środa, 7 listopada 2018

zmęczenie...

Dopada nas wszystkich, małych i dużych. Pobudka o 6 z groszami, kwadrans po 7 bieg na dworzec, żeby zdążyć na jedyny pociąg, którym mamy szansę dojechać tak, żeby dotrzeć do szkoły na 8 rano.
Powrót o 17, 18 do domu, lekcje, ćwiczenia, kolacja i spać. I tak w kółko...
Ja nie wyrabiam na zakrętach, co dopiero te małe żelki. Chodzą z oczkami podkrążonymi, choć snu im nie brakuje (20.30, najpóźniej 21 już śpią), to jednak takie tempo, taka ilość czasu poza domem wykańcza.
I nawet nie mają zbyt dużo zajęć poza lekcyjnych! Iga tylko w poniedziałki do 17.30 ma tańce a w piątki do 17 francuski, w w środku tygodnia lekcje i zajęcia kończy przed 14. Ale zanim ją odbierzemy, zanim Nina skończy swoje zajęcia, to wracamy wszyscy do domu straszliwie późno.
A Nina... No cóż, zajęć ma trochę więcej, ale większość to zajęcia organizowane przez szkołę, głównie te muzyczne. Nie wiem, doprawdy, jak ten czas poza domem ograniczyć.
Pozostaje odpoczywanie w weekendy. Musimy ograniczyć wyjazdy i ilość imprez, żeby dzieciaki mogły po prostu spokojnie sobie pobyć, pobawić się, pooddychać trochę świeższym powietrzem.
A że wyjazdów ostatnio u nas sporo, to plan wdrażamy od najbliższego.
Byle do wiosny ;)

wtorek, 2 października 2018

zdrada*

Jedzie człowiek, nieświadomy, na weekend do znajomych. Ba, do przyjaciół! Liczy na spokojny  wypoczynek, rozmowy, bezruch.
A co dostaje?
Najpierw ciągną go, owi przyjaciele (ha!) i każą skakać, ale tak, że człowiekowi żołądek zamienia się z sercem a mózg z jelitami i niedawne śniadanie nie do końca może znaleźć swoje miejsce na świecie (swoją drogą pierwsze starcie Kacpra z trampoliną wygrała trampolina, ale na koniec pobytu gość się odblokował i na tych swoich pajęczych odnóżach nawet kilka razy podskoczył!).
Potem prowadzą do knajpy z takim jedzeniem, że człowiek wychodzi w rozmiarze XXL (wchodził w XL, wyjaśniam), z brzuchem na kolanach nawet w pozycji stojącej.
Wiozą gdzieś na koniec świata, gdzie nadmiar świeżego powietrza uderza do głowy, człowiek by się w jakiś hamaczek wpasował, ale nie! Każą wracać!
Prowadzą do domu i znowu każą jeść, a człowiek je, bo wiadomo, z grzeczności nie wypada odmówić. Je też dalej, niekoniecznie z grzeczności, bo PO PROSTU JEST DOBRE!
Brzuch zwisa do kolan.
Ale potem to już po prostu szczyt szczytów! Każą łazić po mieście, oglądać jakieś światełka, co to tańczą, jak im zagrają, instalacje oglądać, tańczące sufrażystki, przegląd kina polskiego analizować czy patrzeć jak wróżki opanowują cerkiew. Zimno, tłum ludzi, dzieci śpią, a oni rozgrzewają dodatkiem ze śliwki. I weź tu łaź człowieku prosto!
No. A potem jeszcze na plac zabaw dla dzieci wiozą, na niebezpieczeństwo utonięcia, ale tylko psa, narażają, karmią jakimś kurczakiem, który wygrywa wszystkie kurczakowe konkursy EVER.
I co?
I wraca człowiek do domu w cudownym nastroju błogości, bo po prostu było rewelacyjnie i wspaniale, a tam? Dom. Stoi jak stał, ze swoim syfem, mnóstwem zaległości, zadań domowych i poniedziałkiem w tle. I po nastroju.
Zdrada, no.

*z dedykacją dla Marty B. z Łodzi :D

środa, 12 września 2018

brzydkie słowo na k.

