sobota, 20 sierpnia 2016

Kacproroczniak

Moje trzecie dziecko, syn mój, właśnie skończył pierwszy rok życia.
Zapewne byłabym w większej depresji, gdybym właśnie postawiła kropkę po zdaniu, że moje trzecie dziecko ukończyło osiemnasty rok życia, niemniej jednak świadomość, że to ostatnie moje niemowlę jakoś mnie lekko zasmuca.
Troszeńkę w nawiązaniu do krótkiej charakterystyki mych córek, spieszę donieść, iż Kacper swoją żywotnością i ruchliwością nie dorasta Idze do pięt. Być może, gdyby nie to cholerne wędzidełko – jadłby więcej, rósł szybciej i miał więcej sił na przemieszczanie się. Skoro jednak teraz nadrabia a ja dalej sobie przy nim „odpoczywam” (tak, tak, cudzysłów, odpoczynek przy takim dziecku to oksymoron) – to jednak nie to. Jest jednak dużo bardziej ruchliwy aniżeli była Nina, która z kolei z zajęć ruchowych najbardziej ceniła przewracanie stron w książeczkach.
Kacper lubi się ruszać, i owszem, unieruchomiony szybko się nudzi i złości. Jednak wystarczy dać mu zabawkę, coś pokazać – złość mija a gość dalej sobie spokojnie przeżywa przejażdżkę czy posiedzi w krzesełku.
Chodzić – chodzi, ale przy meblach, dwa razy zdarzyło się, że kilka sekund postał, to wszystko. Sam nawet nie próbuje, choć kilka razy chwilę się zastanawiał, czy się „puścić”, ale jednak spękał i klapnął na ziemię. Ewentualnie może się przejść, trzymany za rączki, ale i za tym nie przepada.
Uwielbia książeczki, ogląda je sam (po uprzednim wywaleniu wszystkich na ziemię z półek) ale chętniej jednak z kimś. Przygląda się opisywanym i narysowanym przedmiotom i istotom ze skupieniem, wyrywa książkę osobie ją trzymającej, ogląda to samo sam, tam i nazad, najczęściej do góry nogami. Podaje książeczkę, jakby mówiąc „czytaj, opowiadaj”, przez chwilę śledzi to, co jest mu pokazywane, po czym chwyta kolejną książeczkę – i podaje. Po chwili rzuca jednak ze wzgardą zabawką i pędzi dalej.
Najbardziej lubi zabawy i gry zespołowe. Typu – puść mi jeżdżące autko a ja je podniosę do góry. Wtedy puść jeszcze raz. Albo – tu jest piłka, podnoszę ją i puszczam, a Ty ją turlaj do mnie, gdziekolwiek upadnie.
Jak każde me dziecko uwielbia huśtanie się. Nie wiem, co dzieci w tym widzą, ale serio – nie znam dziecka, które nie lubi huśtawek. Musimy trzecią dorobić chyba na ogrodzie, bo kłótnie już są.
Jak każde me dziecko nie znosi ułożonej z kubeczków wieży. Przybędzie z najdalszego zakątka domu i zburzy, byle tylko kubeczki nie stały jeden na drugim. Nie znam przyczyny. Ostatnio zaś nauczył się wkładać i wyciągać kubeczki, jeszcze nie układać w wieże, ale zaczęły służyć do czegoś więcej niż robienia za bałagan.
W ogóle porządek jest mu obcy. Zabawki, te nie używane, nie mogą leżeć w pudełku, należy je jak najszybciej powyrzucać. Nic to, że żadną z nich nie będzie się bawił, może jedną grzechotką pogrzechocze, wyrzucić należy. Klocki – natychmiast won z pudła! Rozrzucamy, rozrzucamy! Książeczki, leżące koło krzesełka do karmienia – na ziemię. Z szuflad u Igi w pokoju – na ziemię.
Nie ma jednak młody instynktów eksploratora. Korytarz, prowadzący do mojego pokoju i do łazienki nie jest niczym zastawiony, a jednak nie pcha się tam wcale. Taras, często dostępny – nie odkryty. Nawet spiżarnia nie bardzo odwiedzana.
