Osobiście jestem miłośniczką wersji, w której na to, co mam zapracuję. Nie zawsze się tak da, wsparcie moich kochanych rodziców pojawia się, nie tylko duchowe czy opiekuńcze, ale materialne właśnie, o którym ja teraz chciałabym właśnie tutaj ten teges - a jestem za nie bardzo wdzięczna. Ale to jest pieniążek rodzinny, że się tak wyrażę. Nie mam pełnego komfortu, kiedy otrzymuję takie wsparcie, jednak traktuję je trochę jak czułe objęcie ramieniem przez osoby, które kochają mnie najbardziej na świecie. Sama też będę tak robić, jeśli tylko będę miała taką możliwość. I wtedy opór topnieje...
Taki zaś pieniążek od Państwa jakoś dla mnie podejrzany jest. Myślę sobie, że on się jednak skądś bierze, a kapelusze podobno przestały prawidłowo funkcjonować. No i skąd ten pieniążek jest brany, no skąd? Kto zań zapłaci, wpłaci do budżetu jedną ścieżynką wąską, żeby zaś drugą mogło, wprost do oczekujących rodziców, wypłynąć?
No, jak to, ten pan zapłaci! I tamta pani i jeszcze tamta (o ile ktokolwiek pamięta tę jakże mądrą reklamę).
Ale czyżby aby?
Już podczas kryzysu finansowego bank mój, pracodawca i chlebodawca ukochany, wycinał, kogo mógł, pozbywał się balastu - słowem redukcję prowadził. Czy taki sympatyczny podatek odbankowy nie jest czymś zbliżonym do kryzysu? Dla banku zapewne. Czy obniżanie ratingu Polski nie zbliża nas do sytuacji kryzysowej? Czy wzrost zadłużenia, rychłe, zapewne, ponowne objęcie nas procedurą zwiększonego deficytu przez tą niedobrą Unię, zaciąganie przez państwo nasze kolejnych długów (obligacje.... no kiedyś trzeba je będzie spłacić) - to nie jest dramat?
I kogóż wycinać będzie mój dobroczyńca? Czy nie taką jedną, która poprzez ponad roczne wypadnięcie z rynku pracy straciła kontakt z rzeczywistością? Nie łatwiej tak?
A nawet jeśli nie. O premiach będzie można zapomnieć. Na lata! Podwyżki? Pffffff.... Cieszmy się, że pracę mamy!
A takie drobiazgi, jak wzrost kursu EURO, że to niby nie wpływa na poziom mojego zadowolenia z życia, mający źródło w zasobach mojego konta?
No i cóż. Cóż mi robić wypada, brać te pińset, czy jednak za Glińskim-Cenzorem naszym wielkim, który cenzuruje wyłącznie to, czego nie obejrzał - nie brać kasiory? Pozostawić ją tym, którzy jej NAPRAWDĘ potrzebują? Czyli, zapewne i częściowo, ale jednak, rodzinom skrzywionym wychowawczo, gdzie wódka leje się gęsto a pas służy do trzymania posłuchu? Albo i chociaż takim, którzy w dupie dzieciory mają, siano wezmą i sobie dogodzą.
Nie no, jasne, sama siebie usprawiedliwiam. Ale w zasadzie, patrząc na te moje brutto-netto, ile to te mądre głowy i cała administracja państwowa zjadają co miesiąc, nawet usprawiedliwiać się nie muszę. Choć odrobineczkę odzyskam z tego, co wpłacam co miesiąc do państwowej kasy.
No trudno, pieniądz będzie pozarodzinny, niezapracowany osobiście, wzgardzony, ale nie odpuszczę.
I nie czuję się kupiona. Oddam wszystko (ale bez odsetek), jeśli tylko pomysłodawcy i realizatorzy tej wspaniałej, cudownej i niezwykłej zmiany odejdą do lamusa polityki. Serio. Naprawdę wolę żyć w kraju przewidywalnym i stabilnym, gdzie prawo i wolności moje się szanuje aniżeli w demokraturze, kupionej za pińset.
wtorek, 23 lutego 2016
niedziela, 21 lutego 2016
połowa niemowlaka
Ukończył syn mój pół roku. Cóż to było za półrocze! Tyle się
działo… Z wielkiego, tłuściutkiego, dorodnego noworodka przeistoczył się w
wielkiego, półrocznego niemowlaka. Już nie tak tłuściutkiego – z takich naszych
kalkulacji wynika, że waży około 7,5 kg, więc kruszynka z niego. Drobinka,
niemalże. To, że nosi ciuchy na 74 czy 80 to nic. Chudziutki jest, bo nie
podwoił na półrocze wagi urodzeniowej.
