wtorek, 23 lutego 2016

pińset-srińset

Osobiście jestem miłośniczką wersji, w której na to, co mam zapracuję. Nie zawsze się tak da, wsparcie moich kochanych rodziców pojawia się, nie tylko duchowe czy opiekuńcze, ale materialne właśnie, o którym ja teraz chciałabym właśnie tutaj ten teges - a jestem za nie bardzo wdzięczna. Ale to jest pieniążek rodzinny, że się tak wyrażę. Nie mam pełnego komfortu, kiedy otrzymuję takie wsparcie, jednak traktuję je trochę jak czułe objęcie ramieniem przez osoby, które kochają mnie najbardziej na świecie. Sama też będę tak robić, jeśli tylko będę miała taką możliwość. I wtedy opór topnieje...
Taki zaś pieniążek od Państwa jakoś dla mnie podejrzany jest. Myślę sobie, że on się jednak skądś bierze, a kapelusze podobno przestały prawidłowo funkcjonować. No i skąd ten pieniążek jest brany, no skąd? Kto zań zapłaci, wpłaci do budżetu jedną ścieżynką wąską, żeby zaś drugą mogło, wprost do oczekujących rodziców, wypłynąć?
No, jak to, ten pan zapłaci! I tamta pani i jeszcze tamta (o ile ktokolwiek pamięta tę jakże mądrą reklamę).
Ale czyżby aby?
Już podczas kryzysu finansowego bank mój, pracodawca i chlebodawca ukochany, wycinał, kogo mógł, pozbywał się balastu - słowem redukcję prowadził. Czy taki sympatyczny podatek odbankowy nie jest czymś zbliżonym do kryzysu? Dla banku zapewne. Czy obniżanie ratingu Polski nie zbliża nas do sytuacji kryzysowej? Czy wzrost zadłużenia, rychłe, zapewne, ponowne objęcie nas procedurą zwiększonego deficytu przez tą niedobrą Unię, zaciąganie przez państwo nasze kolejnych długów (obligacje.... no kiedyś trzeba je będzie spłacić) - to nie jest dramat?
I kogóż wycinać będzie mój dobroczyńca? Czy nie taką jedną, która poprzez ponad roczne wypadnięcie z rynku pracy straciła kontakt z rzeczywistością? Nie łatwiej tak?
A nawet jeśli nie. O premiach będzie można zapomnieć. Na lata! Podwyżki? Pffffff.... Cieszmy się, że pracę mamy!
A takie drobiazgi, jak wzrost kursu EURO, że to niby nie wpływa na poziom mojego zadowolenia z życia, mający źródło w zasobach mojego konta?
No i cóż. Cóż mi robić wypada, brać te pińset, czy jednak za Glińskim-Cenzorem naszym wielkim, który cenzuruje wyłącznie to, czego nie obejrzał - nie brać kasiory? Pozostawić ją tym, którzy jej NAPRAWDĘ potrzebują? Czyli, zapewne i częściowo, ale jednak, rodzinom skrzywionym wychowawczo, gdzie wódka leje się gęsto a pas służy do trzymania posłuchu? Albo i chociaż takim, którzy w dupie dzieciory mają, siano wezmą i sobie dogodzą.
Nie no, jasne, sama siebie usprawiedliwiam. Ale w zasadzie, patrząc na te moje brutto-netto, ile to te mądre głowy i cała administracja państwowa zjadają co miesiąc, nawet usprawiedliwiać się nie muszę. Choć odrobineczkę odzyskam z tego, co wpłacam co miesiąc do państwowej kasy.
No trudno, pieniądz będzie pozarodzinny, niezapracowany osobiście, wzgardzony, ale nie odpuszczę.
I nie czuję się kupiona. Oddam wszystko (ale bez odsetek), jeśli tylko pomysłodawcy i realizatorzy tej wspaniałej, cudownej i niezwykłej zmiany odejdą do lamusa polityki. Serio. Naprawdę wolę żyć w kraju przewidywalnym i stabilnym, gdzie prawo i wolności moje się szanuje aniżeli w demokraturze, kupionej za pińset.