Nie wiem, jak te dzieci rozumują. Jak ja bym zrobiła coś, co nie jest godne pochwały, to bym to jakoś próbowała ukryć. Jak zjem batonik to wyrzucam papierek jeszcze zanim strawię zawartość, bo jakby kto zobaczył, że ja, taki propagator życia bez cukru...
Nie jem batoników, to był przykład.
Nie jem, no! Czasem jadam kawałek czekolady, jak ktoś do pracy przyniesie. Ale rzadko!
Oj, bo jeszcze coś mi się wymsknie...
Dzieci nie mają tego rodzaju przemyśliwań. Ileż to razy w plecaku słoneczka naszego najstarszego znajdowaliśmy niezjedzone śniadanie! Papierki po cukierkach! A wystarczyło wyrzucić....
Nie sądziłam, że i u młodszej tak szybko rozpocznę akcję "grzeb, grzeb". Osobiście odczuwam lekki wstręt przed zaglądaniem w nieswoje miejsca, a za takowe uznaję tornistry. Jednak vis maior, nie poradzę, ufać znaczy kontrolować, czy jakoś tak.
I dogrzebałam się u Igi pięknej kartki... Wzięłam kartkę i zaniosłam do autorki dzieła. Pokazuję. Na kartce trzy słowa, dokładnie takie:
KUPA
KURWA
DUPA

Do kupy była nawet ilustracja! Z gronem miłośniczek, much. Dupy nie odnotowałam, jaśnie pani ze środka stawki takoż nie było.
Dziecięciu zapłonęły policzki żywym ogniem, zasłoniła się kocykiem, oczka schowane, widzę, że wstyd jakowyś łezki do oczku wprowadza. Zaprosiłam stworzenie na rozmowę. Oczy schowane nadal. Proszę, żeby wyjaśniła, co to jest, to w środku. Coś zza kocyka odburknęło, ale nie dosłyszałam. Poprosiłam, żeby wychynęła zza płachty, bo tłumik głuszy wypowiedź. W końcu wyjrzała i potwierdziła, że chowa się, bo się wstydzi.
Dopytuję.
Ona nie wie, co znaczy KURWA, wie, że to brzydkie słowo.
Głęboki wdech.... Mój, nie jej....
Bo to koleżanka napisała.
Wydech.... Mój....
Naprawdę, koleżanka!
Wdech i wydech jakby przyspieszyły.
Ona więcej nie będzie.
- Iguniu... Nie używa się...
Poleciałam jakąś gadką, nawet nie wiem, czy politycznie poprawną, bo coś o żulozwierzach było, ale nie mogłam się powstrzymać. Po raz któryś tam próbowałam przekonać dziecko, że brzydkie słowa w ustach młodej istoty brzydko brzmią, że sobie nie życzę i już na pewno nie chcę, żeby używała słów, których nie rozumie.
Gadki na Igę źle działają. Ona widzi, że dymu nie będzie, tylko mały i krótki pożar. Już z końcem mojej przydługiej przemowy widziałam, że humor powoli powrócił, płachta - kocyk został odłożony, jak tylko skończyłam Iga z uśmiechem, choć wciąż z pozostałością łezki w oku, stwierdziła:
- No, ale KUPA to nie jest brzydkie słowo. Poza tym musiałam je napisać, bo obok jest kupa. I muchy na niej!