I dobrze! Ja pierniczę, gdybym miała dźwigać prawie
dziewięciokilogramowego chłopaka to przecież by mi kręgosłup wygiął się i pękł!
Nosiłam przez minuty dwie zaprzyjaźnionego Tymka i naprawdę czułam, czułam
różnicę.
A Kacper, bestia, lubi być noszony. Wtedy przecież najlepiej
widać wszystko wokół i jakoś tak sympatyczniej, kiedy mama blisko.
Mama zaś jest lekarstwem na całe zło. Ona i zawartość jednej
jej piersi. Jednej – drugiej Kacper nie ssie już od dwóch miesięcy. Zaiste –
bestia z niego. Najpierw młody musiał dojeść z prawej, bo z lewej za mało mu
było. Potem odmawiał jedzenia z tej felernej lewej, bo słabiej leciało, więc go
oszukiwałam i spod pachy karmiłam. A teraz – moja lewa pierś zakończyła pracę,
nie karmię nią, nie leci, koniec. Prawa za to daje radę, nie ma wyjścia. Kacper
mleka nie odmawia.
Odmawia zaś każdego innego jedzenia. Po powrocie z czeskich
ferii postanowiłam zacząć eksperyment z kaszką manną. Szło słabo, jak zwykle na
początku idzie niemowlakom, bo umiejętność zlizywania z łyżeczki nie istniała.
Ale jakoś tam coś zjadł. W tym tygodniu zaczęłam z marchewką z jabłkiem.
Oczywiście mina Kacpra była genialna, kiedy mus dostał się na kubeczki smakowe –
jakby cytrynę spijał. Z dwa razy dał sobie wepchnąć łyżeczkę do dzioba i
koniec. Odwracał głowę, zamykał buzię. Nie i już. Z dnia na dzień było coraz
gorzej, dzisiaj na propozycję jedzenia zareagował płaczem. Co jest o tyle
dziwne, że dostał inny posiłek, pyszne warzywka (ble…)…
A zaciska te swoje usteczka, no w ciup! Normalnie to wygląda
jak buldożek taki, śliną znaczy każdy fragment domu, ale weź go posadź
człowieku w foteliku i od razu – zacięta mina, usta w linijkę, spróbuj coś tam
wcisnąć. Jeśli się jednak próbuje – wszystko wokół jest utytłane, ale
pożywienia w buzi nie ma.
No nie wiem, jak tak dalej pójdzie, to do roczku dojedziemy
na tym moim mleku…
Nie ma młody jeszcze żadnego ząbka, może jakoś nie odczuwa potrzeby
i przez to?
Brak obcego pożywienia nie przeszkadza mu zupełnie. Otrzymał
obecnie basen ogrodowy, wyściełany kocami, jako swój plac zabaw. Turla się w
nim tam i z powrotem. Przewrót na brzuch i na plecy nie stanowi problemu,
podnosi pupkę i przesuwa swe ciałko do przodu. Na rączkach podnosi przód
ciałka, ale połączenie tych dwóch faktów jakoś mu nie idzie. I dobrze,
najbardziej boję się momentu, kiedy zrobi się mobilny…
Bo ciekawski jest okropnie. Wszystko, ale to wszystko go
interesuje. Najchętniej też to wszystko wyśliniłby dokumentnie. Czego się nie
dotknie – zamienia w oślizgłe i mokre, obrzydliwość!
Nie ma chłopina szczęścia do zdrowia. Ukochana siostra Iga
znosi do domu każde możliwe paskudztwo. Sama kichnie, smarknie i zapomina, a
ten skrzat się męczy. Jak choćby dziś – budzi się co chwilę, bo nosek zatkany,
w dzień też spać nie bardzo może. Bida taka.
No i te uszka jego… W czwartek ponoć dalej uszko w środku
czerwone, ryzyko rozwoju zapalenia ogromne, a jak zapalenie ucha – to i
antybiotyk. Szkoda mi go okropnie i nie mam żadnego pomysłu, jak mu pomóc.
