środa, 30 listopada 2016

środa

Nie miałam siły wstać. Jak zwykle ostatnio. Tak bardzo nie miałam siły, że aż nie wstałam. Budzik w telefonie co chwilę traktowałam małym, bocznym przyciskiem, żeby zapaść w błogi niebyt na kolejne trzydzieści sekund. Albo 3 minuty, nie pamiętam. Niebyt był całkowicie złudny i iluzoryczny, bo w tle słyszałam głosy powoli budzącej się rodziny. Krzyk, że nie ta bluzka, krzyk, żeby wstawała, krzyk, że chce jeść.
Ostatecznie nie miałam wyjścia i wstałam, bo ten ostatni krzyk nie dał się uciszyć słowem czy krzykiem, ani żadnym przekupstwem. Ten krzyk domagał się mnie.
Miła świadomość, być osobą niezastąpioną. Niestety, o tej porze dnia nie poprawiała mi ona nastroju.
Te poranki nasze… Są trudne, a im ciemniej i chłodniej – tym trudniejsze. Nie dziwota, nie tylko u nas, jak sądzę. Wszystko w pośpiechu, byle jak uczesać, byle co ubrać, byle zjeść – i do auta. W tych lepszych pogodowo czasach śmigaliśmy na pociąg, teraz tłamsimy się w małym autku, utykając w korkach i klnąc na sąsiadów w zmotoryzowanych puszkach. Wróć, kto klnie ten klnie. Dorośli klną, dzieci się nudzą, czasem coś śpiewają, czasem dojadają niezjedzone o poranku śniadania (Iga). Krzyczą (Kacper). Gadają (Nina).
Utarło się, że moją rolą jest odstawić na miejsce Igę. K. pozbywa się nas w różnych miejscach miasta, jeśli jedziemy autem. A to przed samym przedszkolem, czasem gdzieś w pobliżu przystanku tramwaju, który mknie, omijając korki i swoim „ding” śmiejąc się z tych zapuszkowanych. Lubię tą świadomość – bezkarnego, ba!, wskazanego, zdrowotnego, ekologicznego zwycięstwa. Lubię patrzeć z góry, dosłownie i w przenośni, z tramwaju na te poirytowane ludziki w autach, które wprawdzie wdychają te same spaliny co i my, w ekologicznym tramwaju, ale jednak mają ich produkcję na sumieniu. A ja nie.
W przedszkolu spędzam chwilę. Chwileczkę. Iga przebiera się sprawnie, zazwyczaj już na dobre obudzona nie marudzi. Marsz na jej piętro, buziak, pytanie do Pani, czy jest coś, o czym wiedzieć powinnam, i w długą – do tramwaju, który wiezie mnie do mojego akwarium. Trochę je ostatnio bardziej akceptuję, mniej mnie frustruje przebywanie w tym miejscu. Kwestia przemyśleń i świadomość możliwości. Ale to zupełnie inna bajka.
Zmykam na tramwaj, choć zdarzało się mi wsiąść na rower miejski i ten kilometr pokonać na nim. Miałam w planach spacery do pracy, jednak nieprzyjaciel CZAS uparcie mnie pokonuje, plany spaliły na panewce.
Dziś po pracy znów wsiadłam w niebieski pociąg miejski, w śniegodeszczu dobrnęłam do żłobka, gdzie przywitał mnie maszerujący i zadowolony z siebie Kacper. Jego radość skończyła się wraz z podjętą przeze mnie próbą ubrania go. Prawdziwy facet, najwyraźniej bardziej lubi być rozbierany niż ubierany.
Wyszliśmy. Godzina okazała się późna, a mając w pamięci straszną panią ze świetlicy, która dzieci spóźnialskich rodziców chciała wysyłać do policyjnej Izby Dziecka, prawie pobiegłam. W obcasach, pod wiatr, z deszczem łamanym na śnieg, z płaczącym z powodu tychże atmosferycznych antyprzyjemności synem. Marszobieg zakończyłam na ostatniej lokacie – świetlica była już zamknięta, na szczęście straszna pani ostatnie dzieciaki po prostu ze świetlicy wyrzuciła, błąkały się więc po korytarzu Nina i jej koleżanka i kolega z klasy. Przy zepsutym świetle brzdąkał smętne melodie chłopak z gitarą.
Nina pobiegła się przebrać, a ja próbowałam ogarnąć Kacpra. Przebraną gwiazdę odprowadziłam do Sali koncertowej, gdzie dziś występowała. Chciałam, bardzo, posłuchać jak jej idzie, jednak Kacper – po niedawnym odkryciu swojego głosu i wynikającej z nadmiaru kalorii w diecie sile ciała i tegoż głosu – niespecjalnie bawi się w konwenanse. Kiedy wyciągnęłam telefon, chcąc Ninę nagrać – zacząć wołać te swoje „dadada” (kiedyś puściłam mu Formację Nieżywych Schabuff, od wówczas tak właśnie kojarzy mu się mój przenośny komputer). Kiedy zobaczył Ninę na scenie, zaczął ją wołać. Kiedy pokazałam mu, że można wyjść na korytarz, zaczął się domagać wyjścia.