niedziela, 21 lutego 2016

połowa niemowlaka

Ukończył syn mój pół roku. Cóż to było za półrocze! Tyle się działo… Z wielkiego, tłuściutkiego, dorodnego noworodka przeistoczył się w wielkiego, półrocznego niemowlaka. Już nie tak tłuściutkiego – z takich naszych kalkulacji wynika, że waży około 7,5 kg, więc kruszynka z niego. Drobinka, niemalże. To, że nosi ciuchy na 74 czy 80 to nic. Chudziutki jest, bo nie podwoił na półrocze wagi urodzeniowej.
I dobrze! Ja pierniczę, gdybym miała dźwigać prawie dziewięciokilogramowego chłopaka to przecież by mi kręgosłup wygiął się i pękł! Nosiłam przez minuty dwie zaprzyjaźnionego Tymka i naprawdę czułam, czułam różnicę.
A Kacper, bestia, lubi być noszony. Wtedy przecież najlepiej widać wszystko wokół i jakoś tak sympatyczniej, kiedy mama blisko.
Mama zaś jest lekarstwem na całe zło. Ona i zawartość jednej jej piersi. Jednej – drugiej Kacper nie ssie już od dwóch miesięcy. Zaiste – bestia z niego. Najpierw młody musiał dojeść z prawej, bo z lewej za mało mu było. Potem odmawiał jedzenia z tej felernej lewej, bo słabiej leciało, więc go oszukiwałam i spod pachy karmiłam. A teraz – moja lewa pierś zakończyła pracę, nie karmię nią, nie leci, koniec. Prawa za to daje radę, nie ma wyjścia. Kacper mleka nie odmawia.
Odmawia zaś każdego innego jedzenia. Po powrocie z czeskich ferii postanowiłam zacząć eksperyment z kaszką manną. Szło słabo, jak zwykle na początku idzie niemowlakom, bo umiejętność zlizywania z łyżeczki nie istniała. Ale jakoś tam coś zjadł. W tym tygodniu zaczęłam z marchewką z jabłkiem. Oczywiście mina Kacpra była genialna, kiedy mus dostał się na kubeczki smakowe – jakby cytrynę spijał. Z dwa razy dał sobie wepchnąć łyżeczkę do dzioba i koniec. Odwracał głowę, zamykał buzię. Nie i już. Z dnia na dzień było coraz gorzej, dzisiaj na propozycję jedzenia zareagował płaczem. Co jest o tyle dziwne, że dostał inny posiłek, pyszne warzywka (ble…)…
A zaciska te swoje usteczka, no w ciup! Normalnie to wygląda jak buldożek taki, śliną znaczy każdy fragment domu, ale weź go posadź człowieku w foteliku i od razu – zacięta mina, usta w linijkę, spróbuj coś tam wcisnąć. Jeśli się jednak próbuje – wszystko wokół jest utytłane, ale pożywienia w buzi nie ma.
No nie wiem, jak tak dalej pójdzie, to do roczku dojedziemy na tym moim mleku…
Nie ma młody jeszcze żadnego ząbka, może jakoś nie odczuwa potrzeby i przez to?
Brak obcego pożywienia nie przeszkadza mu zupełnie. Otrzymał obecnie basen ogrodowy, wyściełany kocami, jako swój plac zabaw. Turla się w nim tam i z powrotem. Przewrót na brzuch i na plecy nie stanowi problemu, podnosi pupkę i przesuwa swe ciałko do przodu. Na rączkach podnosi przód ciałka, ale połączenie tych dwóch faktów jakoś mu nie idzie. I dobrze, najbardziej boję się momentu, kiedy zrobi się mobilny…
Bo ciekawski jest okropnie. Wszystko, ale to wszystko go interesuje. Najchętniej też to wszystko wyśliniłby dokumentnie. Czego się nie dotknie – zamienia w oślizgłe i mokre, obrzydliwość!
Nie ma chłopina szczęścia do zdrowia. Ukochana siostra Iga znosi do domu każde możliwe paskudztwo. Sama kichnie, smarknie i zapomina, a ten skrzat się męczy. Jak choćby dziś – budzi się co chwilę, bo nosek zatkany, w dzień też spać nie bardzo może. Bida taka.