Do tego wygląda jak rumiany, bo z buzi nie schodzi mu
intensywna czerwień. Ma buźkę nadwrażliwca, dziewczyny też są dość wrażliwe,
choć on z tej trójki najbardziej. Natłuszczam go więc bardzo intensywnie i jest
jakby ciut lepiej, ale smarować trzeba co chwilę i pewnie nawet jak zejdzie
upiorna czerwień - nie przestawać. Nie chcę smarować lekami, bo co mi z tego,
że buzię wyleczę, skoro jak tylko leki odstawię będzie to samo? Smoczek
zmieniłam, podejrzewając gada o sprawstwo, ale niewiele to pomogło, bo skóra już
chyba była naruszona.
Ze spaniem u młodego jest tak sobie. Częściowo przez te
uszka pewnie. Druga sprawa – ostatnie zmiany miejsc (a to Czechy, a to moi
rodzice, znowu dom) na pewno nie ułatwiają przystosowywania się. No i ja… Tak,
jestem winna. Trochę z wygody, trochę dla czułości, w okolicach 2 lub 4 nad
ranem biorę skrzata do łóżka i tak z nim śpię. I pewnie nauczył się, że należy
przytulić się do mamy i wtedy jest dobrze. Zasypia sam, śpi ładnie, potem go
karmię – raz czy dwa razy zanim położę się spać – ale po kolejnym karmieniu już
go nie odkładam. Oj tam, niedługo wyrośnie i nawet całus od matki to będzie dla
chłopaka blamaż, więc zamierzam się nacieszyć, póki mogę. Tyle mojego….
Drzemki dzienne ma jakieś takie nie do uregulowania.
Wszystko zależy, jak wstanie i gdzie tego dnia jedziemy. Moje marzenia co do
ustalenia jakichś stałych pór na razie pozostają dalej marzeniami. Młody raz śpi
dwie godziny, innym razem 20 minut i też mu wystarcza. Bez snu wytrzymuje ponad
trzy godziny i to jest dla mnie wyznacznikiem, że czas drzemki nadchodzi –
patrzę na zegarek, patrzę na jęczącego młodego i wiem, że to nie głód czy nuda
tylko senność. No i jakoś działa…
Chłopak jest generalnie radosny i uśmiechnięty. Nie ma
problemów z nowymi osobami – patrzy badawczo, sprawdza, czy zna. Ocenia. No,
nie zna. Patrzy dalej, co z tym zrobić i… nie robi nic. Ostatnio, podczas
imprezy imieninowo - urodzinowej mojej Mamy przyszły jej przyjaciółki. Jedna z
nich, zlustrowana przez młodego, nie pytając zbytnio o zdanie, wzięła go po
prostu na ręce. Nawet nie jęknął. Siedział przy stole i uważnie oglądał całe towarzystwo.
Na wyjeździe feryjnym też oglądał i badał, ale alarmu nie podnosił.
Największą frajdę sprawia mu jednak przebywanie z siostrami,
zwłaszcza z Ninką. Iga to jednak mały skrzat, więc nie potrafi wytrwać przy
Kacprze tak, jak Nina. A tę po prostu uwielbia. Wystarczy, że coś powie, byle
co, ten zaśmiewa się do rozpuku. Wodzi za nią wzrokiem z rozdziawioną miną,
cieszy się, jak głupi do sera. Nina jeszcze nie wie, że już niedługo będzie się
opędzać od swojego wielbiciela…
No, łatwo nie było dobrnąć do tego momentu. Osobiście
odczuwam to dużo bardziej dotkliwie, niż przy dziewczynach, a przyczyn jest
wiele – Nina w szkole, więc nie można zapakować gromady i wyjechać w dowolnym
momencie. Są dwa trolle starsze, które wymagają atencji, a ten mniejszy mocno
jazgotliwy. Jakoś mój organizm nie chce być coraz młodszy i brak snu traktuje
jak zamach na niepodległość i integralność.
Teraz, teoretycznie, będzie łatwiej. Bo i gość starszy i
wiosna idzie. Ale ten miniony czas i tak był wspaniały!
wtorek, 16 lutego 2016
pogawędki z trollem
Zaprawdę powiadam, Iga trollem jest. Górskim.