Choć tu muszę przyznać – powiedziałam mu kilka razy, że nie wolno, i chyba w końcu zajarzył. W tym zakresie Kacper się bardziej słucha, aniżeli robiła to Iga, choć dużo słabiej mu idzie niż szło Nince. Nie dociera do niego, że gniazdek dotykać nie wolno, lezie tam, jakby go przyciągało. Podobnie rzecz się ma z listwami przypodłogowymi, które wprost uwielbia od ściany odciągać i z lubością wsłuchiwać się, kiedy stukają wracając na swoje miejsce. Listwę przy zmywarce, na początku jego poczynań ledwo odstającą, można spokojnie podnieść do góry, tak ładnie podziałał.
W ogóle Kacper lubi dźwięk, niestety każdy, nie tylko subtelny. Mają dziewczyny (nieużywane, rzecz jasna, do niedawna) kubeczki porcelanowe z IKEA. Swoją drogą, cóż to jest za porcelana, skoro jeszcze nie zmieniła formy na potłuczoną…. Kacper uwielbia wprost podnosić kubeczki wysoko, wysoko, i – przepraszam za dosłowność – jeb nimi o ziemię. I testuje, która głośniej walnie. Po takich 5 minutach łeb mi pęka, więc wołam syna mego do innych zajęć.
A tu pianinko, kurza jego dupa, z 4 melodiami, które znam od 8 lat. A ten w kółko wygrywa je, po kolei. Przesłucha jedną, jedzie następną.
Szczęśliwie lepiej rzecz się ma z pianinem, do którego ledwo sięga i przez to zabawa jest mocno utrudniona i męcząca. Mimo to często się zdarza, że Kacper raczkuje sobie do pianina, którego celowo nie zamykam, wspina się, uderzy w trzy klawisze i zadowolony odwraca się do mnie  z uśmiechem. Czeka na oklaski, wiadomo.
Bić brawo potrafi koncertowo, robić papa także, nawet już chyba ustalił, kiedy machać łapką należy. Bo kiedy widzi samolot i ten już jest daleko, że ledwo go widać – macha i nawet coś jakby papa powie.
Kiedy ktoś wychodzi z pokoju – byle nie ja – też zamacha. Kiedy ja wychodzę z reguły włącza syrenę alarmową. Podobnie kiedy wracam. Bo to taki dramat…
Rozpoznaje już sporo, i przedmiotów i słów, poproszony o pokazanie zwierzątek zazwyczaj trafia bez pudła w kotki, pieski, krowy. Rozpoznaje te swoje książeczkowe stwory, sięga po ulubione, ogląda, gada po swojemu a potem szuka kolejnych znajomków. Telewizją, bo włączyłam mu raz, na próbę, przestaje się interesować po jakichś 30 sekundach, więc nawet nie próbuję zmieniać jego niechęci do szklanego ekranu.
Z mówieniem idzie mu ostatnio coraz lepiej. Koncertowo opanował słowo „da”. Dając mi zabawkę mówi „da”, chcąc jeść woła „da!”, wzięty na ręce pokazuje rzecz, którą chce (natychmiast) dostać do łapki i woła „da”. Pokazując na lampę mówi coś jakby „pampa” i mówi „papa”. Pokazując na swojego protoplastę mówi „tata”. Na mnie mama nie mówi i używa tego zwrotu tylko wtedy, gdy mu źle i chce czegoś ode mnie wyjątkowo pilnie i gwałtownie.
A też nieczęsto tak jest. To gość generalnie zadowolony z życia i spokojny. Sporo się uśmiecha, kilka rzeczy go bawi. Jak choćby wąchanie stópek i robienie „błe” albo zabawa w „warzyła sroczka kaszkę”. Łaskotanie, podnoszenie, ściganie.  Albo a ku ku. I wszystkie zabawy, które oznaczają interakcję z nami, dorosłymi, czy też z siostrami, które uwielbia nad życie.
