym odpala „wąż – taki w ogrodzie i taki syczący”.

Inne odzywki zadziwiają i bawią chyba wszystkich. Ostatnio Iga zajada lizaka a ja, zmuszona przez Ninę, udaję że bawię się figurkami z playmobil. Mówię, że będę mamą i pytam Igę, kim ona będzie. Iga na to: „Nikim. Ja jem lizaka. Nie, wiem, będę górą skalistą”.

Nie sposób tych wszystkich jej wypowiedzi zapisać czy zapamiętać, bo właściwie w każdej pojawiają się takie spostrzeżenia, że można się zastanawiać, czy to na pewno czterolatka jest ich autorem. Jej skojarzenia, umiejętność obserwacji codzienności po prostu obezwładniają.

Ma poczucie humoru, jest złośliwa. Przykład? Idzie po schodach na górę. Siedzę na fotelu, ustawionym tyłem do schodów, tuż przy nich. A ta łajza schyla się, odpina mi spinkę, kładzie na schodku i idzie dalej, chichrając się przy tym niemiłosiernie.

No i ma panna charakterek. Zapewne to, że do niedawna była najmłodsza, też ma znaczenie. Bywa uparta do granic możliwości, strzela fochy, kiedy ktoś zrobi coś nie po jej myśli.

Nauczyła się pięknie wymuszać to, czego chce. Na nas jej się udaje głównie maślanymi oczkami, rzewnymi łzami rzadziej. Perfekcyjnie wymusza na Nince. Słychać czasem pisk, przechodzący w płacz, słowa „Nina, jesteś niedobra”, po czym wszystko cichnie i słychać zadowoloną z siebie Igę. Uzyskała, czego chciała. Oczywiście, Nina nie jest święta, potrafi droczyć się z Igą w okrutny sposób i wtedy mała nie ma wyjścia – wchodzi na wysokie „C”, gryzie, szczypie i walczy. Ale często Nina nie daje jej pretekstu, a Iga po prostu używa kolejnego argumentu, tuż po użyciu zwrotu „daj mi to”.

Powtarzamy jej, jak mantrę, aby używała słów powszechnie używanych za eleganckie. Proszę, przepraszam, dziękuję. A ona, niespeszona, woła: „chcę wodę”, „daj mi to”. Może kiedyś zatrybi?

Bo zdarza się, że jest do rany przyłóż. Najczęściej – po wieczornej awanturze, po awanturze sprzed drzemki. Wtedy, po przebudzeniu tego lub następnego dnia słyszę „dobrze, mamusiu” i inne dziwne zwroty. Dziecko reaguje na prośby, przychodzi, wołane, od razu. Ten stan uśpienia nie trwa długo, kilka godzin max, po czym następuje powrót do normy i Iga bierze rzecz, którą sobie upatrzyła, pytając, czy może, w zasadzie w momencie, kiedy rzecz znajduje się w jej posiadaniu. Albo wysłuchuje, jak ją obsztorcowuję za jedzenie ryżu rękoma, po jakichś dziesięciu prośbach aby jadła łyżką, z tak irytującym uśmiechem na twarzy jakby chciała pojechać tekstem z „Kilera”:


Iga przechodzi teraz dość trudny czas, zdaję sobie z tego sprawę. Powodów jest wiele – przestała być tą najmłodszą i na pewno w jakiś sposób to odczuwa. Staramy się, żeby jak najmniej dotknęła ją ta degradacja, ale to niemożliwe – z tego, co pamiętam w przypadku Niny. Iga nie była nigdy typem przytulanki, nie siedziała wiecznie na kolanach, nie domagała się pieszczot – inaczej niż Nina. Wręcz przeciwnie, odpychała całujących, buziak na dobranoc był dla niej wystarczający.

Ostatnio jednak ta potrzeba pojawiła się, nie wiem tylko, czy to tendencja stała czy przejściowa, bo związana z dostosowywaniem się bycia tą pośrodku?

Choć może tego nie widać, na pierwszy rzut oka, naśladuje siostrę, która jest dla niej niebywałym autorytetem, w każdej możliwej dziedzinie. Kiedy Nina chce założyć sukienkę – Iga też. Kiedy Nina siada do rysowania – Iga też. Kiedy Nina chce jechać na rowerku – Iga też.

Próbuje też w jakiś sposób być lepsza – to Iga będzie pierwsza w łazience, to ona da pierwsza buziaka. To Iga siądzie koło mamy, to Iga pójdzie z Tatem za rękę.