wtorek, 11 września 2018

spływ

Właśnie poukładałam sobie zdjęcia z naszej pierwszej wakacyjnej wyprawy. Ze spływu kajakowego.
I układając te zdjęcia, co wszak normalne, przypominały mi się chwile, godziny i dni tam, daleko, na Brdzie, z rodziną i przyjaciółmi. I nie mogę przestać się uśmiechać!
Bo był to jeden z najwspanialszych wyjazdów z dzieciakami, jakie sobie przypominam. Ilość wrażeń, jakie dostarczyliśmy sobie i im jest niewyobrażalna!
Najlepszy dowód? Jedziemy kilka dni temu autem i odzywa się Kacper:
- I wtedy płynęliśmy kajakiem, i trzeba się było schylać, a ja spałem w namiocie, a potem w łóżeczku. Bo kaszlałem.
Pamięta, gnom mały, że spał w namiocie! Faktycznie, po kilku dniach spania w tymże namiocie przeniosłam się z nim do prywatnych kwater. Niestety, Kacper cały czas się odkrywał podczas nocowania w namiocie, a temperatura w nocy, nad wodą, nie zachwycała, więc młody zaczął kaszleć,  a lekarz, który go osłuchał, uznał, że gość ma zapalenie oskrzeli i nie nadaje się na spływ, bo powinien dostać inhalacje. Jako wytrawny koneser kaszlu moich dzieci uznałam, że lekko przesadził, zmiana miejsc noclegowych wystarczy - i wystarczyła. Dokończyliśmy spływ a Kacper do domu wrócił zdrów.
Ale to na marginesie.
Ważne, co zapamiętało to jego 3-letnie mózgowie. Kajaki i namioty!
A Nina? Dostała z wypracowania 5+ za opowieść, jak to trzeba było kajaki przenosić! Temat: moja wakacyjna przygoda. I choć miała ich wiele, tych przygód, i z Dziadkami, jednymi i drugimi, i z nami z wycieczki do Włoch, najbardziej utkwiła jej przenoska.
I o to mi chodziło!
Przepłynęliśmy łącznie 75 km. Kiedy rzeka niosła prawie sama, nie było to tak odczuwalne, ale kiedy trzeba było przepchać kajak po wielkim jeziorze, POD WIATR, to liczba kilometrów wydawała się podwajać!
Poza naszą szaloną piątką odważył się pojechać z nami nasz przyjaciel z synem. Jak twierdzi, gdyby nie my nigdy by się nie odważył. W sumie go rozumiem, sama nie wiem, skąd we mnie ta odwaga, i to z 3-latkiem. Dopiero na kilka tygodni przed wyjazdem poczytałam, że ludzie jeżdżą i dają radę, ale takiej refleksji przy planowaniu nie miałam.
I dobrze! Gdybym zaczęła się zastanawiać może i byśmy się nie zdecydowali. A w końcu, czy dziecko to przeszkoda w normalnym funkcjonowaniu czy po prostu wspaniały towarzysz?
Pytanie całkiem retoryczne. Dzieciaki spisały się na medal. Każda z osobna i wszystkie, cała czwórka razem. Nauczyły się spać w kajakach, kiedy rzeka leniwie toczyła się na nizinach, i karnie siedziały, nie wychylając łebków, kiedy przepływaliśmy pod pniami drzew. Kapoki założone, czapki na głowach, śpiewy, rozmowy, dyskusje.
Na postojach albo trafialiśmy na pyszne jedzenie a'la FOOD TRUCK, albo na lokalną kuchnię domową, albo pichciliśmy na szybko na zaprzyjaźnionym palniku przyjaciela. Ognisko co wieczór, kiełbaski, chleb, ziemniaki. Kąpiel gdzie popadnie (na polach namiotowych dość tradycyjnie, ale tam, gdzie nocowaliśmy na dziko...), zakupy kilka kilometrów spacerem.
Co mnie tak urzeka w takich wyprawach? Oczywistości - czyste powietrze, czysta woda, cisza, zieleń lasów i okolicznych pól, dzikie zwierzęta, które odwiedzamy w ich miejscach. Spokój...
Czas, który płynie inaczej, wolno jak rzeka. Obozowanie, z jego urokiem dawnych czasów - rozbijanie namiotów, palenie ogniska, rozmowy i śmiechy. Pokonywanie własnych lęków i strachów, udowadnianie samemu sobie, że można, że się da, ba! - że to świetna zabawa! Przekraczanie o kolejny, malutki kroczek, a czasem całkiem spory, własnych słabości - w końcu przepłynęłam kajakiem 75 km, bez żadnego przygotowania, tymi zwykłymi rękami, których codzienną główną aktywnością jest głaskanie klawiszy na klawiaturze.
I czas spędzony razem. Pokazanie dzieciom, gdzie szukać frajdy i jak można się bawić. Że to proste, ale niezwykłe. Taki namiot. Kajak. Ognisko. Gwiazdy. Rzeka. Łabędzie. Bliscy.
Niech im utkwi gdzieś w łepetynkach i wraca, kiedy będą potrzebować!


poniedziałek, 10 września 2018

poszli

Kacper trochę płakał przez pierwszych kilka dni, ale tylko w drodze do przedszkola i po wejściu tam. Wiadomo - nowe twarze pań i dzieci, nowe otoczenia, przerwa wakacyjna. Jednak stres trwał jakieś 3 dni i od czwartku Kacper maszerował z uśmiechem, a już na pewno bez płaczu.
Trzecie dziecko, ale pierwsze moje, które adaptację przeszło w tak ekspresowy sposób.
Pierwsze dni Igi też, póki co, udane. Dziecku spieszy się do szkoły, szykuje się do niej, przejęta, zeszyty przegląda i tak cudnie o wszystkim pamięta! Niewiele opowiada, co się tam dzieje, na lekcjach czy tuż po i jestem bardziej niż pewna, że bardzo się przejmuje nową sytuacją, bardziej niż po niej widać. Ale jakoś tak się u nas porobiło, że to wygadane, odważne i mądre stworzenie rzadko ma szansę przegadać starszą siostrę czy potrzebującego, maleńkiego braciszka. Choćbyśmy się nie wiem jak starali.
Nina zaś piątą klasę rozpoczęła od pilnego notowania w zeszytach, ambitnego postanowienia niezapominania o zadaniach domowych i uczenia się na sprawdziany. Do szkoły wbiega jak do domu, koleżanki już czekają, plotki, rozmowy, telefony (niestety...). Prawie nastolatka!

