piątek, 29 grudnia 2017

pustość

Ostatnio jakoś rzadko się to zdarza, że dom stoi pusty. Bez dzieci, ale z dorosłymi. Jak wyjeżdżamy to raczej razem, z potomstwem, jak potomstwo wybywa - to z nami, i słodki wyjątek wakacyjny jest już tak nieaktualny, że zdążyłam o nim zapomnieć.
Święta minęły bezpowrotnie, już pierwszego dnia w pracy zdążyłam zapomnieć, że były - a były i zamieszanie z nimi związane było nieopisane.
Kiedy już z urodzin wyjazdowych Niny przyjechaliśmy w piątek, do moich rodziców, pozostaliśmy tam do Wigilii w niedzielę. W międzyczasie K. w sobotę pojechał tę Wigilię do swoich rodziców przygotowywać, a w niedzielę ja dotrzymywałam towarzystwa teściowej (trudno mówić, że pomagałam, gdyż niezmiennie słaba ze mnie gospodyni). Przyjechałam wraz z dziewczynami, a po południu - reszta ekipy (moi rodzice i chłopaki). Po Wigilii (szalonej, uroczystej, eleganckiej, miłej, z masą prezentów, smacznej) dzieci zostały u teściów, ja i K. wybyliśmy do moich rodziców (wraz z tymi ostatnimi, rzecz jasna).
W poniedziałek odebraliśmy od teściów dzieci a we wtorek pojechaliśmy do siostry teściowej na rodzinne biesiadowanie. Zamęt i zamieszanie, ale takie pozytywne, rodzinne i wesołe.
W środę z rana porzuciliśmy nasze dzieci, powróciliśmy do miasta rodzinnego i niektórzy z nas (.... K. nie pracował) poszli do pracy. Jutro wybywamy odebrać dzieciaki, ale w międzyczasie... Pusto. Cicho, spokojnie i niespiesznie, bez awantur, popędzania, krzyków, łez, upominania.
Łatwiej.
Na krótką metę - akceptowalnie.
Na dłuższą - nie wiem, jak można żyć bez dzieci. Naprawdę, nie wiem, w czym ludzie odnajdują radość i satysfakcję z codzienności, nie nudzą się - sobą, światem, życiem, nie mają depresji.
Może się da, nie mówię, że nie, ale ja bym już nie potrafiła. Jest to pewna fikcja, nie do ogarnięcia moim małym rozumkiem, bo skąd wiem, czy bym nie potrafiła, gdybym nigdy dzieci nie miała, żyć sobie wesoło i z zadowoleniem. Nie wiem. Zgaduję...
Bo wiem, że to te potwory moje kochane, z całym tym galimatiasem, jaki powodują, sprawiają, że mi się chce. Że szukam sensu, staram się być lepszą, bardziej cierpliwą, doceniać drobiazgi, nie martwić się pierdołami ani na zapas.
Dobrze jest, raz na jakiś czas, na kilka dni "przewietrzyć" dom, ale na dłużej - dom bez dzieci to nie dom.

piątek, 22 grudnia 2017

DEKADA

Tak wyszło. Czas sobie leci, łobuz jeden, przemyka między nami, i nagle, niespodziewanie okazuje się, że moja najstarsza córka kończy 10 lat.
Dziwne.
Od dekady, dzięki niej, jestem matką.
Mniejsza o to, jak bardzo rodzicielstwo wpływa na życie i postrzeganie świata, jak ogromnie odpowiedzialne jest zadanie pt. Wychować Dziecko.
Skończyła 10 lat!
Jest mądra i inteligentna. Wrażliwa i delikatna. Śliczna. Trochę postrzelona. Posłuszna. Czasem kreatywna.
Fajna jest, ta moja córka.
I w sumie to mam głęboko w nosie jaka jest czy będzie. Naprawdę. Liczy się dla mnie tylko jedno - żeby była szczęśliwa.