Jeśli zaś chodzi o parametry – to słabo, słabiutko. Kacper waży niewiele ponad 8 kg a wedle wagi lekarza jeszcze mniej, bo 7,9. Mierzy – wedle mojej miary, opartej o zasięg jego głowy vs. stół – jakieś 75 cm. Nie tylko nie potroił, ale nawet nie podwoił swojej wagi urodzeniowej na roczek. Trochę się tym martwię, ale tylko trochę. Bo skoro rozwija się prawidłowo, nie choruje – czemu mam się martwić? Niewątpliwie sporo stracił przez to wędzidełko, bo jestem przekonana, że to była przyczyna wielu problemów. Teraz je dużo, naprawdę sporo. Przykładowy jadłospis jegomościa: śniadanie to owsianka z 4-5 łyżek stołowych i całego banana, potem zupka, gęsta i warzywna z żółtkiem (białka nie trawi, pluje i wyczuje wszędzie). Na obiad sztuka mięsa, kasza, np. kuskus, i pomidor, cały! Podwieczorek to jogurt naturalny (tak z 3/4 opakowania) z jagodami a na kolację kaszka z jabłkiem. Plus karmienie moje, dwa do trzech razy na dobę, czasem czterech. Jak na moje oko to porządna porcja wyżywienia. Najważniejsze, co mnie bardzo cieszy i napawa dumą to to, że udało mi się w zasadzie uniknąć karmienia go zwykłym, białym cukrem. Cukier dostaje w owocach i uważam, że mu wystarczy. Kaszki, które dostaje na kolację, są pozbawione cukru i cukropodobnych dodatków, pozostałe posiłki cukru po prostu nie mają. Może i przez to jest takim chuchrem?
Być może zresztą nadrabia, częściowo, a może i nie, ale z drugiej strony – Iga też miała taki sam czas w swoim życiu, a potem dostała przyspieszenia i obecnie nie widać po niej tego, że była chudzinką. Mam jeszcze sprawdzić, na zalecenie lekarza, czy chudzinkowatość nie ma podłoża zdrowotnego – w co wątpię, patrząc na jego stan zdrowia, ruchliwość i świetny rozwój, ale oczywiście sprawdzę.
Ostatecznie, czy każde dziecko musi być żarłoczkiem i wielkoludem?
Natomiast każde musi (powinno!) być szczęśliwe, a patrząc na Kacpra mam nieodparte wrażenie, że tak właśnie w jego przypadku jest.
I tak bym sobie – a przede wszystkim Kacprowi – życzyła, żeby to szczęście to nie tylko na roczek miał, ale przez całe swoje, oby jak najdłuższe, życie!
Sto lat, synu!


środa, 17 sierpnia 2016

charakterki

Kiedy małej Nince mówiłam NIE albo NIE WOLNO, wystarczyło zmarszczyć brwi, zmienić tembr głosu i już. Więcej kabla / gniazdka / kubka czy co tam było zakazane nie ruszała. Jej skłonność do posłuszeństwa pozostała do dziś i aż się boję, co będzie w okresie dojrzewania – czy pójdzie w przeciwną stronę, w ramach buntu i dla zasady, czy też pozostanie moją grzeczną córeczką. Bo jest grzeczna, posłuszna nawet wtedy, kiedy być może chciałaby zrobić coś na przekór.
Daleka jestem od gloryfikowania tej cechy, ale też od jej krytyki. Na pewno łatwiej wychować dziecko, które jest posłuszne, to tak dobrze świadczy o rodzicu, choć żadna to jego zasługa.
Ale też czasem zastanawiam się, czy ta cecha nie przekłada się na inne zachowania Niny. Na jej chęć przypodobania się innym – spytana, co by chciała oglądać, robić, próbuje zgadnąć, jaka odpowiedź jest najmilej widziana. Ona chce, żeby było dobrze, niekoniecznie jej. A może i jej, być może nie ma preferencji a najważniejszy jest spokój? Tego nie wiem.