I jeszcze taka zasłyszajka, od Pani z przedszkola, na zakończenie krótkiego wstępu przedszkolno-szkolnego.
Pani opowiedziała dzisiaj, kiedy odbierałam Kacpra, jak to powiedziała do jednej z dziewczynek, że jest bardzo rozczochrana po spaniu. Stojący nieopodal Kacper skomentował zaś:
- A ja jestem śliczny!

czwartek, 30 sierpnia 2018

back...

Powróciły. Wszystkie trzy. Moje żelki. I od razu w domu słychać prawie nieustający krzyk, śmiech i odgłosy używania zabawek. I pewnie słychać moje rosnące wnerwienie...
Wystarczyło z auta wnieść ich manele i nagle zabawki, ubrania, zeszyty i notatniki oraz cała reszta paskudztwa jest wszędzie.
Wczoraj żelki zrobiły kolację. Najpierw przestudiowaly dziecięca książkę kucharską, napisały menu i przystąpiły do dzieła. Iga zbierała zamówienia, Nina szykowała a Kacper bardzo chciał pomagać, ale że przeszkadzał był cały czas pzlrdzesuwany i odsuwany. Reakcją był jego protest.
Ostatecznie każdy dostał zamówione danie. I choć posiłkom uroku nie brakowało to do ideału z książki było im daleko.
Ale był to i tak jeden z najprzyjemniejszych posiłków jakie zjadłam w życiu!
Tak to właśnie żelki kończą wakacje. Szykujac się do nowych wyzwań!

wtorek, 21 sierpnia 2018

pozamiatane

Pst. Cichosza. O tym co dalej trzeba milczeć!
Biurka młodych dam zostały zrewidowane, z góry na dół, i to, co nie dało się upchnąć, zostało oddelegowane w niebyt. Biurka lśnią, ilość kredek mogłaby odpowiadać ilości moich torebek a ilość zeszytów, zeszycików, notesów, brulionów i innych akcesoriów piśmienniczych - ilości butów. Ale nie odpowiada. Nie miałam więc większego sentymentu, żeby bazgroły bez wartości oddać na papierowy złom.
Kiedy tak w przelocie Iga nawiedzała swój pokój, zapytałam, czy coś jej zniknęło. Odpowiedziała, że nie.
Znaczy, nie było to nic ważnego.

środa, 15 sierpnia 2018

przytulaski

Po ponad tygodniu spędzonym oddzielnie - dziewczyny na wyjeździe z jednymi dziadkami a Kacper stacjonarnie z drugimi - dziś dzieciaki nareszcie się spotkały. Przypuszczam, że bardziej tęsknił młody, dziewczyny miały wszak siebie. Ale i tak przytulancom i buziaków końca nie było.
Na koniec dzieci postanowiły, że będą spać razem. Mimo, że dziewczyny miały przygotowane posłanie szerokie i wygodne, uznały, że jest kwestią oczywistą, że będą spać z bratem.
I śpią.


poniedziałek, 13 sierpnia 2018

intymnie.... [zasłyszane]

- Babciu, ale pomożesz mi zrobić siusiu?
- No dobrze, Kacperku, ale sam nie możesz? Przecież potrafisz!
- Nie, Babciu, musisz mi pomóc.
- Ale czemu?
- Bo wtedy Ty będziesz myła rączki a ja nie.

czwartek, 9 sierpnia 2018

rogate wspomnienie

Kiedy byliśmy w Gdańsku, w marcu, o czym jeszcze przed hibernacją bloga zdołałam napisać, napotkaliśmy na stworzenie urocze i pokraczne jednocześnie.