Wrócił troll z siostrą i ojcem do domu i prezentuje
możliwości.
Najpierw prezentuje swą niewiarygodną wręcz pamięć – ale tylko
do rzeczy jej obiecanych i ją interesujących.
Otóż Tata obiecał, że będzie malować z nim pokój dla Kacpra.
Cóż było robić? Słowo dane słowem musi być dotrzymanym. Iga przebrała się więc
w biały strój i popędziła na górę. K. przebrał się, przyszykował dla niej mały
wałek i dziewczynka zawzięcie rozpoczęła malowanie.
Potem, kiedy wraz z Niną trochę pobawiły się w prawdziwe
malowanie a trochę pobazgrały ścianę kredkami (za zezwoleniem), poszły się kąpać,
nalewając sobie wodę do wanny. Dużo wody. ZA DUŻO wody, na co K. zwrócił
dzieciom uwagę. Riposta Igi?
- No faktycznie, trochę przesadziłyśmy, ale co możemy
zrobić?
Szalały w tej wannie jak zwykle, czyli jak pijane zające.
Zamoczyły pół łazienki i prawie całe głowy. Z racji jednak zasypiającego Kacpra
włosy nie zostały wysuszone suszarką, miały wyschnąć same, podczas jedzenia
kolacji.
Zeszły więc dzieci na kolację, jedzą, zjadły. Pytam Igę, czy
jej włosy już wyschły, odpowiada, że tak, ale nie całkiem, więc może wysuszymy.
Mówię jej, że nie będziemy hałasować, bo Kacper śpi, chyba.
- To idź sprawdź, mamo, czy śpi.
- Nie muszę, kochanie, bo słyszę o tu, w niańce przenośnej.
A właściwie słyszę, że nic nie słyszę.
- To musisz iść do lekarza, bo Ci słuch zaginął.
I tak sobie konwersując przechodzimy do kolejnego tematu.
Pytam moje dziecko, czy się z kimś bawiło w przedszkolu.
- Tak, bawiłam się!
- A z kim? Z kimś fajnym?
- Tak.
- A z kim?
- Bawiła się sama ze sobą! A potem bawiłam się z misiem. Miś
to przecież mój największy przyjaciel!
No i cóż, jeden wieczór, a tyle radości.
niedziela, 14 lutego 2016
pobojowisko poferiowo remontowe
Po dwóch tygodniach zawitaliśmy w domu. Równiuśko po dwóch - wyjechaliśmy w sobotę i powróciliśmy takoż. Aby jednak zakończyć ferie z przytupem popołudnie sobotnie spędziliśmy szwendając się po centrach handlowych a niedzielę u Kuby i jego rodziców w okolicach Legnicy.
Może dlatego, że nikt nie chce oglądać domu?
Dom wygląda bowiem jak pobojowisko i wiele czasu jeszcze trzeba, aby doszedł do siebie.
Po pierwsze - remont. K. walczył dzielnie (i wygrał! ale jeszcze nie skończył całej wojny) z poddaszem. Postawił ściankę działową, dzięki czemu Kacper będzie miał swój pokój a K. dalej będzie mieć swój - w sensie nie będzie musiał całego oddawać synowi - tylko trochę mniejszy.
Efektem remontu są powynoszone z poddasza rzeczy. Są głównie w naszej, no dobra - obecnie wyłącznie mężowskiej - sypialni, ale wyłażą z niej i jakoś rozprzestrzeniają się na okolice, przedpokój, pokoje dzieci.
Poza tym rzeczy, które wywieźliśmy na wyjazdy przywieźliśmy jednak z powrotem. Nie wszystko nadaje się do prania, część trzeba pochować od razu do szaf, ale zanim to się stanie to trochę czasu minie. Te klamoty więc też zalegają.
Poza tym dzieci... No to jest temat-rzeka. Dzieci potrafią chyba z małej, niewielkiej reklamówki rozwłóczyć śmieci na pół pokoju.
Tak więc mamy bajzel. Nie znoszę tego, najchętniej zamówiłabym WIELKI kontener i siup, po kłopociku. Ale potem by się dopiero zaczęła jazda, jakby jedna z drugą nie mogła swoich skarbów znaleźć. No i trochę jednak szkoda tych różnych dupereli, które nagromadziły...