Kiedy była mała, tak to pamiętam, nie przepadała za nadmiarem ruchu, czy w domu czy poza nim. Rysować, czytać, owszem, ale przemieszczać się – umiarkowanie. Godzinami siedziała na moich kolanach i czytałyśmy, powtarzałyśmy słowa. Pewnie dlatego tak szybko nauczyła się mówić, ma fenomenalną pamięć a koordynacja ruchowa nigdy nie była jej najlepszą stroną. Taki typ.
To dlatego też Ninę nazwałam paprochem – czołgając się a potem raczkując analizowała każdy napotkany paproch, oczywiście na koniec wkładając go do buzi. Nie mogła się rozpędzić, bo na naszej niezbyt zazwyczaj czystej podłodze takich zagadek było bez liku.
Iga zaś to kompletne przeciwieństwo Niny. Cierpliwości nigdy nie posiadała i do dzisiaj nie posiada. Najważniejszy był dla niej ruch, przemieszczanie się. Paprochy? Wolne żarty, one zostawały w tyle. Dotknąć, rzucić – tak, ale siedzieć i myśleć – szkoda czasu. To dlatego chodziła przy meblach mając 8 miesięcy a samodzielnie – 10. To pewnie dlatego kiedy poszła na squasha poradziła sobie na pierwszych zajęciach lepiej, niż Nina po całorocznym treningu. To dlatego biega teraz niemal tak szybko jak Nina, czasem mam wrażenie, że szybciej.
I też pewnie przez to nie garnie się do czytania czy rysowania. Bo to oznacza bezruch. Potrafi przesiedzieć w aucie i bawić się nieruchomo, ale te zabawy to też jakaś forma ruchu, choćby wmówionego w lalki. Przy rysowaniu czy czytaniu trzeba się skupić, a tego Iga jeszcze (mam nadzieję, że to nie jej cecha na zawsze) nie potrafi.
Jej odpowiedź na pytanie, co będzie robić / oglądać – zazwyczaj musi stać w opozycji do wszystkiego, co istnieje, co usłyszała, co ktoś oczekuje. Czasem sądzę, że robi to z przekory i dla żartu, czasem – dla zasady, żeby się odróżnić. Posłuszeństwo nie jest jej mocną stroną i nie ma znaczenia, jakich środków wyrazu używam – prośby, krzyk, szantaż. Choć nie bijemy naszych dzieci i nie dajemy klapsów, co do zasady, przyznaję, że przy Idze kilka razy klapsowy wyjątek się zdarzył – granica została przez nią tak mocno przekroczona, że cierpliwość dorosłych nie wytrzymała próby. Bardzo żałuję, że to się wydarzyło, ale też wiem, że inaczej nie potrafiłabym się zachować przy takiej samej korelacji zdarzeń. Iga potrafi wystawiać nasze nerwy na ciężką próbę, choć wiem, że nie taka jest jej intencja. Ona po prostu bardzo chce zwrócić na siebie uwagę a w inny sposób nie potrafi. Bo za każdym razem przegrywa ze starszą, bardziej elokwentną i wygadaną siostrą.
Choć to właśnie Idze należy przyznać prym, jeśli chodzi o kreatywność, o celne riposty czy uwagi. Też ma świetną pamięć i doskonale potrafi to wykorzystać, choć inaczej niż Nina.
Kiedy miał urodzić się Kacper straszono mnie, że teraz to dopiero będę miała, bo chłopcy są tacy ruchliwi i żywi.
No i cóż, dalej twierdzę, że po Idze już mnie nic i nikt nie zaskoczy.

A jaki będzie Kacper? Któż to wie… Do ukończenia roczku jeszcze trzy dni, ale żeby móc go ocenić pewnie dużo, dużo więcej czasu będzie trzeba.

wtorek, 9 sierpnia 2016

wakacji część trzecia i ostatnia

Ostatni pełny tydzień wakacji mocno wyjazdowy się zrobił. Tak się jakoś poskładało, że dwie wycieczki zaplanowaliśmy dzień po dniu – w niedzielę i poniedziałek, a potem w środę płynęliśmy w rejs na Jersey. Czwartek i piątek były spokojne i lokalne, bo szykowaliśmy się do wyjazdu z Bretanii - w kolejną sobotę.