Nina uznała, że wygląda jak latający kot, zostało więc mianowane kot-lecikiem, bo płynąc tak jakby leciał. A do tego ochrzczone Haroldem.
Nikt z nas nie miał pojęcia, co to za stwór, czemu ma plamki i ryjek dmuchająco-wciągający, ale ubawił nas setnie.
I dzisiaj dzwoni do mnie moje dziecko i relacjonuje:
- Mamo, pamiętasz Kotlecika Harolda? Bo byliśmy dzisiaj w oceanarium i tam był jego brat. I to jest kostera rogata, nie ma łusek tylko takie sześciokąty i jest jadowity!

Ustaliłyśmy, że poszukamy miejsca na akwarium dla Kotlecika. Po czym Nina wróciła do swoich zajęć wyjazdowych z dziadkami.

środa, 8 sierpnia 2018

reanimacja

Obiecuję sobie, potomkom, dla których w zasadzie tu pisuję jak i wszystkim, którzy z jakichś względów tu zaglądają, że poczynię postęp. I tym razem nie będzie to postęp w zanikaniu w sieci, ale wrzucę czasem hasło lub dwa, co by potomni wiedzieli, jak wyglądała ich codzienność.

Póki co, dodam tylko, że wakacje rodziców z dziećmi zostały zakończone. Było mieszanie - tydzień na kajakach, potem rozłąka i dzieci pojechały z dziadkami, a potem w Toskanii. Włochy kontemplowaliśmy kulturalnie - basenowo i wyjazdowo. Było kilka muzeów, zwiedzanie miasteczek, nurkowanie koło domu, lody, pizze i makarony. I dużo komarów też było. Oraz gorąco jak jasny gwint.
Teraz dzieci znów z dziadkami, z kuzynostwem, ciociami i wujkami bawi w różnych częściach Polski a my budujemy socjalizm.

Na szczęście nie tylko...