I tak z całego popisu usłyszałam fragmenty, bo kiedy tylko Kacper rozpoczynał swoje oralne popisy – umykałam z nim na korytarz. 
Zagrało dziecko… słabo. I nawet nie jest to kwestia techniki czy znajomości tekstu. Ona po prostu na scenie się „spala”. Nie mam na to pomysłu, jej nauczycielka też nie. Twierdzi, że albo Nina dorośnie i to coś ma, albo nie. Gorzej by było, gdyby ta druga opcja miała zwyciężyć, bo to oznaczałoby co najmniej zmianę instrumentu. Czego na razie sobie nie wyobrażam – uczyć się grać na czymś innym, od nowa? A ten czas, poświęcony dotąd, to pies?
No, ale nie dramatyzujmy. Może jeszcze coś dobrego się wydarzy. Może trzeba Ninkę porządnie zirytować przed popisem / koncertem? Kiedyś w domu to właśnie jej mega nerw sprawił, że zagrała po prostu koncertowo. Gdybym to jeszcze potrafiła – nie wywołać u niej płacz, ale właśnie złość!
Ninka wyszła ze mną po popisie i dostała nielichej histerii, dokładnie takiej, jakiej dostaje, kiedy coś bardzo chce zrobić, ale jej nie wychodzi. Ona wie. Naprawdę, rozumie, w czym jest problem, ale sobie z nim nie radzi. Gorzej, że nie wiem, jak jej pomóc, co jej powiedzieć, co ma robić, żeby trema nie zjadała ją od środka. Bez opanowania tego robaka nigdy nie będzie zwierzęciem estradowym, a to oznacza, że ukończenie tej szkoły nie będzie wcale takie oczywiste, jak wszyscy zakładali.
W międzyczasie do szkoły Niny dotarło to średnie diablę. Z ojcem swym. Popływała sobie dziś Iga, była więc nielicho zmęczona, co oczywiście pokazała chwilę później. Pływa już ponoć naprawdę ładnie, na plecach, na brzuszku jeszcze musi popracować. Natomiast ponoć zirytowała swojego nauczyciela do tego stopnia, że na nią krzyknął. Musiała pokazać swoje możliwości…
Po popisie nauczycielka Niny potwierdziła to, co do tej pory zawsze o Nince mówi, że grać to ona potrafi, tylko nie pamięta, o czym rozmawiają i za bardzo się denerwuje.
Poszliśmy się ubrać. Ninka przebierała się, a w tym czasie Iga uciekała od nas, prezentując coś na kształt focha. Wyartykułowała z siebie tylko, że za to, że była niegrzeczna na basenie musi się teraz uderzyć w głowę. Próba przekonania jej, że to zły pomysł zaowocowała tym, że nie chciała iść z nami, kiedy już wychodziliśmy ze szkoły, tylko trzymała się kilka kroków za nami. Prośba i namawianie, żeby podeszła, nic nie dawały. Gul w moim gardle rósł. Padało. Otworzyłam jej drzwi do auta, prosząc, żeby wsiadła, Iga stwierdziła, że nie, bo na jej fotelu leżą rzeczy. Gul eksplodował – zebrałam kartki z fotela, zmięłam w kuleczkę i posłałam do diabła. Iga w płacz, w krzyk niemalże, bo to kartka od jej koleżanki, ale do auta już wsiadła.
Po drodze zasnęła. Kacprowi puściłam Teletubisie a z Niną pogadałam o tym, co może zrobić, żeby opanować emocje estradowe.
I tak, już o 19, byliśmy w domu. Idzie wrócił w płacz, kiedy ją obudziłam. W końcu jakoś ogarnęłam jej emocje, dziewczyny poszły się myć a po kąpieli czekała na nie kolacja.
Kacper zdążył w tym czasie wchłonąć swoją niewchłanialną dawkę pożywienia. K. poszedł myć Kacpra, a kiedy Nina zjadła swoją kolację, poszła odrabiać zaległe zadanie a Iga dalej jadła kolację. Położony, trochę wbrew sobie, Kacper, szybko zasnął. Do robienia zadania przysiadła więc Iga. W tym czasie przyszła Nina z książkami. Iga odnalazła 10 różnic, zrobiła 3 szlaczki i obie odmaszerowały myć zęby, posłuchać bajek z telefonu i pójść spać.