W ramach realizacji takiego właśnie planu porwalismy własne dziecko że szkoly i zawiezliśmy na Śląsk. Wczoraj zwiedziliśmy Kopalnie Guido w Zabrzu, potem była pyszna kolacja na osiedlu Nikiszowiec, tamże nocleg. Dzisiaj zaś zaczęliśmy od pysznego śniadania, potem był Pokój Zagadek - "escape room " dla dzieci a na koniec kino. Teraz jedziemy do Babć i Dziadków żeby wraz z nimi świętować dalej. A jakże, urodziny to urodziny!!

poniedziałek, 18 grudnia 2017

podwójnie

Siedzimy przy kolacji, patrzę na to moje środkowe dziecko z niekłamanym zachwytem, bo mimo jej przeróżniastych wybryków to jednak dziecko niezwykłe, o dobrym serduszku, z niesamowitym intelektem i wspaniałym poczuciem humoru. I dziecko to rzecze do mnie:
- Mamo, bo ja Cię kocham podwójnie i lubię podwójnie, wiesz? I jak Ci kiedyś powiem, że Cię nie kocham, albo że Cię nie lubię, to zawsze zostaje jeszcze to drugie.

czwartek, 14 grudnia 2017

pobudka

W sumie nie powinno dziwić (ani mnie ani nikogo), że poranki są dla nas czasem idealnie nadającym się na mord. Być może o tym wspominałam, ale pewnie i bez tego jesienno-zimowe poranki w sposób oczywisty są momentami, kiedy zło triumfuje.
Nie może też dziwić zatem, że w zeszłą środę i czwartek zaspaliśmy. Obudzeni grubo po budziku, spieszyliśmy się, żeby skutki zaspania minimalizować - i ogarnialiśmy szybko pojawiające się w takiej sytuacji "pożary".
Dzwoniliśmy do naszej obersturm.. i tak dalej - ze żłobka, gdzie rygor większy niż w więzieniu (serio - Kacper nie może przyjść po 8, bo jeśli będzie 8.01, bez uprzedzenia, i dalej to kierowniczka zagroziła, że go tego dnia nie przyjmie; ostatnio dzwonimy codziennie, że Kacper będzie; a proponowałam paniusi - jak będziemy później i nie zadzwonimy to zapłacimy za jedzenie, trudno, ale nie każcie nam dzwonić, my po prostu mamy codziennie trudne poranki, ale nie; regulamin to regulamin), Ninka jednego dnia się spóźniła, drugiego nie poszła na pierwszą lekcje.
Żeby było weselej, kiedy my się obudziliśmy z K., okazało się, że dzieci już dawno obudzone. Siedzą w swoich pokojach i się bawią.
Na pytanie - czemu nas nie obudziły, odpowiedziała, jedna i druga, że no przecież nie pozwalamy im budzić nas...
I taka to prawda. Sen, towar mocno deficytowy, oboje z K. traktujemy jako nasz i tylko nasz. Dzieciaki śpią w swoich łóżkach w zasadzie od zawsze, nocnych wędrowań nie pamiętam - może, kiedy były niemowlakami to zdarzało mi się nie odkładać jednej czy drugiego do wyra po nocnym karmieniu i spać razem.
Ale też wspólne spanie nie jest dla mnie "wartością", w tym sensie, że ten element przytulania się, bliskości, można zrealizować inaczej, a budzona przez przebudzonego dzieciaka nie wyśpię się ani ja ani dzieciak. Ten moment bliskości jest zresztą tak krótki, zasypiam tak szybko, że nie zdążę się nim nacieszyć. A i dzieciaki nauczyły się spać osobno i nie odczuwają chyba nadmiernie braku wspólnego zasypiania i spania.
Tak to się nam ułożyło i dogadało i nawet Kacper grzeczniutko kładzie się w swoim łóżeczku i zasypia w trymiga.
W przypadku Kacpra trza jeszcze popracować nad weekendowymi porankami, żeby nie wołał, kiedy tylko otworzy ślipia, bo dziewczyny już wiedzą, że obudzony w weekend rodzic to zły rodzic. Bawią się, oglądają bajki na komputerze, czytają - ale nie wstają, dzielnie przełykając głód...
W każdym razie, w ten zeszły czwartek wieczorem, którego to dnia rano zaspaliśmy po raz drugi, kładącym się spać dziewczynom powiedziałam że gdyby się rano obudziły i była już 7 a my byśmy jeszcze spali - mają pełne prawo, a nawet obowiązek nas obudzić. Nina pokiwała główką, sprawdziła, że zegarek chodzi i nawet pokazuje dobrą godzinę. Iga zaś musiała się upewnić, jak na zegarku wygląda 7. Zaprowadziłam ją więc do łazienki, pokazałam, wytłumaczyłam. Poszła spać.
Sama, lekko zestresowana tym brakiem reakcji na budzik w poprzednie dni, słabo spałam. Co chwilę się budziłam. Ja zresztą budzę się szybko, łatwo i nieprzyjemnie, więc gdy noc jeszcze była całkowita usłyszałam cichuteńkie otwieranie drzwi i lekkie kroki. Wstałam, podreptałam i oto moim oczom ukazała się zaspana Iga. Kiedy ją spytałam, co się stało, odpowiedziała:
- Chciałam sprawdzić, która jest godzina, bo nie chciałam, żebyśmy zaspali...