środa, 28 marca 2018

morsko

Coś mnie natychło i skorom tylko została oddelegowana ku wybrzeżu celem wykonywania zawodu, postanowiłam wziąć pod pachę ekipę, czyli rodzinę.
Pracę wykonywać miałam w czwartek, tydzień temu, pojechaliśmy więc w środę.
Nie spodziewając się nadmiernych dramatów, wsiedliśmy w pociąg relacji do Gdańska już o 14.40. Dzieci podekscytowane, my z K. umiarkowanie sceptycznie nastawieni do tej podróży. Już po godzinie pociąg stanął. Najpierw trzeszczący głos, w niedającej się ściszyć szczekaczce, wyjaśnił, że to postój techniczny i nie wpłynie na opóźnienie.
Aha, stwierdziliśmy z K., czyli tym razem koleje pomyślały i uwzględniły trwające remonty w swoich rozkładach! Cudownie.
Nie, nie pomyślały.
Na stację docelową dojechaliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem.
Dobrze, że nikt z nas nie zniósł jajka, choć było blisko... Bajki pomogły, bo nie pomógł nam wagon barowy, z tej prostej przyczyny, że za niego zapłaciliśmy, ale go... nie było. Bo się zepsuł.
No zepsuł się.
Wiadomo, kolej dysponuje ściśle wyliczoną liczbą wagonów barowych (pewnie barmani są przyspawani do stołków w tych wagonach) i jak się jeden im o 11 rano zepsuł to ani o 14.40 we WRO, ani o 14.45 we WRO Mikołajów, ani o 14.59 w Obornikach Śląskich, ani o 15.11 w Żmigrodzie, ani o 15.22 w Rawiczu, czy dalej, w Kościanie, Poznaniu, Gnieźnie, Mogilnie, Inowrocławiu, Bydgoszczy, Laskowicach, Smętowie czy Tczewie - doczepić się go nie dało. No nie i już.
Łaskawy konduktor koło 19 poroznosił (za darmo!!!!) po butelce wody. Na przedział, spokojnie, kolej aż tak kasą nie szasta. No dobra, nam dał dwa, bo zobaczył, że to patologia jedzie.
W końcu dotarliśmy...
Ale jak już dotarliśmy na miejsce, to wszystkie smuteczki nam minęły! Mieliśmy znakomitą miejscówkę, tuż obok Bazyliki, więc już od rana czuliśmy się jak w domu - dzwony dzwoniły tak, żeby przypadkiem nikt nie przeoczył, że właśnie tam, o tam, stoi kościół. I ma dzwony!
Mieszkanie niewielkie, bo jeden pokój tylko miało, a kuchnię nie większą niż łazienkę, ale za to czyściutkie, wygodne i reprezentowane przez przeuroczą, przemiłą i uczynną właścicielkę.
Zresztą, co tam dzwony. Nas od rana do wieczora w okolicy nikt nie widział.
W czwartek, kiedy pełniłam dzielnie obowiązki zawodowe, rodzina oddawała się uciechom w Muzeum - Ośrodku Kultury Morskiej. Kiedy się już spotkaliśmy, po udanym posiłku w barze mlecznym, udaliśmy się do Muzeum II Światowej. Wizyty nie żałuję, choć zmiany polityczne są żałosne i żałośnie widoczne. Straszliwe, że nawet odległa historia się nie uchowa przed zakusami władzy PRL-bis... Ile z tego wyniosły dziewczyny - nie wiem (bo Kacper - nic, wiadomo chyba). Dla Igi to abstrakcja, kompletna, zaś Nina niektóre kwestie przyjmowała, ale nie sądzę, żeby miała jakąś głębszą refleksję. Tu jednak cel wizyty był - egoistycznie - podyktowany oczekiwaniom dorosłych.
Piąteczek spędziliśmy na wycieczce do Gdyni - choć ORP Błyskawica dyskryminuje zimowo - wiosennych klientów, to akwarium otworzyło swe podwoje, obejrzeliśmy więc różne wodne formy życia. Jasne, obiekt nijak ma się do tych efektownych, zachodnioeuropejskich, ale i tak "zasoby" zrobiły na mnie wrażenie. Na dzieciach, jak sądzę, też, bo stały przy akwariach, biegały tu i ówdzie i komentowały, komentowały, śmiały się i oceniały.
Wracając zatrzymaliśmy się w Sopocie, spacerem po plaży, molo i do domu.
Dzieci w domu padły jak kawki. Choć, rzecz jasna, wcześniej wariowały jak pijane zające.
A w sobotę udaliśmy się do Oliwy, choć właśnie w soboty organy milczą. A stamtąd, krótkim spacerkiem, prosto do ZOO.
Sentymentalna się robię chyba, bo mimo tekstów o konieczności ochrony zwierzaków tam bytujących przed wyginięciem i możliwości przekonania się na własne oczy, że to właśnie dzięki takim ogrodom niektóre gatunki jeszcze istnieją, było mi tych stworzeń zwyczajnie żal. Jakoś nie tak sobie wyobrażam opiekę nad braćmi mniejszymi - małe klatki, mikrowybiegi, a obok wielki plac zabaw czy plastikowe pseudodinozaury - byle ściągnąć gawiedź. Serio? Nie warto by zainwestować w miejsce przyjazne tym zwierzakom?
No cóż, dzieci tej świadomości nie miały (za to niemożność zabawy na zamkniętym, bo zima, placu zabaw im przeszkadzała). Może tylko Nina  westchnęła kilka razy, więc może jakieś ziarno zasiałam?
Wróciliśmy do dom, pociąg się tym razem nie spóźnił i choć nie miał wagonu barowego to choć nędzny wózek kawę nam dostarczył. Nędzną.
Dzieci szalały, a kiedy nasza rozpacz sięgała zenitu ratowaliśmy się bajkami. Tak, wstyd przyznać. Żadne tam rozwijające umysł gry, żadne malowanie na szkle, wypalanie ceramiki i rozwiązywanie krzyżówek. Ordynarne bajki na laptopie.
Upadek.
Poza tym wyprawę uważam za zacną, choć momentów stresu, nerwów i wk.. większych nerwów nie brakowało, wiadomo.
No cóż, zdaje się, że to immanentna cecha rodzicielstwa.

niedziela, 18 marca 2018

o KUM-ie i nie tylko

Weekend minął (czas dzienny liczę w zasadzie do 20.30, do momentu, w którym dzieciory położą się spać) w trymiga, na zajęciach ogólnorozwojowych na Uniwersytecie Dzieci, niewielkim ogarnianiu naszego bajzlu, dzisiejszych sankach i sobotniopopołudniowym spotkaniu z przyjaciółmi.

Nawet nie wiem, kiedy nastał niedzielny wieczór. Aż dziw, że już nastał. Myślę, że kiedyś, kiedy nasze dzieci urosną i się wyprowadzą, będę mieć straszliwie dużo czasu i już teraz boję się, że nie będę wiedziała jak go wykorzystać!

Tymczasem...