Jest 21. Ten dzień właśnie się zakończył. To był dzień jak co dzień. Popis nie zdarza się co dzień, ale jego doniosłość, wobec nadmiaru wrażeń pozapopisowych, przestała mieć znaczenie.

wtorek, 29 listopada 2016

zimno

Tak ogólnie jest zimno. Na dworze. Dzieciom czasem zimno, kiedy muszą maszerować pomiędzy dworcami, przystankami a placówkami. Ale nieczęsto się skarżą, dzielne istotki.
Chwilowo cała progenitura poumieszczana w placówkach, Kacper po okresie chorobowym odpękał extra tydzień w domu, jako rekonwalescent. Od wczoraj jednak został skierowany w progi żłobka. Ponoć miał pewne wątpliwości, czy to dobry pomysł, ale kiedy ujrzał, że dzieci coś jedzą, zwątpienie minęło.
Bo Kacper żre. Wspominałam o tym? Nie, nie je. On ŻRE. Wrzeszczy, że chce jeść, je bez przerwy, brzuch ma wielki i mu ciąży, popija wodą i dalej się domaga.
W niedzielę, na ten przykład, dostał solidną porcję owsianki, z mlekiem modyfikowanym i całym (!) bananem. Przyszli do nas goście, Iza z Kubą i chłopakami. Przynieśli ciasto. Kacper zjadł kawałek, po czym wchłonął miskę zupy z makaronem. Było mu mało, więc na sucho pożarł dodatkową porcję makaronu. Po drzemce (musiało się uleżeć) pożarł porcję makaronu z łososiem w sosie śmietanowym i brokuły. Chwilę później pożarł kolejny kawałek ciasta, a ponieważ było mu mało - zjadł prawie całego banana. Nie pamiętam, czy do całej kromki na kolację zjadł coś dodatkowego, ale chyba powyższe wystarczy, żeby zgodzić się, że te ilości nie są normalne.
Gościu tyje jakieś 300 g na tydzień, więc problem z jego niedowagą bardzo szybko przestanie istnieć, jak sądzę.
Do tego wylazły mu, naraz, wszystkie czwórki. Co ciekawe, nie ma jednej dolnej dwójki, ale czwórki ma wszystkie. Jeszcze nie w całości, więc ślini się na potęgę, co czyni jego obraz wielkobrzuszca mocno uroczym.
Z innych nowinek - Ninka była na konkursie matematycznym. Poszło jej umiarkowanie, ale mniej się tym przejęła, niż ostatnio - i to uważam za sukces. Bo też nie widzę w niej, na razie, jakichś niezwykłych matematycznych talentów. Jest bystra i potrafi zaskoczyć rozumowaniem, ale to chyba nie jest ten (eu)geniusz, który pozwala olimpiady wygrywać. Choć może się mylę? Ale wcale mi na pomyłce nie zależy, niech się opatrzy z takim rozwiązywaniem zadań, niechże się ośmieli i obezna z nimi, na pewno będzie jej łatwiej. A wygrywanie olimpiad, choć pewnie miłe i satysfakcjonujące, nie jest żadnym moim celem.
Lżej też do ćwiczeń podchodzimy. Pewnie z braku czasu i energii na energiczne angażowanie się w te ćwiczenia. A poza tym - ma nauczyciela, ja mogę tylko ją mobilizować do ćwiczeń, jak ma grać - niech nauczyciel jej mówi. Jutro ma popis, taki testujący, bo 14 grudnia egzamin. Byle miała z tego jakąkolwiek frajdę, a już będzie dobrze.
Iga zaś chodzi po mieście na imprezy, korzystając z faktu bycia przedszkolakiem przedszkola miejskiego. A to Hala Stulecia, a to Teatr, a to inne spotkania w mieście.
Dalej czyta - choć nie jest jej łatwo łączyć ze sobą literki. Ale walczy, z taką energią, o jaką jej nie podejrzewałam! I rysuje, ciągle coś rysuje, pisze, koloruje - dość późno, ale w końcu się jej włączyło.
Ninę wchłonęła książka, może w końcu ruszy z tym czytaniem? Do tego stopnia ją zassało, że czytała nawet rano, jadąc autem! I wieczorem wczoraj się zaczytywała. Nareszcie, chciałoby się rzec, pytanie, czy będzie ciąg dalszy po skończeniu tej książki (Marek Piegus).

