Czterolatka. Siadam i usiłuję sobie jakoś przypomnieć cały
ten okres, jaki minął od czwartkowego poranka A.D. 2011 i widzę tylko jakieś
fragmenty, urywki. Pamiętam tyle momentów i chwil, cudownych, wspaniałych, związanych
z Igą a z drugiej strony mam wrażenie, że to Iga urodziła się te półtora
miesiąca temu - tak szybko minęły te 4 lata.
Próbuję znaleźć na opisanie tego szkraba jakieś jedno,
sensowne zdanie, ale nie potrafię. To dziecko o tylu twarzach, że znalezienie
jakiejś jednej definicji nie może się po prostu udać!
Najważniejszym chyba znakiem charakterystycznym Igi jest jej
temperament. Żywiołowość i ruchliwość. Ona nie chodzi, ona biega. Ona nie
siedzi, ona jest ciągle w ruchu. Jedzenie posiłku w bezruchu byłoby możliwe
chyba przez sen, a i to nie – Iga podczas nocnego odpoczynku potrafi
przemierzyć każdy centymetr kwadratowy łóżka, kołdrę zrzuca dokładnie tyle
razy, ile się ją przykryje, macha odnóżami i odrączętami we wszystkie strony.
Dokładnie to samo dzieje się w ciągu dnia.
Jest jednocześnie niesamowicie sprawna i zwinna. Jej koordynacja
oko-ręka przewyższa takową u Ninki, co było widać w czerwcu podczas zajęć
squasha – Ninka trenowała prawie przez rok a w piłkę dalej nie trafiała. Iga
weszła pierwszy raz w życiu na kort i zaczęła grać jak stary wyjadacz,
niemalże.
Włazi na wszystkie możliwe meble, krzesła, fotele, oparcia,
z których niejednokrotnie zdarza się jej spaść. Co ciekawe – zazwyczaj wstaje
wtedy, uśmiecha się, choćby i przez łzy, mówi, że nic się nie stało i łobuzuje
dalej.
Co do bólu jednak… Wystarczy, że się lekko skaleczy, jak dzisiaj
– obetrze skórkę na stopie, obcinam jej paznokcie u stóp (!) – histeria na pół
godziny. Wrzask, płacz, wyrywanie się. Tragedia.
Chyba dzięki ruchliwości na apetyt Igi nie mogę narzekać.
Oczywiście najchętniej jadłaby słodycze, ale też makaron. Szczęśliwie warzywa wcina
całkiem chętnie, ma swoje ulubione i znienawidzone, ale i tu gusta się
zmieniają. Zjada zupy, zjada nasze eksperymentalne potrawy, choć często przed
posiłkiem słyszymy „błe, ohyda”. Ma, oczywiście, okresy, kiedy nie chce wiele
jeść, co matkę-kwokę przyprawia o ból głowy, wywołuje często niemiłą atmosferę
(poleciałam eufemizmem…), ale nie są one częste.
Iga nie lubi rysować. Na pewno zaś nie potrafi, co sama
podkreśla. Jej „dzieła” rysunkowe to bohomazy bez sensu i kształtu, wyroby z
plasteliny to kulki, jej malarstwo to zestaw wielu kolorów koło siebie.
Poproszona o narysowanie postaci, domu, czegokolwiek – stwierdza „ale ja nie
umiem” i temat umiera. Przekonuję, że potrafi, że może spróbuje, że może razem –
nie. Nie i koniec. Jednak czasem, kiedy już siądziemy albo siądzie sama, z
zapamiętaniem i starannie koloruje obrazki lub wykleja różne wycinanki. Lepiej
jednak jej idzie, kiedy ktoś zrobi coś za nią, brak jej woli walki, żeby zrobić
coś samodzielnie, od początku do końca, i żeby to coś było do czegoś podobne.
Zresztą podobnie jest z innymi zabawami. Gier i zestawów
edukacyjnych ma na pęczki. Część po Nince, część otrzymanych osobiście. Puzzle,
układanki z literkami, gry w słowa – wszystko to leży nietknięte. Iga woli
bawić się lalkami, klockami, zwierzątkami (kucyki czy też zwierzątka z playmobil),
postaciami, najchętniej z Niną. Wymyślają scenariusze zabaw, czasem są to
księżniczki, czasem zestawy rodzinne (mama z córkami). Zdarzają się lekcje,
zajęcia w przedszkolu, wycieczki.
Oczywiście, Iga lubi także oglądanie bajek. Najchętniej o
księżniczkach.
Czytanie książek idzie opornie. Nasze wieczorne, prawie
rytualne (bo nie zawsze się udaje) czytanie nie zawsze jej odpowiada, bo często
gęsto są to książki pasujące Nince, więc Iga zwyczajnie się nudzi.