Była 5 rano.

niedziela, 10 grudnia 2017

zmiana warty

Jeszcze nie tak dawno Iga mogła się bawić tylko z Niną. To znaczy tylko taka zabawa ją interesowała, sprawiała jej frajdę.
Rzeczywiście, ich wspólna zabawa zazwyczaj wyglądała wspaniale - potrafiły się zająć sobą przez naprawdę długi czas, do zabawy wykorzystywały przeróżne zabawki. Spory się zdarzały, ale nie trwały długo i zawsze któraś z nich wyciągała rękę na zgodę.
No, ale cóż, Ninka ma coraz więcej zajęć, czy to fortepianowych czy klasycznych, szkolnych. Musi się pouczyć, odrobić lekcje, poćwiczyć.
Wówczas Iga, chcąc nie chcąc, jest zamykana gdzieś w pokoju z Kacprem. I o ile na początku nie było między nimi żadnej współpracy tak ostatnio nastąpiła ogromna, jakościowa zmiana.
Niewątpliwie, rozwój Kacpra - mowy i percepcji - ma ogromny wpływ. Naprawdę Idze zaczyna odpowiadać to, że to ona wiedzie prym, Kacper musi jej słuchać i zabawa przebiega pod jej dyktando.
Ale nie jest takim dyktatorem bezwzględnym, bo stara się też bawić tak, żeby i Kacprowi się spodobało (autka, wyścigi, naprawianie maszyn).
Słodkie.

Ps.
A Kacper, pytany, jak ma na imię, odpowiada: Hapcier!