No i te uszka jego… W czwartek ponoć dalej uszko w środku czerwone, ryzyko rozwoju zapalenia ogromne, a jak zapalenie ucha – to i antybiotyk. Szkoda mi go okropnie i nie mam żadnego pomysłu, jak mu pomóc.
Do tego wygląda jak rumiany, bo z buzi nie schodzi mu intensywna czerwień. Ma buźkę nadwrażliwca, dziewczyny też są dość wrażliwe, choć on z tej trójki najbardziej. Natłuszczam go więc bardzo intensywnie i jest jakby ciut lepiej, ale smarować trzeba co chwilę i pewnie nawet jak zejdzie upiorna czerwień - nie przestawać. Nie chcę smarować lekami, bo co mi z tego, że buzię wyleczę, skoro jak tylko leki odstawię będzie to samo? Smoczek zmieniłam, podejrzewając gada o sprawstwo, ale niewiele to pomogło, bo skóra już chyba była naruszona.
Ze spaniem u młodego jest tak sobie. Częściowo przez te uszka pewnie. Druga sprawa – ostatnie zmiany miejsc (a to Czechy, a to moi rodzice, znowu dom) na pewno nie ułatwiają przystosowywania się. No i ja… Tak, jestem winna. Trochę z wygody, trochę dla czułości, w okolicach 2 lub 4 nad ranem biorę skrzata do łóżka i tak z nim śpię. I pewnie nauczył się, że należy przytulić się do mamy i wtedy jest dobrze. Zasypia sam, śpi ładnie, potem go karmię – raz czy dwa razy zanim położę się spać – ale po kolejnym karmieniu już go nie odkładam. Oj tam, niedługo wyrośnie i nawet całus od matki to będzie dla chłopaka blamaż, więc zamierzam się nacieszyć, póki mogę. Tyle mojego….
Drzemki dzienne ma jakieś takie nie do uregulowania. Wszystko zależy, jak wstanie i gdzie tego dnia jedziemy. Moje marzenia co do ustalenia jakichś stałych pór na razie pozostają dalej marzeniami. Młody raz śpi dwie godziny, innym razem 20 minut i też mu wystarcza. Bez snu wytrzymuje ponad trzy godziny i to jest dla mnie wyznacznikiem, że czas drzemki nadchodzi – patrzę na zegarek, patrzę na jęczącego młodego i wiem, że to nie głód czy nuda tylko senność. No i jakoś działa…
Chłopak jest generalnie radosny i uśmiechnięty. Nie ma problemów z nowymi osobami – patrzy badawczo, sprawdza, czy zna. Ocenia. No, nie zna. Patrzy dalej, co z tym zrobić i… nie robi nic. Ostatnio, podczas imprezy imieninowo - urodzinowej mojej Mamy przyszły jej przyjaciółki. Jedna z nich, zlustrowana przez młodego, nie pytając zbytnio o zdanie, wzięła go po prostu na ręce. Nawet nie jęknął. Siedział przy stole i uważnie oglądał całe towarzystwo. Na wyjeździe feryjnym też oglądał i badał, ale alarmu nie podnosił.
Największą frajdę sprawia mu jednak przebywanie z siostrami, zwłaszcza z Ninką. Iga to jednak mały skrzat, więc nie potrafi wytrwać przy Kacprze tak, jak Nina. A tę po prostu uwielbia. Wystarczy, że coś powie, byle co, ten zaśmiewa się do rozpuku. Wodzi za nią wzrokiem z rozdziawioną miną, cieszy się, jak głupi do sera. Nina jeszcze nie wie, że już niedługo będzie się opędzać od swojego wielbiciela…
No, łatwo nie było dobrnąć do tego momentu. Osobiście odczuwam to dużo bardziej dotkliwie, niż przy dziewczynach, a przyczyn jest wiele – Nina w szkole, więc nie można zapakować gromady i wyjechać w dowolnym momencie. Są dwa trolle starsze, które wymagają atencji, a ten mniejszy mocno jazgotliwy. Jakoś mój organizm nie chce być coraz młodszy i brak snu traktuje jak zamach na niepodległość i integralność.