Pomyślę o tym jutro.
Póki co, pozostaje powspominać ubiegły tydzień.
Siedziałam sobie, o nic się nie martwiąc, z mym najmłodszym, u moich rodziców. I miałam wikt i opierunek. Poza tym też miałam spokój, rozmowy, wszystko zapewnione i podane. I imprezę zaliczyłam, urodzinową, i banki poodwiedzałam w celach szczytnych, i na proszonym obiedzie byłam. Luksusy, po prostu. Tylko z młodym musiałam walczyć w zasadzie, a i to nie cały czas.
Dobrze mi u rodziców.
A dziewczyny w tym czasie szalały z moimi teściami w Białce. Były narty, basen, zjeżdżanie na jakichś dziwnych ustrojstwach z góry, spotkanie z daleką kuzynką, robienie orła na śniegu, gry w szachy, śmichy-chichy, tańce z góralami, zajadanie się pysznościami. Cuda wianki i cudnie spędzony czas z dziadkami.
Tak na moje oko dzieci miały po prostu wymarzone ferie. Oderwanie kompletne od codzienności i rzeczywistości, zabawa, śmiech i ruch.
No, ale wszystko się w końcu kończy, więc jutro o 7 rano będzie płacz i zgrzytanie zębów, tak przewiduję...
A na koniec krótka rozmowa sióstr:
- Oj no wiem, przecież nie jestem głucha. Ani ślepa.
- Iga, powtarzasz to już przecież dziesiąty albo i piętnasty raz.
- Nina, jak chcesz to możesz mówić tak jak ja - zezwoliła więc Iga, zupełnie jakby przytyk Niny był pochwałą.
Może dlatego, że nikt nie chce oglądać domu?
Dom wygląda bowiem jak pobojowisko i wiele czasu jeszcze trzeba, aby doszedł do siebie.
Po pierwsze - remont. K. walczył dzielnie (i wygrał! ale jeszcze nie skończył całej wojny) z poddaszem. Postawił ściankę działową, dzięki czemu Kacper będzie miał swój pokój a K. dalej będzie mieć swój - w sensie nie będzie musiał całego oddawać synowi - tylko trochę mniejszy.
Efektem remontu są powynoszone z poddasza rzeczy. Są głównie w naszej, no dobra - obecnie wyłącznie mężowskiej - sypialni, ale wyłażą z niej i jakoś rozprzestrzeniają się na okolice, przedpokój, pokoje dzieci.
Poza tym rzeczy, które wywieźliśmy na wyjazdy przywieźliśmy jednak z powrotem. Nie wszystko nadaje się do prania, część trzeba pochować od razu do szaf, ale zanim to się stanie to trochę czasu minie. Te klamoty więc też zalegają.
Poza tym dzieci... No to jest temat-rzeka. Dzieci potrafią chyba z małej, niewielkiej reklamówki rozwłóczyć śmieci na pół pokoju.
Tak więc mamy bajzel. Nie znoszę tego, najchętniej zamówiłabym WIELKI kontener i siup, po kłopociku. Ale potem by się dopiero zaczęła jazda, jakby jedna z drugą nie mogła swoich skarbów znaleźć. No i trochę jednak szkoda tych różnych dupereli, które nagromadziły...
Pomyślę o tym jutro.
Póki co, pozostaje powspominać ubiegły tydzień.
Siedziałam sobie, o nic się nie martwiąc, z mym najmłodszym, u moich rodziców. I miałam wikt i opierunek. Poza tym też miałam spokój, rozmowy, wszystko zapewnione i podane. I imprezę zaliczyłam, urodzinową, i banki poodwiedzałam w celach szczytnych, i na proszonym obiedzie byłam. Luksusy, po prostu. Tylko z młodym musiałam walczyć w zasadzie, a i to nie cały czas.
Dobrze mi u rodziców.
A dziewczyny w tym czasie szalały z moimi teściami w Białce. Były narty, basen, zjeżdżanie na jakichś dziwnych ustrojstwach z góry, spotkanie z daleką kuzynką, robienie orła na śniegu, gry w szachy, śmichy-chichy, tańce z góralami, zajadanie się pysznościami. Cuda wianki i cudnie spędzony czas z dziadkami.