środa, 6 grudnia 2017

kradzież

Czuję się oszukana. Okradziona. Okazało się bowiem, że jest już grudzień, a ja nie mogę sobie przypomnieć, co się działo w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
Wiem, że chodziłam do roboty, robiąc co dzień te same, idiotyczne rzeczy, pozbawione głębszego sensu i celu. Pisałam, wymyślałam, czytałam.
Poza tym ciągle gdzieś biegałam, nieustannie się spiesząc. Odebrać dziecko, na pociąg / tramwaj, autobus, do pracy i żeby coś załatwić.
Spotykaliśmy się z ludźmi, przyjaciółmi, znajomymi - wymyślałam, co można im kupić / co ugotować, jak zdążyć z zajęciami.
Niewiele czasu spędzałam z dziećmi - może z Niną najwięcej - bo kiedy już można było spokojnie usiąść, przychodziła pora kolacji, która przecież musi trwać 40 minut, a nawet godzinę, mycia się (podobnie z czasem) i może chwila na czytanie.
Pamiętam, że mimo obiecywania sobie, poranki wyglądają każdy tak samo. Budzę się (jestem budzona), myśląc, czy może uda się uniknąć tego porannego wstawania, jednak się nie udaje. Zwlekam się i już wiem, że jest za późno. Dzieci nieubrane, kiedy wreszcie da się je namówić na zmianę odzienia - głównie Igę trzeba prosić - pora na namawianie, aby zjadły śniadanie. Nieugięcie twierdzę, że bez pierwszego posiłku z domu nie wyjdą. A więc jedzą, 15 minut, 30 minut, a potem jest już tak naprawdę, naprawdę późno. I cały czas trwa poganianie, nieprzyjemna atmosfera, nerwy i ból głowy.
Ból głowy zresztą ostatnio jakoś często trwa. Doszło do tego, że ja, pierwsza na froncie walki z wszelkimi lekami (poza szczepionkami, te przyjmę bez zastrzeżeń), kupiłam sobie lek na I., i było to niedawno i już prawie pół opakowania nie ma.
No, tyle o mnie. Okradzionej, przypominam.
A dzieci mają się świetnie, jak sądzę.
Nie chorują, od razu wyjaśniam, bo to pierwsze, o co każdy pyta. Nie o ocenę bieżącej sytuacji politycznej, nie o ostatnio przeczytaną książkę / obejrzany film czy serial / posłuchany kawałek melodii, widowisko teatralne lub operowe / cokolwiek. Ale o dzieci. Więc tak, zdrowe.
Choć nie, w sumie nie do końca. Bowiem oto dalej drążymy, dlaczego Kacper jest takim chudym skrzatem. I z różnych przeglądów wyszło, że coś tam ma z moczowodem, ogólnie z nerkami. Nie wiem, co z tego wyniknie, niebawem mam nadzieję, że się dowiem.
Poza tym, skoro jesteśmy przy Kacprze, staje się mistrzem układania puzzli, zabiera się już za takie dla 3-latków, te dla 2-latków rozwala w sekundę. Staje się powoli mistrzem manipulacji, krótki płacz czy krzyk i w imię świętego spokoju (naszego) dostaje co chce (rodzynki albo bajkę).
Iga też próbuje krzykiem, ale dla 6-latki wprowadzono ostatnio podwyższone wymagania niedarcia japencji.
Generalnie Iga przechodzi ostatnio kryzys. Kolejny, chciałoby się rzec. Niepięknie się odzywa, obraża, nie słucha.
Choć z drugiej strony, potrafi być najprzylepniejszą z przylep, gada jak nakręcona, opowiada barwnie i płynnie o tym, co właśnie działo się w przedszkolu, z kim i co robiła, co jadła, czego się nauczyła. Najlepiej jej wychodzi sam na sam z rodzicem, bo kiedy w pobliżu pojawia się rodzeństwo - Iguni włącza się tryb "też tu jestem", choć przecież nie przestajemy zwracać na nią uwagę.
Uczy się czytać. Sama chciała, więc pociągnęłam temat, czytamy więc prawie co wieczór Elementarz. Idzie jej świetnie!
Dostała na urodziny od Miłosza MAPY, książkę, która pokazuje cały świat tak, że chce się oglądać. Ciekawostki geograficzne, przyrodnicze, demograficzne. Są zwierzątka, miasta, liczba ludzi czy powierzchnia. Pięknie wydane! Siadłyśmy razu pewnego i ani się obejrzałam, a minęło z pół godziny i dziecko chciało jeszcze! A każdą mapę oglądała z zapałem i zainteresowaniem, dopytywała, sama próbowała czytać.
Staram się co wieczór czytać jej choć kawałek - zawsze jej mało. Zawsze czeka na kolejny rozdział, słucha i dopytuje.
A kiedy poszła na zajęcia Uniwersytetu Dzieci długo później jeszcze potrafiła opowiadać, co też ciekawego tam się dowiedziała!
Jest niezwykle wręcz spostrzegawcza, nie boi się pytać, a czasem robi to aż za często. Gdyby nie te jej humorki...
Bo Nince, na ten przykład, powoli humorki zanikają. Jeszcze je miewa, ale nie ma mowy o takim natężeniu, jak niedawno jeszcze.
Ninka zdała egzamin z fortepianu na 4-, powód do radości być powinien, a tymczasem nauczycielka każe nam przenosić się na inny instrument, bo na tym Nince za słabo idzie. Pianistki z niej nie będzie i za rok - dwa dziecko przestanie sobie radzić i będzie musiała zmienić szkołę. Tak powiedziała nauczycielka. Nie ma, najwyraźniej, miejsca w tej szkole, a na pewno nie na fortepianie, a na pewno nie u tej nauczycielki, na dzieci grające przeciętnie lub nawet słabo. Albo artysta albo wypad z baru. Ze szkoły, w sensie. Dobrze, że już teraz nie wyrzucają nas ze szkoły - jedna z Ninki koleżanek tak właśnie karierę zakończyła, po III klasie...
Uczucia mam więcej, niż mieszane, ale muszę sobie to we łbie poukładać, zanim to gdzieś opiszę.
Tak czy siak, na razie w szkole Ninka może (łaskawie!) zostać, teraz jesteśmy po egzaminie, więc najtrudniejsze za nami, a do czerwca wiele się jeszcze wyklaruje.
Nina nie tylko z fortepianem radzi sobie na taką właśnie 4-. Oceny ma, powiedziałabym, średnie, więcej zadań ma nieodrobionych niż odrobionych. No cóż, nie mówię, że jestem zachwycona, ale tak mówiąc szczerze - nie wydaje mi się to problemem. Niech ma oceny, jakie chce, nie będę jej nakręcać na wyścig szczurów. Byle by nie zapaskudziła takimi pierdołami jak zadania domowe ocen kiedyś, kiedy te właśnie oceny będą ważne. Póki jest ciekawa wszystkiego i chętnie się uczy - nic więcej nie jest jej potrzebne...