Teraz, teoretycznie, będzie łatwiej. Bo i gość starszy i wiosna idzie. Ale ten miniony czas i tak był wspaniały!

wtorek, 16 lutego 2016

pogawędki z trollem

Zaprawdę powiadam, Iga trollem jest. Górskim.
Wrócił troll z siostrą i ojcem do domu i prezentuje możliwości.
Najpierw prezentuje swą niewiarygodną wręcz pamięć – ale tylko do rzeczy jej obiecanych i ją interesujących.
Otóż Tata obiecał, że będzie malować z nim pokój dla Kacpra. Cóż było robić? Słowo dane słowem musi być dotrzymanym. Iga przebrała się więc w biały strój i popędziła na górę. K. przebrał się, przyszykował dla niej mały wałek i dziewczynka zawzięcie rozpoczęła malowanie.
Potem, kiedy wraz z Niną trochę pobawiły się w prawdziwe malowanie a trochę pobazgrały ścianę kredkami (za zezwoleniem), poszły się kąpać, nalewając sobie wodę do wanny. Dużo wody. ZA DUŻO wody, na co K. zwrócił dzieciom uwagę. Riposta Igi?
- No faktycznie, trochę przesadziłyśmy, ale co możemy zrobić?
Szalały w tej wannie jak zwykle, czyli jak pijane zające. Zamoczyły pół łazienki i prawie całe głowy. Z racji jednak zasypiającego Kacpra włosy nie zostały wysuszone suszarką, miały wyschnąć same, podczas jedzenia kolacji.
Zeszły więc dzieci na kolację, jedzą, zjadły. Pytam Igę, czy jej włosy już wyschły, odpowiada, że tak, ale nie całkiem, więc może wysuszymy. Mówię jej, że nie będziemy hałasować, bo Kacper śpi, chyba.
- To idź sprawdź, mamo, czy śpi.
- Nie muszę, kochanie, bo słyszę o tu, w niańce przenośnej. A właściwie słyszę, że nic nie słyszę.
- To musisz iść do lekarza, bo Ci słuch zaginął.
I tak sobie konwersując przechodzimy do kolejnego tematu. Pytam moje dziecko, czy się z kimś bawiło w przedszkolu.
- Tak, bawiłam się!
- A z kim? Z kimś fajnym?
- Tak.
- A z kim?
- Bawiła się sama ze sobą! A potem bawiłam się z misiem. Miś to przecież mój największy przyjaciel!
No i cóż, jeden wieczór, a tyle radości.


niedziela, 14 lutego 2016

pobojowisko poferiowo remontowe

Po dwóch tygodniach zawitaliśmy w domu. Równiuśko po dwóch - wyjechaliśmy w sobotę i powróciliśmy takoż. Aby jednak zakończyć ferie z przytupem popołudnie sobotnie spędziliśmy szwendając się po centrach handlowych a niedzielę u Kuby i jego rodziców w okolicach Legnicy.
Może dlatego, że nikt nie chce oglądać domu?
Dom wygląda bowiem jak pobojowisko i wiele czasu jeszcze trzeba, aby doszedł do siebie.
Po pierwsze - remont. K. walczył dzielnie (i wygrał! ale jeszcze nie skończył całej wojny) z poddaszem. Postawił ściankę działową, dzięki czemu Kacper będzie miał swój pokój a K. dalej będzie mieć swój - w sensie nie będzie musiał całego oddawać synowi - tylko trochę mniejszy.
Efektem remontu są powynoszone z poddasza rzeczy. Są głównie w naszej, no dobra - obecnie wyłącznie mężowskiej - sypialni, ale wyłażą z niej i jakoś rozprzestrzeniają się na okolice, przedpokój, pokoje dzieci.
Poza tym rzeczy, które wywieźliśmy na wyjazdy przywieźliśmy jednak z powrotem. Nie wszystko nadaje się do prania, część trzeba pochować od razu do szaf, ale zanim to się stanie to trochę czasu minie. Te klamoty więc też zalegają.
Poza tym dzieci... No to jest temat-rzeka. Dzieci potrafią chyba z małej, niewielkiej reklamówki rozwłóczyć śmieci na pół pokoju.
Tak więc mamy bajzel. Nie znoszę tego, najchętniej zamówiłabym WIELKI kontener i siup, po kłopociku. Ale potem by się dopiero zaczęła jazda, jakby jedna z drugą nie mogła swoich skarbów znaleźć. No i trochę jednak szkoda tych różnych dupereli, które nagromadziły...
Pomyślę o tym jutro.
Póki co, pozostaje powspominać ubiegły tydzień.
Siedziałam sobie, o nic się nie martwiąc, z mym najmłodszym, u moich rodziców. I miałam wikt i opierunek. Poza tym też miałam spokój, rozmowy, wszystko zapewnione i podane. I imprezę zaliczyłam, urodzinową, i banki poodwiedzałam w celach szczytnych, i na proszonym obiedzie byłam. Luksusy, po prostu. Tylko z młodym musiałam walczyć w zasadzie, a i to nie cały czas.
Dobrze mi u rodziców.
A dziewczyny w tym czasie szalały z moimi teściami w Białce. Były narty, basen, zjeżdżanie na jakichś dziwnych ustrojstwach z góry, spotkanie z daleką kuzynką, robienie orła na śniegu, gry w szachy, śmichy-chichy, tańce z góralami, zajadanie się pysznościami. Cuda wianki i cudnie spędzony czas z dziadkami.
Tak na moje oko dzieci miały po prostu wymarzone ferie. Oderwanie kompletne od codzienności i rzeczywistości, zabawa, śmiech i ruch.
No, ale wszystko się w końcu kończy, więc jutro o 7 rano będzie płacz i zgrzytanie zębów, tak przewiduję...