A zatem - w niedzielę, 10 lipca, pojechaliśmy na wschód, zaczynając zwiedzanie tam, gdzie je skończyliśmy w piątek. Obejrzeliśmy więc trzy zespoły parafialne, a ja nie mogłam wyjść z podziwu, jaka ta ludzkość jest niereformowalna – od wieków inwestuje środki w wielkie świątynie licząc, że to coś zmieni w ich życiu. Coś więcej niż stan portfela ich i kapłanów. Zespoły parafialne to nic innego jak przejaw pychy i próżności mieszkańców malutkich wioseczek, którzy ścigali się z sąsiadami, kto zbuduje więcej, kto lepiej ozdobi, ustroi, pokaże się. Z perspektywy czasu wygląda to przekomicznie, i bardzo przypomina mi nasz lokalny kościół. U nas? W niewielkiej wiosce zbudowano wielkiego potwora, widocznego z wielu kilometrów.
Po wydaniu okrzyków zadziwienia udaliśmy się do wioski o nazwie Locronan, w której się zakochałam. Miasteczko zostało ponoć uznane za jedno z piękniejszych we Francji i wcale się temu nie dziwię. Cała zabudowa pochodzi z XVII i XVIII wieku, choć wygląda bardziej na średniowieczną. Budynki z granitu (!), wszędzie – rzecz jasna – mnóstwo kwiatów, a do tego trafiliśmy na jedną z dwóch uroczystości w roku, podczas których mieszkańcy zakładają swoje stroje ludowe. Było co oglądać i fotografować. I dzięki temu też, mimo niedzieli, sklepy były otwarte, a że sklepy francuskie to inny poziom estetyki to co i rusz oczka szeroko się otwierały…
Na koniec pojechaliśmy do Pont du Raz, cypelka wysuniętego na zachód, ale nie tego najbardziej na zachód tylko trochę mniej. Przybyliśmy tam późnym popołudniem i w świetle zachodzącego słońca przyglądaliśmy się, jak fale oceanu bardzo starają się strącić postawioną na skale małą latarnię morską. Może wcale nie taką małą, ale była zbyt daleko, żeby móc należycie ocenić jej rozmiar. Klify, stromizny, dzika przyroda, te sprawy.
W poniedziałek pojechaliśmy bardziej na południe, rozpoczynając od Vannes i przepięknego starego miasta z murami obronnymi. Potem zaskoczyły nas megality w Carnac. Widziałam Stonehenge i kamyki koło Keswick, ale takiej ilości kamerdolców jak w Carnac’u, ustawionych, rzecz jasna, w celach nieznanych, jako żyję – nie widziałam. Nie dziwota, że sobie Asterixa czy Obelixa wymyślili, bo nikt normalny nie nosiłby takich kamieni bez dodatkowej super-mocy. Potem zamoczyliśmy nóżki w oceanie w miejscowości Quiberon, położonej na cypelku, który kiedyś był wyspą. Jednak woda była tam zimniejsza niż „u nas”, w Dinard (gdzie geograficznie już zaczyna się Kanał La Manche) i dziewczyny odmówiły współpracy.
Wracając z naszej wycieczki zatrzymaliśmy się, późnym wieczorem, w Josselin. Samo miasteczko, choć ładne, to po obejrzeniu wszystkich poprzednich wrażenia wielkiego nie robiło. Natomiast zamek, o którego istnieniu zapomniałam a przypomniał o nim mój mąż, wykalibrował nam poziom „WOW”. Położony nad sztucznym kanałem, nadal będący własnością niezwykłego rodu Rohan, oświetlony przez zachodzące słońce wprawił nas w pewien taki stupor. Tak, to był piękny koniec zwiedzania Bretanii.
Jakem już bowiem wspomniała, wtorek był lokalny, z zakupami, kawą i plażą w tle. Podobnie czwartek, 14 lipca. W piątek, 15 lipca, poczyniliśmy już tylko drobne zakupy wspominkowe aby w sobotę wybyć w dalszą podróż – jeszcze nie w stronę domostwa polskiego.