A na koniec takie oto K. mi sprzedał:
Pyta Ninka ojca, czym jest etyka, bo niektóre dzieci w jej szkole chodzą na takie zajęcia.
No więc zapytany wyjaśnia, starając się w miarę prosto:
- To taka dziedzina filozofii, czyli nauki, polegającej głównie na myśleniu i wymyślaniu, a w etyce chodzi o nauczenie dzieci, co jest dobre a co złe. Że nie wolno kraść czy bić, kłamać i brzydko się odzywać. I na etyce dzieci właśnie tego się uczą.
Ninka chwilę pomyślała, bo jakoś nie mogła najwyraźniej tego zrozumieć, w końcu spytała:
- To one tego nie wiedzą?

wtorek, 22 listopada 2016

po piętnaście

W niedzielę Ninka odezwała się do mnie i K.:
- A który dzisiaj jest?
- A dwudziesty - odparłam.
- A to dzisiaj Kacper skończył 15 miesięcy.

No fakt. Skończył. Pamiętała o tym ona jedna, siostra.

Chwilę później zapłakana Nina patrzyła na Kacpra - bo też złapał ją jakiś wirus, od którego rozbolała ją głowa, gardło zrobiło się czerwone i gorączka dopadła. W efekcie przeleżała cały weekend a my staraliśmy się, żeby do Kacpra się nie zbliżała, bo chłopczyk powoli wraca do siebie po antybiotyku. No nie chcieliśmy gościa zarazić czymś, co posiadła Ninka.

I Ninka zapłakała się, bo nie mogła się z Kacprem pobawić.

A Iga może się bawić z bratem - i się bawi. I pomaga! Coś spadnie - podnosi, układa bratu klocki pudełkowe, a czasem się z nim droczy. A ten się wkurza! A jakże, i ugryźć potrafi, kiedy siostra nie chce mu swojego jedzenia oddać.

Bo chłopczyk na swoją piętnastą miesięcznicę szczupły jest nadal i niewysoki, ale za to dalej je ogromne ilości pożywienia. Aż mu brzuszek od tego puchnie, co w połączeniu z jego wielką głową (no dobra, normalną, ale ponieważ ma bujną czuprynę, to wygląda jak wielki baniak) wygląda dość koszmarnie.

Gość już ładnie chodzi, wstaje. Szarpie i się irytuje, jak jest nie po jego myśli. Z gadaniem jak dotąd, czyli umiarkowanie, ale idzie ku lepszemu. Ma wieczny katar, idą mu wszystkie możliwe zęby. Śpi ślicznie, choć czasem w nocy pokaszluje - przez tę suchość powietrza i katar. Ale i tak śpi, bo co mu tam.

Ostatnio czasu nie mam wiele dla tych moich rybek złotych, bo ciągle coś. Tym cosiem była ostatnio ważna rocznica urodzinowa Dziadka Kaja, którego potem wywiozłam w las. A potem jeszcze zajęcia prowadziłam, szykowałam się do nich, i tak oto dzieci bez matki się chowają. Nie wydaje mnie się, aby do końca roku miało być lepiej.