Trudny okres ma też w przedszkolu. K. twierdzi, że Niny drugi rok też był cięższy niż pierwszy – szczerze przyznam, że tego nie pamiętam. Jednak ma to jakiś sens. W pierwszym roku dziecka więcej w przedszkolu nie ma niż jest, nie jest w stanie poczuć tej rutyny, codzienności - przez infekcje. Iga w zeszłym roku do lutego praktycznie w przedszkolu nie przebywała. Od lutego dużo więcej i też widać po niej było, jak bardzo jest nerwowa. Naprawdę był taki okres, że bałam się popołudni, bo wiedziałam, że Iga znowu urządzi awanturę. O co? O to, że to ona chce umyć zęby a tu ja trzymam szczoteczkę. Bo to ona chciała sobie przynieść piżamkę. I zanim człowiek zdążył zareagować, oddając jej tą cholerną szczoteczkę czy zanosząc piżamę do pokoju – ryk. Wrzask. Histeria. Nie do opanowania…

Teraz tak źle nie jest, ale dobrze też nie. Strzela fochy, zrobiła się płaczliwa, twierdzi, że nie chce chodzić do przedszkola i że mam po nią jak najszybciej przychodzić.

Myślę też, że problem bierze się stąd, że Iga i jej koleżanki weszły w wiek socjalizacyjny. W wieku trzech lat dzieci ledwo się zauważają. Nie wiem, może to moje domorosłe teoryjki, ale wydaje mi się, że na tym etapie dzieci bawią się bardziej obok siebie, oswajając się ze swoją obecnością, nie potrafiąc zanadto korzystać w zabawie z obecności drugiego dziecka. Tak z Igą było – kiedy się po nią przychodziło do przedszkola, każde dziecko rozprawiało się ze swoją zabawką a kontaktowały się ze sobą podczas ich wymiany, głównie.

Później trochę, w wieku lat trzech i pół i teraz, czterech, Iga zaczęła „korzystać” z obecności innych dzieci i okazuje się, że czasem trzeba się podporządkować, zgodzić na zabawę według innych wzorców. Że krzyk nie działa, że foch nie jest mile widziany i powoduje, że koleżanka po prostu nie chce się bawić. Całe drugie półrocze dało się słyszeć „a Iza powiedziała, że mnie nie lubi”, „Iza nie chciała się ze mną bawić” itd. W „średniakach” tych relacji nie słyszę, ale daje się zauważyć, że utrzymanie relacji z rówieśnikami jest dla niej tak samo ważne jak i trudne.

Nie wiem, czy będzie jak z Niną, która po znalezieniu pokrewnej duszy stała się bardziej pewna siebie, a potem stała się wręcz ośrodkiem trzymającym władzę w przedszkolu. Liczę, że tak będzie, choć mam wrażenie, że Iga ma dużo trudniejszy od Niny charakter. Jest bardziej nieustępliwa, uparta i energiczna, co przy próbie osiągnięcia kompromisu nie ułatwia sprawy.

Ale też jest małym, wrażliwym skrzatem. Cudowną iskierką, której radosność zawsze mnie urzekała, od jej narodzin. Nie wiem, skąd i po co jej się to wzięło, że często udaje twardziela, choć w środku pewnie słychać dziecięcy szloch. Staram się dostrzegać takie momenty, kiedy nakłada taką dziecięcą maskę, żeby przynajmniej przy mnie potrafiła emocje rozładowywać.

Kocham tego wariata niemożebnie. To taka kwintesencja dziecięcości – wszędzie jej pełno, jej piskliwy jazgocik zamiast głosu słychać w całym domu, ciągle się śmieje, robi żarty, ciągle w ruchu. Zadaje mnóstwo pytań, całkiem sensownych, bacznie nasłuchuje i obserwuje otoczenie aby strzelić jakimś mistrzowskim tekstem w najmniej spodziewanym momencie, wie doskonale, co trzeba zrobić, aby osiągnąć cel i ta jej manipulacja, choć widoczna i czasem przerysowana – jest taka słodka! I choć czasem mam ochotę wystawić ją na dwór aby skruszała, żeby choć na kwadrans nastała cisza – uwielbiam ją. Tego sepleniącego elfa, który dalej mówi „idłam, weźmięłam, usiądłam, kordureczka, marfefka, umarnie”.

wtorek, 6 października 2015