Kładę Kacpra, K. obchodzi pokój i usiłuje dociec, dlaczego jest w nim około 17 stopni, mimo, że kaloryfer grzeje na maksa. Dywagujemy oboje, czy to dlatego, że pod spodem jest wyziębiony garaż, czy od słabej jakości okien. W końcu mówię, że w końcu kiedyś słyszałam, jak tu pod dachem kuna biegała.
- Kuma?? - zasłyszał swoje Kacper.
- Tak, słonko, kuma.
- A ja znam piosenkę o kumie! - pochwalił się junior.
I zaśpiewał:
- Re re kum kum, re re kum!

****
Ma Ninka w klasie różne koleżanki, ale żadnej wiernej przyjaciółki. Już było dobrze z Tosią, ale Tosia pogodziła się z Mirą i przyjaźń z Niną jakby wygasła. Z Verą Nina dogaduje się świetnie, podobnie jak z Leną, ale to właśnie Vera z Leną są najlepszymi przyjaciółkami i dobry kontakt z Niną nie oznacza, w ich rozumieniu przyjaźni.
Do tego Milena, wspólnie z ww. Mirą, są dla Niny niekoniecznie sympatyczne. Co jakiś czas Nina przychodzi z historią, jak znowu się "nie dogadały", mówiąc delikatnie.
Staram się jakoś ją pocieszyć, uczę jak reagować (cięta riposta, milczenie, odwracanie kota ogonem), badam, czy to niedogadywanie się nie idzie za daleko.
Ostatnio Nina od Babci Maryli i Dziadka Kaja dostała książkę o dziewczynach, które zawojowały świat - wbrew obowiązującym w ich czasach zakazom, nakazom i tym podobnym, dziewczyny robiły swoje i osiągnęły sukcesy.
I kiedy przed snem przyszłam do młodej, Ninka mówi, że przemyślała sprawę:
- Nie wiem, czemu ja się tak przejmuję Mirą czy innymi dziewczynami. Muszę przestać.
- No też tak sądzę, ale skąd taka myśl?
- Bo wiesz, czytam o tych wszystkich sławnych kobietach i one się w ogóle nie przejmowały, co ktoś o nich mówi, czy je lubi, po prostu były sobą i osiągnęły sukces. I ja też taka będę, nie będę zwracać uwagi na jakieś głupie dziewuchy!

No i proszę, grunt to mieć właściwe wzorce!

wtorek, 27 lutego 2018

łóżeczko i inne bajki

Kapcierkowi rozpadło się łóżeczko, to samo, które przed nim zasiedlał i Iga i Nina. Miało prawo...
Byliśmy na taką okoliczność przygotowani, łóżeczko z barierką już czekało.
Kapcier zmienił więc swoje miejsce sennych marzeń jakieś 3 tygodnie temu. Do dzisiaj nie wychodzi z niego sam. Jak się obudzi drze tą swoją małą mordatą i przywołuje rodziców.

Nina zrobiła nam dziś karczemną awanturę, że nie może zostać jutro w domu. A przecież ma egzamin, zawsze zostawała. I Iga zostaje i Kapcier. I ją gardło boli (ekh, ekh). Przedsionek dojrzewania, przedsionek piekieł.

Były dziewczyny ostatnio u koleżanki Niny, miały tylko chwilę się pobawić - ostatecznie obie zostały na noc. I Iga, ten mały skrzat, była najszczęśliwszym dzieckiem na ziemi, ponoć także całkiem grzecznym - bo mogła nocować poza domem, bez rodziców, jak Nina.

Nadchodzi czas trudny, czas wyboru. Coś, co wydawało się pewne i oczywiste, zaczyna przyprawiać mnie o ból głowy. Wybór szkoły dla Igi.
Logistycznie - najłatwiej byłoby w szkole Niny, szkoła muzyczna, ma dobry poziom kształcenia ogólnego (a przynajmniej miała, kiedy można było to oceniać poprzez wyniki sprawdzianu 6-klasisty), muzyka łagodząca obyczaje i wspomagająca pamięć. Ale serio, kto zna Igę, ma świadomość, że usiedzieć w ławce będzie jej ciężko dłużej niż 5-7 minut, co dopiero wysiedzieć cały dzień a potem jeszcze mieć ochotę cokolwiek ćwiczyć.
A zatem co innego? Szkoła sportowa? Która, skoro w okolicy naszej pracy i szkoły Niny (z której jeszcze nie rezygnujemy) zbyt wielkiego wyboru nie ma? Inna, jakaś zwykła?
Głowimy się i debatujemy, a każde rozwiązanie ma swoje wady i zalety i z każdym wiąże się ten cholerny koszt alternatywny...