sobota, 12 listopada 2016

nuda

No... Wchodzę, zerkam, a tu miesiąc minął! A ja nic! A przecież, jak zwykle, tyle się dzieje.
O, choćby Kacper. Chory, jak nie on. Pierwszą solidną infekcję załapał (no ja nie wiem, jak on to zrobił, ale o 1 IX do teraz właściwie jeszcze nie był chory, dziecko żłobkowe...), a właściwie zgromadził sobie kilka różnych zjawisk - idzie mu naraz chyba z pięć zębów, tydzień temu miał szczepienie na te tam wszystkie, świnki i inne odry oraz na "żłobkową" odrę (o tak, żłobkowym dzieciom Państwo daje tę szczepionkę "za darmo", w sensie zapłaciłam za nią tylko z podatku, a nie jeszcze dodatkowo) no i do tego klasyczna infekcja katarniczo-gardzielna. Wyszło z tego kilka dni z gorączką, brak apetytu, antybiotyk (no, zgodziłam się z ciężkim sercem, raz na rok mu daruję, niech ma), szczekanie na okrągło i dużo spania.
Ale tam spanie czy chorowanie, to dopiero nuda. Kacper nareszcie zaczął chodzić! Robi to pokracznie, podnosząc nóżki wysoko, rączki też jakoś tak przygotowane na nagły upadek i łazi jak jakiś szympans, co najmniej. A jak klapnie na podłogę to potrafi z kucek wstać. Zaczął już dawno, z miesiąc albo i półtora będzie, ale dopiero gdzieś od dwóch - trzech tygodni tak naprawdę się wypuścił i zaczął treningi. Bo jak zaczął, te półtora miesiąca temu to ja z kolei chyba popełniłam błąd (może by szybciej ruszył), bo nie podawałam mu wsparcia (ręki), niech idzie, myślałam. A ten natychmiast siadał i przechodził do raczkowania. Trzeba było mu paluchy podawać, wówczas jakoś tam mu się szło.
Teraz nic mu nie trzeba. Poszedł chłop.
Iga, na przykład, w ogóle nie chodzi. No, chyba, że musi - jak ze mną do przedszkola z dworca PKP. Bo tak, normalnie, to biega, skacze, raczkuje, czołga się, wszystko, tylko nie chodzenie.
Iga, też będzie z miesiąc temu, zachorowała na litery. Może i dawniej? Trzeba jej napisać jakiś wyraz i ona go później w kółko przepisuje. Ostatnio przyniosła z przedszkola kartkę z napisem "LITTLE". Pytam, co zacz, a ona na to, że nie wie, ale kolega miał tak napisane na koszulce. Albo każe mi siedzieć, bo właśnie przepisuje moją koszulkę. W pociągu musiałam jej napisać "MIEJSCE SŁUŻBOWE" (bo siedziałyśmy w przedziale dla konduktorów), a ona potem z wielką uwagą to przepisywała. Iga to już w ogóle dorosła się zrobiła. Regularnie straszy mnie policją mówiąc, że jeśli ja ją uderzę to ona wezwie policję i ja pójdę do więzienia (wprawdzie, gdy pytam, czy ja ją biję słyszę, że nie, ale najwyraźniej ta policja sprawia, że czuje się dziecko bezpiecznie w towarzystwie matki...). W ogóle ma wiele dość definitywnych stwierdzeń. Ona chce mieszkać w tym domu jak dorośnie, więc ja i K. będziemy musieli się "przemieścić". A kiedy jęczała, że jest głodna i K. zaproponował jej znakomite, świeże liście oświadczyła, że tego jeść nie będzie, bo to jest rakotwórcze. Nie można pominąć także jej komentarza, kiedy skierowałam do K. słowa, że następnym razem to ja Kacpra przewinę. Podsumowała to krótko: "nie wydaje mi się".
I takie tam, których nie spisuję i do dziś żałuję. W sumie nie dziwota, że tyle niezwykłych haseł głosi to dziecko, to właściwie rachunek prawdopodobieństwa nawet przewiduje. Ona nie mówi tylko i wyłącznie wtedy, gdy śpi, a i tego nie jestem pewna. Buzia jej się nie zamyka, posiłki potrafi jeść godzinę lub niewiele krócej (choćby dziś, ekskluzywne foccacio małżonek zrobił - kawałek bułki miała zjeść i czterdzieści minut), bo ciągle ma coś do powiedzenia. A mówi o wielu ważnych rzeczach, obraża się, kiedy bezczelnie rozmawiamy ze sobą, ja i K, albo udzielam głosu Nince.