Nie ma zaś Ignacja takiego parcia na wierszyki, piosenki,
książeczki, jak miała to Ninka. Choć śpiewane jej piosenki zapamiętuje całkiem
ładnie, to zupełnie nie garnie się do tego sama.
Pamięć ma jednak niesamowitą, także przestrzenną. Trafia do
celu, rozpoznaje okolice, w których była.
Jest piekielnie inteligentna. Przykład? Choćby taki: zabawa
wymyślona przez Ninę – podawać słowa, które mają kilka znaczeń. Nina mówi: klucz
- do drzwi czy ptaków, zamek, taki w drzwiach i taki dla księżniczek. Iga
chwilę milczy, bo też trudno się spodziewać, że czterolatka coś wymyśli, po
czym odpala „wąż – taki w ogrodzie i taki syczący”.
Inne odzywki zadziwiają i bawią chyba wszystkich. Ostatnio
Iga zajada lizaka a ja, zmuszona przez Ninę, udaję że bawię się figurkami z
playmobil. Mówię, że będę mamą i pytam Igę, kim ona będzie. Iga na to: „Nikim.
Ja jem lizaka. Nie, wiem, będę górą skalistą”.
Nie sposób tych wszystkich jej wypowiedzi zapisać czy
zapamiętać, bo właściwie w każdej pojawiają się takie spostrzeżenia, że można
się zastanawiać, czy to na pewno czterolatka jest ich autorem. Jej skojarzenia,
umiejętność obserwacji codzienności po prostu obezwładniają.
Ma poczucie humoru, jest złośliwa. Przykład? Idzie po
schodach na górę. Siedzę na fotelu, ustawionym tyłem do schodów, tuż przy nich.
A ta łajza schyla się, odpina mi spinkę, kładzie na schodku i idzie dalej, chichrając
się przy tym niemiłosiernie.
No i ma panna charakterek. Zapewne to, że do niedawna była
najmłodsza, też ma znaczenie. Bywa uparta do granic możliwości, strzela fochy,
kiedy ktoś zrobi coś nie po jej myśli.
Nauczyła się pięknie wymuszać to, czego chce. Na nas jej się
udaje głównie maślanymi oczkami, rzewnymi łzami rzadziej. Perfekcyjnie wymusza
na Nince. Słychać czasem pisk, przechodzący w płacz, słowa „Nina, jesteś
niedobra”, po czym wszystko cichnie i słychać zadowoloną z siebie Igę.
Uzyskała, czego chciała. Oczywiście, Nina nie jest święta, potrafi droczyć się
z Igą w okrutny sposób i wtedy mała nie ma wyjścia – wchodzi na wysokie „C”,
gryzie, szczypie i walczy. Ale często Nina nie daje jej pretekstu, a Iga po
prostu używa kolejnego argumentu, tuż po użyciu zwrotu „daj mi to”.
Powtarzamy jej, jak mantrę, aby używała słów powszechnie używanych
za eleganckie. Proszę, przepraszam, dziękuję. A ona, niespeszona, woła: „chcę
wodę”, „daj mi to”. Może kiedyś zatrybi?
Bo zdarza się, że jest do rany przyłóż. Najczęściej – po wieczornej
awanturze, po awanturze sprzed drzemki. Wtedy, po przebudzeniu tego lub
następnego dnia słyszę „dobrze, mamusiu” i inne dziwne zwroty. Dziecko reaguje
na prośby, przychodzi, wołane, od razu. Ten stan uśpienia nie trwa długo, kilka
godzin max, po czym następuje powrót do normy i Iga bierze rzecz, którą sobie
upatrzyła, pytając, czy może, w zasadzie w momencie, kiedy rzecz znajduje się w
jej posiadaniu. Albo wysłuchuje, jak ją obsztorcowuję za jedzenie ryżu rękoma,
po jakichś dziesięciu prośbach aby jadła łyżką, z tak irytującym uśmiechem na
twarzy jakby chciała pojechać tekstem z „Kilera”:
Iga przechodzi teraz dość trudny czas, zdaję sobie z tego
sprawę. Powodów jest wiele – przestała być tą najmłodszą i na pewno w jakiś sposób
to odczuwa. Staramy się, żeby jak najmniej dotknęła ją ta degradacja, ale to
niemożliwe – z tego, co pamiętam w przypadku Niny. Iga nie była nigdy typem przytulanki,
nie siedziała wiecznie na kolanach, nie domagała się pieszczot – inaczej niż
Nina. Wręcz przeciwnie, odpychała całujących, buziak na dobranoc był dla niej
wystarczający.
Ostatnio jednak ta potrzeba pojawiła się, nie wiem tylko,
czy to tendencja stała czy przejściowa, bo związana z dostosowywaniem się bycia
tą pośrodku?