 Natomiast nasza niezwykła i trochę taka surrealistyczna podróż w środę, 13 lipca, odbyła się właśnie w kierunku wyspy Jersey, która nie stanowi wszak części Bretanii i Francji, a jest independencją Korony – choć przecież to do Francji jej bliżej.
Wycieczka została nam podarowana przez moich Rodziców. W zasadzie wyspa jako taka nie robi jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia estetycznego czy historycznego. Para-brytyjskie zabudowania nie są tak eleganckie jak francuskie, roślinność, choć bujna, jest mniej ujarzmiona i nie tak okazała wzdłuż i obok domostw. Zabytków, o które we Francji człowiek się potyka na każdej ulicy – nie widać. No, może poza bunkrami z II wojny światowej, które Niemcy tam pracowicie pobudowali.
A jednak klimat wyspy jest cudny. Może to ludzie, których życzliwość przebija tą francuską, a może zadbane plaże, piękne urwiska, przepiękny angielski, słyszany podczas rozmów? Nie wiem. Napotkaliśmy tam troje Polaków – dwie dziewczyny pracujące w hotelarstwie i kierowcę lokalnego autobusu. Zgodnie twierdzili, że to wspaniałe miejsce do życia. I to czuć.
A w ogóle z autobusem zrobiliśmy interes życia. Chcąc zwiedzić wyspę byliśmy bowiem przekonani, że należy wykupić drogą jak diabli wycieczkę objazdową. Gdyby się płaciło w złociszach, zamiast w funtach przy tej samej kwocie, to jak cię mogę, ale 25 funtów za dorosłego żeby objechać dookoła w 3 godziny małą wysepkę? Serio? Szukając zatem oszczędności, po niewielkim rekonesansie, nabyliśmy bilet dla całej ekipy, tzw. familijny, na cały dzień, na wszystkie autobusy, za jedyne 17 funtów. I pojeździliśmy sobie, pooglądaliśmy i mieszkańców wyspy i jej niektóre zakątki, nie wydając na to fortuny. Właściwie podsumowaniem tego fragmentu mojej opowieści powinna być stara żelazna zasada: koniec języka za przewodnika…
W sobotę 16 lipca wybyliśmy zatem z Dinard i z Bretanii w ogóle. W planach był jeszcze kilkudniowy pobyt "gdzieś" – najpierw miała to być Normandia, ale wygrała z naszym budżetem. Potem była wersja 4 nocy w Holandii za cenę dość rozsądną, na kampingu. Już nawet nocleg był zarezerwowany, ale otrzeźwił mnie mail od administracji (właściciela?) kampingu, który uprzedził nas, że przyjeżdżając mamy zapłacić kwotę dwa razy większą, aniżeli podana przy rezerwacji. Co się okazało? Reguły obiektu są takie, że goście płacą za ręczniki i pościel, nawet jeśli mają własną. Ale nie płacą za tyle egzemplarzy, ilu jest tych gości, tylko za tyle, ile jest miejsc w przyczepie – którą rezerwowaliśmy. Lekko mnie to oburzyło i szczęśliwie udało się rezerwację odwołać.
Lecz nasz pierwszy nocleg, planowany jeszcze w Polsce, był niedaleko Hawru. W drodze do niego zatrzymaliśmy się w Bayeux i obejrzeliśmy 1000-letni gobelin. Odlotowy! Już wtedy wiedzieli o sile PR-u i marketingu! Aż się wierzyć nie chce, że komuś się chciało takie dzieło wytworzyć i że przetrwało ono do naszych czasów.