A na koniec krótka rozmowa sióstr:
- Oj no wiem, przecież nie jestem głucha. Ani ślepa.
- Iga, powtarzasz to już przecież dziesiąty albo i piętnasty raz.
- Nina, jak chcesz to możesz mówić tak jak ja - zezwoliła więc Iga, zupełnie jakby przytyk Niny był pochwałą.

środa, 10 lutego 2016

pisak

W sobotę zjechaliśmy więc wszyscy do moich rodziców, aby się przegrupować. Dzieciom przeprać ciuchy, rozlokować młodego. K. zabrał nasze, zbędne już, akcesoria narciarskie do domu i pojechał.
Dzieci zajmowały się sobą. Iga wyciągnęła z posiadanej u moich rodziców skrzyneczki z przyborami do rysowania i malowania pisak i zawzięcie rysowała cud-rysunek. Poprosiłam dziecię moje, aby się spakowała i żeby posprzątała bajzel, jaki zdążyła w ciągu kilku godzin zrobić.
Podchodzi do mnie po chwili i mówi:
- Mamo, ja chcę zabrać ze sobą ten pisak.
Pomysł wydał mi się idiotyczny.
- Iguniu, ale po co, przecież Babcia Teresa weźmie ze sobą kredki, odłóż ten pisak na miejsce.
- Mamo, ale ja muszę go zabrać, bo chcę dokończyć ten rysunek.
- Dokończysz, jak wrócisz z wyjazdu, a jak weźmiesz to zgubisz i czym będziesz u Babci Maryli rysować?
Iga westchnęła głośno i z rezygnacją.
- Nie dogadamy się – powiedziała.

Pozwoliłam jej zabrać pisak, tłumiąc wybuch wesołości.