Choć może tego nie widać, na pierwszy rzut oka, naśladuje
siostrę, która jest dla niej niebywałym autorytetem, w każdej możliwej
dziedzinie. Kiedy Nina chce założyć sukienkę – Iga też. Kiedy Nina siada do
rysowania – Iga też. Kiedy Nina chce jechać na rowerku – Iga też.
Próbuje też w jakiś sposób być lepsza – to Iga będzie
pierwsza w łazience, to ona da pierwsza buziaka. To Iga siądzie koło mamy, to
Iga pójdzie z Tatem za rękę.
Trudny okres ma też w przedszkolu. K. twierdzi, że Niny
drugi rok też był cięższy niż pierwszy – szczerze przyznam, że tego nie
pamiętam. Jednak ma to jakiś sens. W pierwszym roku dziecka więcej w
przedszkolu nie ma niż jest, nie jest w stanie poczuć tej rutyny, codzienności
- przez infekcje. Iga w zeszłym roku do lutego praktycznie w przedszkolu nie
przebywała. Od lutego dużo więcej i też widać po niej było, jak bardzo jest
nerwowa. Naprawdę był taki okres, że bałam się popołudni, bo wiedziałam, że Iga
znowu urządzi awanturę. O co? O to, że to ona chce umyć zęby a tu ja trzymam
szczoteczkę. Bo to ona chciała sobie przynieść piżamkę. I zanim człowiek zdążył
zareagować, oddając jej tą cholerną szczoteczkę czy zanosząc piżamę do pokoju –
ryk. Wrzask. Histeria. Nie do opanowania…
Teraz tak źle nie jest, ale dobrze też nie. Strzela fochy,
zrobiła się płaczliwa, twierdzi, że nie chce chodzić do przedszkola i że mam po
nią jak najszybciej przychodzić.
Myślę też, że problem bierze się stąd, że Iga i jej
koleżanki weszły w wiek socjalizacyjny. W wieku trzech lat dzieci ledwo się
zauważają. Nie wiem, może to moje domorosłe teoryjki, ale wydaje mi się, że na
tym etapie dzieci bawią się bardziej obok siebie, oswajając się ze swoją
obecnością, nie potrafiąc zanadto korzystać w zabawie z obecności drugiego
dziecka. Tak z Igą było – kiedy się po nią przychodziło do przedszkola, każde
dziecko rozprawiało się ze swoją zabawką a kontaktowały się ze sobą podczas ich
wymiany, głównie.
Później trochę, w wieku lat trzech i pół i teraz, czterech, Iga
zaczęła „korzystać” z obecności innych dzieci i okazuje się, że czasem trzeba
się podporządkować, zgodzić na zabawę według innych wzorców. Że krzyk nie
działa, że foch nie jest mile widziany i powoduje, że koleżanka po prostu nie chce
się bawić. Całe drugie półrocze dało się słyszeć „a Iza powiedziała, że mnie
nie lubi”, „Iza nie chciała się ze mną bawić” itd. W „średniakach” tych relacji
nie słyszę, ale daje się zauważyć, że utrzymanie relacji z rówieśnikami jest
dla niej tak samo ważne jak i trudne.
Nie wiem, czy będzie jak z Niną, która po znalezieniu
pokrewnej duszy stała się bardziej pewna siebie, a potem stała się wręcz
ośrodkiem trzymającym władzę w przedszkolu. Liczę, że tak będzie, choć mam
wrażenie, że Iga ma dużo trudniejszy od Niny charakter. Jest bardziej
nieustępliwa, uparta i energiczna, co przy próbie osiągnięcia kompromisu nie
ułatwia sprawy.
Ale też jest małym, wrażliwym skrzatem. Cudowną iskierką,
której radosność zawsze mnie urzekała, od jej narodzin. Nie wiem, skąd i po co
jej się to wzięło, że często udaje twardziela, choć w środku pewnie słychać
dziecięcy szloch. Staram się dostrzegać takie momenty, kiedy nakłada taką
dziecięcą maskę, żeby przynajmniej przy mnie potrafiła emocje rozładowywać.
Kocham tego wariata niemożebnie. To taka kwintesencja
dziecięcości – wszędzie jej pełno, jej piskliwy jazgocik zamiast głosu słychać
w całym domu, ciągle się śmieje, robi żarty, ciągle w ruchu. Zadaje mnóstwo
pytań, całkiem sensownych, bacznie nasłuchuje i obserwuje otoczenie aby strzelić jakimś mistrzowskim tekstem w najmniej
spodziewanym momencie, wie doskonale, co trzeba zrobić, aby osiągnąć cel i ta
jej manipulacja, choć widoczna i czasem przerysowana – jest taka słodka! I choć
czasem mam ochotę wystawić ją na dwór aby skruszała, żeby choć na kwadrans
nastała cisza – uwielbiam ją. Tego sepleniącego elfa, który dalej mówi „idłam,
weźmięłam, usiądłam, kordureczka, marfefka, umarnie”.