Tak na moje oko dzieci miały po prostu wymarzone ferie. Oderwanie kompletne od codzienności i rzeczywistości, zabawa, śmiech i ruch.
No, ale wszystko się w końcu kończy, więc jutro o 7 rano będzie płacz i zgrzytanie zębów, tak przewiduję...
A na koniec krótka rozmowa sióstr:
- Oj no wiem, przecież nie jestem głucha. Ani ślepa.
- Iga, powtarzasz to już przecież dziesiąty albo i piętnasty raz.
- Nina, jak chcesz to możesz mówić tak jak ja - zezwoliła więc Iga, zupełnie jakby przytyk Niny był pochwałą.
środa, 10 lutego 2016
pisak
W sobotę zjechaliśmy więc wszyscy do moich rodziców, aby się
przegrupować. Dzieciom przeprać ciuchy, rozlokować młodego. K. zabrał nasze,
zbędne już, akcesoria narciarskie do domu i pojechał.
Dzieci zajmowały się sobą. Iga wyciągnęła z posiadanej u
moich rodziców skrzyneczki z przyborami do rysowania i malowania pisak i
zawzięcie rysowała cud-rysunek. Poprosiłam dziecię moje, aby się spakowała i
żeby posprzątała bajzel, jaki zdążyła w ciągu kilku godzin zrobić.
Podchodzi do mnie po chwili i mówi:
- Mamo, ja chcę zabrać ze sobą ten pisak.
Pomysł wydał mi się idiotyczny.
- Iguniu, ale po co, przecież Babcia Teresa weźmie ze sobą
kredki, odłóż ten pisak na miejsce.
- Mamo, ale ja muszę go zabrać, bo chcę dokończyć ten
rysunek.
- Dokończysz, jak wrócisz z wyjazdu, a jak weźmiesz to
zgubisz i czym będziesz u Babci Maryli rysować?
Iga westchnęła głośno i z rezygnacją.
- Nie dogadamy się – powiedziała.
Pozwoliłam jej zabrać pisak, tłumiąc wybuch wesołości.
poniedziałek, 8 lutego 2016
czeskie ferie
Miałam kilka obaw.
Przede wszystkim o zdrowie. Najpierw zastanawiałam się, czy
w ogóle pojedziemy – ucho Kacpra to raz, ale też infekcja dziewczyn, zwłaszcza
Igi. Nina szybko się ogarnęła, w poniedziałek grzecznie pomaszerowała do
szkoły, jednak Iga gorączkowała jeszcze do poniedziałku. Co gorsza, efektem
infekcji było zainfekowanie dziąseł – jakaś wersja pleśniawek. Najpierw
smarowali pyszczek dziadkowie, potem my. Ale koniec końców zdrowie jakoś
odpuściło nam psucie planów. Nie tylko naszych – jakimś cudem cztery rodziny,
ośmioro dorosłych i dziewięcioro dzieci, reprezentowało stan zdrowia na tyle
zadowalający, że można było publicznie pokazać się i pojechać na wywczasy.
Miałam obawy także co do tego, czy ekipa się ze sobą dogada.
Było nas te 17 osób, w tym dwoje niemowląt – największych zadymiarzy, to jasne.
Spora grupa. Jak tu pogodzić oczekiwania każdego z osobna i wszystkich razem,
zgrać plany, nie wpadać na siebie choćby w kuchni, dogadać się w sprawie
najprostszych rzeczy jak sprzątanie czy gotowanie?
Co do dzieci obaw nie miałam. Martwiłam się trochę, czy nie
będą zanadto dymić, nie będzie strat w ludziach, nie zanudzą się. Ale z drugiej
strony przy takim zestawie łatwo o świeże pomysły i ciągłe przetasowania i
przegrupowania. Nie pomyliłam się zbytnio – w ostateczności dzieciom włączało
się bajkę czy film i uspokajały się.
Co do dorosłych – obawy okazało się płonne. Ustaliliśmy, że
każda z czterech rodzin ugotuje jeden obiad dla wszystkich, w pozostające trzy dni
jadamy na mieście. To oznaczało tylko jeden większy wysiłek w tygodniu a potem
labę i objadanie się. Trochę nie dogadaliśmy się ze sprzątaniem po sobie
nawzajem (głównie w kuchni, każda rodzina miała swój pokój i swoją łazienkę
więc tu problemu nie było) i kupowaniem jedzenia. Ale i tu w ostateczności nikt
do nikogo pretensji nie miał, jedliśmy to, co było, kupowaliśmy to, czego nie
było – działanie było spontaniczne.