Każdy tydzień to jakaś kolejna "atrakcja" czasowa. Ciągle coś załatwiamy, jeździmy, spotykamy się, leczymy, kupujemy.
Trochę mi się marzy tydzień modelowy - zajęcia i do domu, wolny weekend. Dzieci spokojne i zdrowe, jedzące grzecznie (a nie tak, jak Kacper) i szybko.


środa, 21 lutego 2018

o wrażliwości i żyłce


Jechałyśmy ostatnio z Igą autem, wracając do domu. Rozmawiałyśmy o tym i owym, Iga powiedziała, że bardzo chciałaby dostać na urodziny taki puchar, jaki widziała u nas w domu, a który szykowaliśmy z K. na urodziny dla znajomych. Powiedziałam jej, że taki puchar dostaje się dopiero na czterdzieste urodziny, więc Iga spytała, czy to dużo. W sensie, czy 40 lat to dużo lat.
Dobre pytanie...
Jak dla mnie ani trochę, ale wiadomo, dla 6-latka to szmat czasu. Powiedziałam, że dość dużo, ale tacy Dziadkowie mają dużo więcej, nie wspominając o Babci Prababci.
Spytała Iga, czy można żyć sto lat, na co odparłam, że i owszem, ale trzeba dbać o swoje zdrowie. I od razu przypomniał mi się toast czy też życzenie. Coś w stylu: „i życzę Ci też szczęścia, bo ci na Titanicu zdrowie mieli, tylko szczęścia im zabrakło”.  Postanowiłam wprowadzić Igę w meandry historii pięknego statku – że był duży, elegancki, płynął sobie do Ameryki Północnej, ale nie dopłynął i zatonął, niestety wraz z pasażerami.
Pierwsze pytanie Igi?
- A czy na statku była pani w ciąży? A jakiś dzidziuś? A małe dzieci? A czy oni też zatonęli?
- Ależ skąd, Iguniu, ich akurat uratowano.
- A jacyś chłopacy?
- No byli, nie udało się wszystkich uratować.
Zmartwiła się dziewczynka bardzo tą historią, najwyraźniej wpłynęłam na niebezpieczne wody wrażliwości dziecięcej, o których  istnieniu nie miałam pojęcia, więc żeby wybrnąć spytałam Igę:
- No, ale co jeszcze trzeba mieć lub robić, żeby długo żyć?
- Nie można być złym?
- ?? (ki diabeł, dziecko??)
- No bo jak się jest złym to może żyłka pęknąć i można umrzeć, więc nie możesz się na mnie złościć.

Teraz wiem już wszystko o długowieczności.

wtorek, 16 stycznia 2018

o-rzeszku

Jedno krzyczy. Drugie piszczy. Trzecie płacze. Czwarte szczeka. Coś gra w tle. Leci samolot. Zmywarka pierze. Lodówka buczy. Drga mi powieka. Mężowi drgają już obie. W końcu (mąż) nie wytrzymuje:
- Przestańcie, proszę! Każde z Was, jeśli ma mózg większy od orzecha, ma teraz zamilknąć!!
Na co Kacper:
- Orzecha? Mogę dostać orzeszka?

sobota, 6 stycznia 2018

wiosną

Ciepło się wreszcie zrobiło, postanowiłam wyciągnąć ekipę na spacer. Trawa się wprawdzie nie zieleni, miejsca bez smogu szukaliśmy 40 km od miejsca zamieszkania, ale się udało. Spacer obfitował w próby nawrócenia naszego psa na posłuszeństwo, zmiany zdania Kacpra co do sposobu noszenia lub nienoszenia (z cudnym wyciem towarzyszącym), słońce świeciło, można było oddychać - bosko.
Weszliśmy na wielką górę, posiedzieliśmy, zeszliśmy. Półgodzinny normalnie spacer zajął prawie dwie godziny, błoto walało się gęsto, ale było warto wreszcie ruszyć się poza dom, oczyszczany oczyszczaczem...
Wsiedliśmy do auta, Kacper szybko odpłynął, natomiast Nina ogłosiła, że pisze książkę, a Iga - robi ilustracje do niej.
Chwila nie minęła i Nina zaczęła z tyłu auta coś mruczeć z niezadowolenia. Zapytana o powód, odparła:
- Bo poprosiłam Igę, żeby narysowała sarenkę, a ona mi odpowiedziała, że sarenki są przereklamowane!