Rany, jak dobrze, że Kacper jeszcze nie mówi! Choć w zasadzie to kwestia czasu, bo jego zasób słów jest już całkiem pokaźny, ale to już inna bajka. W ciągu miesiąca - półtora tak mu skoczył w górę poziom kumatości, że czasem trudno mi w to uwierzyć. Ale o tym kiedy indziej.
Bo jeszcze Ninka.
Dziecko ma ciężki czas, choć nie do końca wiem, czemu. Straszliwie jest przewrażliwiona na swoim punkcie, nie można z niej zażartować, skrytykować jej, zwrócić choćby uwagi. Od razu foch, płacz, histeria albo co najmniej nabzdyczenie. Czy to jest kwestia jej dojrzewania, coraz większej samoświadomości czy może kwestia przemęczenia codziennością, stresu i zmniejszonej odporności psychicznej - nie wiem.
Faktem jest, że sporo ma na głowie, więc kiedy to tylko możliwe robimy sobie luźne weekendy czy popołudnia. Teraz umożliwia nam to choroba Kacpra, bo plany były ambitne, ale nie co dzień i nie co tydzień tak się da.
W tygodniu ma nie tylko normalne, szkolne zajęcia, ale też przecież zajęcia muzyczne. Dodatkowy angielski, basen, francuski, a ostatnio uparła się na matematykę. Ambicja tej dziewuszki jest ogromna, wszystko chce wiedzieć i wszędzie zwyciężać. Skoro więc wzięła udział w zeszłym roku w konkursie i poszło jej umiarkowanie to w tym chce być lepsza i bardzo zależało jej na dodatkowych lekcjach. No to chodzi...
Jej prośby są delikatne. Kiedy się jej odmawia, twierdzi, że wie, dlaczego, rozumie, nie tupie nóżką, nie wrzeszczy (jak niektóre młode istoty w tym domu), po czym płacze gdzieś w oddali. Mam zwyczaj (umiejętność, paskudną) wyczuwania albo zauważania takich spraw (a może to Ninka próbuje swego ostatecznego argumentu, nigdy nie wiem, kiedy płacze, bo tak czuje a kiedy walczy), więc dopytuję, co się dzieje a ona wyjaśnia, jak bardzo zraniłam jej oczekiwania. Ufff....
Tak więc jest zmęczona, to pewne. Ale jednak snu ma sporo, obowiązków domowych niezbyt wiele (wcale?), nad czym ubolewam, a i tak jest zmęczona.
I w szkole z jedną koleżanką ma problem (bo ją jakoś tam tępi ta koleżanka, choć ostatnio ponoć spokój), z inną jakoś nie idzie się dogadać.
Pamięć ma, łajza jedna, w dechę. Przy okazji lekcji historii przed Świętem Niepodległości, ich wychowawczyni przekazała dzieciom sporą dawkę wiedzy. I weź tu zaskocz dzieciaka faktem jakimś z historii... No to jej zapodałam o Berezie Kartuskiej, chociaż tyle.
Poza tym luz. Mam teraz pracę na 4/5, drugą pracę na 1/5, własną działalność i wykłady z przedmiotu, o którym słyszałam na studiach. Kompletny luz. Generalnie leżę i pachnę. I się nudzę, kiedy tak muszę dzieciaka odebrać żeby innego na zajęcia zawieźć. Myślę, że K. ma podobnie, widać po nim jak tak chodzi i ziewa, na pewno ze znudzenia. Może nie ma dodatkowych zajęć, za to to on w większości ogarnia towarzystwo i bardzo często zawozi, odwozi i leczy. Nuda.
Co ważne, po mieście poruszamy się głównie komunikacją publiczną a ja czasem rowerem, więc czas przelotu i związany z tym wysiłek fizyczny ograniczony jest do minimum.
Kiedy więc ktoś pyta, co słychać i jak my to ogarniamy, to odpowiadam, zgodnie z prawdą, że wcale.
W sumie, gdyby nie wszystkie akcje dodatkowe (Nina do ortodonty i rehabilitanta, Kacper chory, do neurologa, EEG, Iga szczepienie, złożyć oświadczenie, odebrać pocztę), to logistyka jakoś by hulała.
Tylko robienie czegokolwiek innego, niż obejrzenie kolejnego durnego serialu wieczorem, po takim wesołym dniu, jest zwyczajnie niemożliwe.
Dlatego dziś siadłam do bloga już o 23.30, uprzednio rozwiązując jakieś tam sprawy. I w ciągu dnia siedziałam, z dwie godziny, bo mogłam, jak to w weekend.
Hm. A czego ja się w sumie spodziewałam po sobie i po rodzinie patologicznej? Że co ja będę wieczorami i weekendami robiła? Na szydełku robiła (z całym szacunkiem dla szydełek, chodzi o aktywność, która jest mi obca)?