poniedziałek, 8 lutego 2016

czeskie ferie

Miałam kilka obaw.
Przede wszystkim o zdrowie. Najpierw zastanawiałam się, czy w ogóle pojedziemy – ucho Kacpra to raz, ale też infekcja dziewczyn, zwłaszcza Igi. Nina szybko się ogarnęła, w poniedziałek grzecznie pomaszerowała do szkoły, jednak Iga gorączkowała jeszcze do poniedziałku. Co gorsza, efektem infekcji było zainfekowanie dziąseł – jakaś wersja pleśniawek. Najpierw smarowali pyszczek dziadkowie, potem my. Ale koniec końców zdrowie jakoś odpuściło nam psucie planów. Nie tylko naszych – jakimś cudem cztery rodziny, ośmioro dorosłych i dziewięcioro dzieci, reprezentowało stan zdrowia na tyle zadowalający, że można było publicznie pokazać się i pojechać na wywczasy.
Miałam obawy także co do tego, czy ekipa się ze sobą dogada. Było nas te 17 osób, w tym dwoje niemowląt – największych zadymiarzy, to jasne. Spora grupa. Jak tu pogodzić oczekiwania każdego z osobna i wszystkich razem, zgrać plany, nie wpadać na siebie choćby w kuchni, dogadać się w sprawie najprostszych rzeczy jak sprzątanie czy gotowanie?
Co do dzieci obaw nie miałam. Martwiłam się trochę, czy nie będą zanadto dymić, nie będzie strat w ludziach, nie zanudzą się. Ale z drugiej strony przy takim zestawie łatwo o świeże pomysły i ciągłe przetasowania i przegrupowania. Nie pomyliłam się zbytnio – w ostateczności dzieciom włączało się bajkę czy film i uspokajały się.
Co do dorosłych – obawy okazało się płonne. Ustaliliśmy, że każda z czterech rodzin ugotuje jeden obiad dla wszystkich, w pozostające trzy dni jadamy na mieście. To oznaczało tylko jeden większy wysiłek w tygodniu a potem labę i objadanie się. Trochę nie dogadaliśmy się ze sprzątaniem po sobie nawzajem (głównie w kuchni, każda rodzina miała swój pokój i swoją łazienkę więc tu problemu nie było) i kupowaniem jedzenia. Ale i tu w ostateczności nikt do nikogo pretensji nie miał, jedliśmy to, co było, kupowaliśmy to, czego nie było – działanie było spontaniczne.
Ruch był spory, ciągle ktoś się przez wspólną jadalnię przewijał, ciągle było słychać ludzi, dzieci, krzyki, śmiechy, rozmowy. Z drugiej strony – dwa niemowlaki mieszkały w pokojach z całkiem niezłą izolacją akustyczną i hałasy budziły je umiarkowanie lub wcale.
A jednak sporów nie odnotowałam. Wieczorami niedobitki dorosłych (głównie ja i K. i rodzice Ani i Kuby) siedziały w kuchni, prowadząc Polaków rozmowy. W ciągu dnia uparcie jeździliśmy na nartach, nawet kiedy padał deszcz czy śnieg leżał wyłącznie na stoku dzięki naśnieżaniu. Raz wybyliśmy na basen i solidarnie, wszystkie kobity, oddałyśmy nasze dzieci pod opiekę ojców, same spożywając ciastko. Był też, oczywiście, smażony ser i pizza.
Obawiałam się z lekka jakości domu – cena najmu nie była jakaś nadzwyczaj wysoka. Tu akurat moje obawy się potwierdziły. Nie było brudno, ale jednak wszędobylska wykładzina, nieładnie pomalowane ściany, pająki-giganty – nie robiły dobrego wrażenia. No i jakieś dziwne problemy z ogrzewaniem – pokoje ogrzewały się momentalnie, do temperatury zbliżonej do piekielnej, i po skręceniu kaloryferów równie szybko się wychładzały. Spanie nie było więc nazbyt komfortowe. Nie przeszkadzało to dzieciom, które spały jak aniołki, umęczone świeżym powietrzem i nadmiarem wrażeń.
Niepokoiło mnie także ocieplenie klimatu i jego wpływ na możliwości jeżdżenia na nartach. Okazało się jednak, że Czesi mają niezłe podejście i zorganizowali wszystko tak, że jeździć się dało nawet w cieplejsze dni.
Tak więc większość moich obaw okazała się bezpodstawna i bardzo się z tego cieszę.
Co do moich narciarek – Ninka jeździ fantastycznie. Narty trzyma równolegle, ładnie skręca, zatrzymuje się tam, gdzie planuje. Miała kilka epizodów, kiedy trochę ją poniosło lub położyło, ale co do zasady – jeździ świetnie.  Zadziwiło mnie, że zaczęła się bać prędkości i tego, co może się wydarzyć. Pamiętam tego świra sprzed roku czy dwóch, kiedy trzeba ją było dosłownie gonić, więc ta przemiana wydała mi się zaskakująca. Dojrzewa dziewczyna? A może to ja „rozjeździłam się” porządnie i jej tempo jednak jest dla mnie za wolne?
Bez znaczenia. Nabierze dziewczyna pewności siebie i jeszcze będziemy się ścigać!
Iga zaś okazała się być pojętnym uczniem. Pierwszego dnia dosłownie słaniała się na nogach – więcej leżała niż jeździła. Zupełnie się jednak nie zrażała i powoli ogarniała nową rzeczywistość. Po trzech dniach zjeżdżała powoli ze stoku, ostatniego dnia – elegancko skręcała. W sumie – sześć godzin nauki jazdy i dziecko potrafi zsunąć się ze stoku. Zuch!
A i ja kilka godzin spędziłam na deseczkach, co sprawiło mi radość trudno opisywalną. W tym czasie Iga pobierała lekcje a Kacprem opiekował się K. Nina jeździła zaś ze mną. Układ prawie idealny.
Wyjazd feryjny nam się udał, to, co miało być problemem wcale nim się nie stało, dzieci się najeździły, nabawiły, naodpoczywały. Ferie pełną gębą!

Teraz zaś dziewczyny wyjeżdżają śnieg u górali, z moimi teściami, a ja z młodym siedzę u rodziców. K. natomiast walczy w domu z prawami fizyki i chemii stawiając ściankę działową aby i młody miał swój pokój.