Ruch był spory, ciągle ktoś się przez wspólną jadalnię
przewijał, ciągle było słychać ludzi, dzieci, krzyki, śmiechy, rozmowy. Z
drugiej strony – dwa niemowlaki mieszkały w pokojach z całkiem niezłą izolacją akustyczną
i hałasy budziły je umiarkowanie lub wcale.
A jednak sporów nie odnotowałam. Wieczorami niedobitki
dorosłych (głównie ja i K. i rodzice Ani i Kuby) siedziały w kuchni, prowadząc
Polaków rozmowy. W ciągu dnia uparcie jeździliśmy na nartach, nawet kiedy padał
deszcz czy śnieg leżał wyłącznie na stoku dzięki naśnieżaniu. Raz wybyliśmy na
basen i solidarnie, wszystkie kobity, oddałyśmy nasze dzieci pod opiekę ojców,
same spożywając ciastko. Był też, oczywiście, smażony ser i pizza.
Obawiałam się z lekka jakości domu – cena najmu nie była
jakaś nadzwyczaj wysoka. Tu akurat moje obawy się potwierdziły. Nie było
brudno, ale jednak wszędobylska wykładzina, nieładnie pomalowane ściany,
pająki-giganty – nie robiły dobrego wrażenia. No i jakieś dziwne problemy z
ogrzewaniem – pokoje ogrzewały się momentalnie, do temperatury zbliżonej do
piekielnej, i po skręceniu kaloryferów równie szybko się wychładzały. Spanie
nie było więc nazbyt komfortowe. Nie przeszkadzało to dzieciom, które spały jak
aniołki, umęczone świeżym powietrzem i nadmiarem wrażeń.
Niepokoiło mnie także ocieplenie klimatu i jego wpływ na możliwości
jeżdżenia na nartach. Okazało się jednak, że Czesi mają niezłe podejście i zorganizowali
wszystko tak, że jeździć się dało nawet w cieplejsze dni.
Tak więc większość moich obaw okazała się bezpodstawna i
bardzo się z tego cieszę.
Co do moich narciarek – Ninka jeździ fantastycznie. Narty
trzyma równolegle, ładnie skręca, zatrzymuje się tam, gdzie planuje. Miała
kilka epizodów, kiedy trochę ją poniosło lub położyło, ale co do zasady –
jeździ świetnie. Zadziwiło mnie, że
zaczęła się bać prędkości i tego, co może się wydarzyć. Pamiętam tego świra
sprzed roku czy dwóch, kiedy trzeba ją było dosłownie gonić, więc ta przemiana
wydała mi się zaskakująca. Dojrzewa dziewczyna? A może to ja „rozjeździłam się”
porządnie i jej tempo jednak jest dla mnie za wolne?
Bez znaczenia. Nabierze dziewczyna pewności siebie i jeszcze
będziemy się ścigać!
Iga zaś okazała się być pojętnym uczniem. Pierwszego dnia
dosłownie słaniała się na nogach – więcej leżała niż jeździła. Zupełnie się
jednak nie zrażała i powoli ogarniała nową rzeczywistość. Po trzech dniach
zjeżdżała powoli ze stoku, ostatniego dnia – elegancko skręcała. W sumie –
sześć godzin nauki jazdy i dziecko potrafi zsunąć się ze stoku. Zuch!
A i ja kilka godzin spędziłam na deseczkach, co sprawiło mi
radość trudno opisywalną. W tym czasie Iga pobierała lekcje a Kacprem opiekował
się K. Nina jeździła zaś ze mną. Układ prawie idealny.
Wyjazd feryjny nam się udał, to, co miało być problemem
wcale nim się nie stało, dzieci się najeździły, nabawiły, naodpoczywały. Ferie
pełną gębą!
Teraz zaś dziewczyny wyjeżdżają śnieg u górali, z moimi
teściami, a ja z młodym siedzę u rodziców. K. natomiast walczy w domu z prawami
fizyki i chemii stawiając ściankę działową aby i młody miał swój pokój.
Subskrybuj:
Posty (Atom)