Potem zaś pojechaliśmy nad wybrzeże Normandii, na plażę D-Day – do Arrmanches-les-Bains. Zwiedziliśmy tam muzeum i przyznaję – zrobiło ono wrażenie i cieszę się, że już dość świadomej świata Nince je pokazaliśmy. Choć i mi i K. cały czas nasuwał się komentarz, że tego wszystkiego, co wydarzyło się podczas wojny, można było uniknąć, to jednak te setki i tysiące młodych żołnierzy zginęły i naprawdę warto o tym pamiętać, mówić i przekazywać kolejnym pokoleniom – żeby już nigdy nic podobnego się nie wydarzyło…
W drodze do naszego hoteliku zatrzymaliśmy się jeszcze w Honfleur, gdzie narodził się impresjonizm. Mieliśmy chyba szczęście do zachodzącego słońca, bo kiedy wjechaliśmy do centrum miasteczka, kamienice stojące przy porcie wyglądały obłędnie. Ale jadąc uliczkami w poszukiwaniu parkingu okazało się, że nie tylko centrum jest tak urokliwe - choć tylko tam jest głośno, tłoczno i gwarno, co też tworzy klimat.
A dnia następnego, a był to już 17 lipca i niedziela, pokonaliśmy kolejny dystans, dojeżdżając aż do Lille. Po drodze zaś obejrzeliśmy miejsce spalenia Joanny d’Arc w Rouen i wielki plac, gdzie w XVI wieku układano ciała zmarłych w wyniku epidemii. W Amiens – wielką katedrę, dwa razy większą aniżeli jej imienniczka w Paryżu.
Nocleg ten i kolejny spędziliśmy w pięknym obiekcie o uroczej nazwie Hotel Formuła 1. Sieć tych hoteli jest gęsta i każdy z nich ma ten sam problem – obecność gości z niezbyt zasobnymi portfelami. A budynki też już leciwe. W tym naszym, dodatkowo, musi być, że mieli lep na komary. Nocleg spędziłam z synem mym w niewielkim pomieszczeniu, z zamkniętymi oknami, w atmosferze lekko zgęstniałej. Drugą noc zaś, wobec otwarcia okien, z gromadą wygłodniałych komarów. Nie polecam…
W poniedziałek, 18 lipca, odpoczywaliśmy i był to dzień już tylko dla dzieci. Najpierw poszliśmy do ZOO, które okazało się atrakcją bezpłatną, i mimo niewielkich rozmiarów – naprawdę przyjemną. Stamtąd, spacerem po mieście, dotarliśmy do Muzeum Historii Naturalnej, które zachwyciło dziewczyny. Nawet Kacper, na widok setek wypchanych ptaszydeł robił wielkie oczy.
Z muzeum wróciliśmy się w okolice ZOO i tam, w mini parku rozrywki, dziewczyny szalały na mini roller-coasterze, konikach, autkach, karuzelach i innych. Były zachwycone!
Następnego dnia pojechaliśmy do Brukseli, aby rzucić okiem na piękny ratusz i małego sikacza i wyruszyliśmy w drogę do domu. Zaniechaliśmy już noclegów, gdyż byłoby to tylko odwlekanie nieuniknionego, czyli końca naszej eskapady. Byliśmy też już wszyscy zmęczeni – coraz większym upałem, częstymi zmianami miejsca pobytu, i chyba też trochę tą formą wakacji.
Podsumowanie? Poczynił je K. i jest dość imponujące… 6.133 km, 427 litrów ON, średnie spalanie 6,9 l/100 km, średnia prędkość 67,8 km/h, ok. 3.000 zdjęć. Sporo wydanych pieniążków…
Ale to tylko liczby. To, co widzieliśmy, to nasze. Spędziliśmy czas razem, choć też przyznać muszę, że Nina z Igą tak fantastycznie potrafią się ze sobą bawić, że często nie czułam się im potrzebna. Ale cieszę się, że mogliśmy pokazać dzieciom kawałek Europy, choćby niewiele z tego pamiętały. Już samo to, że wpajamy im, że taki sposób spędzania czasu, poznawania nowych miejsc też istnieje, jest dobre. I choć wiem, że dzieci uwielbiają i zjeżdżalnie i baseny i lody i atrakcje, to przecież w te wakacje moi rodzice i teściowie zapewnią im to wszystko, a my zapewniamy im trochę inną rozrywkę.

No cóż, pozostaje rozpocząć planowanie przyszłorocznych wakacji J