piątek, 29 grudnia 2017

pustość

Ostatnio jakoś rzadko się to zdarza, że dom stoi pusty. Bez dzieci, ale z dorosłymi. Jak wyjeżdżamy to raczej razem, z potomstwem, jak potomstwo wybywa - to z nami, i słodki wyjątek wakacyjny jest już tak nieaktualny, że zdążyłam o nim zapomnieć.
Święta minęły bezpowrotnie, już pierwszego dnia w pracy zdążyłam zapomnieć, że były - a były i zamieszanie z nimi związane było nieopisane.
Kiedy już z urodzin wyjazdowych Niny przyjechaliśmy w piątek, do moich rodziców, pozostaliśmy tam do Wigilii w niedzielę. W międzyczasie K. w sobotę pojechał tę Wigilię do swoich rodziców przygotowywać, a w niedzielę ja dotrzymywałam towarzystwa teściowej (trudno mówić, że pomagałam, gdyż niezmiennie słaba ze mnie gospodyni). Przyjechałam wraz z dziewczynami, a po południu - reszta ekipy (moi rodzice i chłopaki). Po Wigilii (szalonej, uroczystej, eleganckiej, miłej, z masą prezentów, smacznej) dzieci zostały u teściów, ja i K. wybyliśmy do moich rodziców (wraz z tymi ostatnimi, rzecz jasna).
W poniedziałek odebraliśmy od teściów dzieci a we wtorek pojechaliśmy do siostry teściowej na rodzinne biesiadowanie. Zamęt i zamieszanie, ale takie pozytywne, rodzinne i wesołe.
W środę z rana porzuciliśmy nasze dzieci, powróciliśmy do miasta rodzinnego i niektórzy z nas (.... K. nie pracował) poszli do pracy. Jutro wybywamy odebrać dzieciaki, ale w międzyczasie... Pusto. Cicho, spokojnie i niespiesznie, bez awantur, popędzania, krzyków, łez, upominania.
Łatwiej.
Na krótką metę - akceptowalnie.
Na dłuższą - nie wiem, jak można żyć bez dzieci. Naprawdę, nie wiem, w czym ludzie odnajdują radość i satysfakcję z codzienności, nie nudzą się - sobą, światem, życiem, nie mają depresji.
Może się da, nie mówię, że nie, ale ja bym już nie potrafiła. Jest to pewna fikcja, nie do ogarnięcia moim małym rozumkiem, bo skąd wiem, czy bym nie potrafiła, gdybym nigdy dzieci nie miała, żyć sobie wesoło i z zadowoleniem. Nie wiem. Zgaduję...
Bo wiem, że to te potwory moje kochane, z całym tym galimatiasem, jaki powodują, sprawiają, że mi się chce. Że szukam sensu, staram się być lepszą, bardziej cierpliwą, doceniać drobiazgi, nie martwić się pierdołami ani na zapas.
Dobrze jest, raz na jakiś czas, na kilka dni "przewietrzyć" dom, ale na dłużej - dom bez dzieci to nie dom.

piątek, 22 grudnia 2017

DEKADA

Tak wyszło. Czas sobie leci, łobuz jeden, przemyka między nami, i nagle, niespodziewanie okazuje się, że moja najstarsza córka kończy 10 lat.
Dziwne.
Od dekady, dzięki niej, jestem matką.
Mniejsza o to, jak bardzo rodzicielstwo wpływa na życie i postrzeganie świata, jak ogromnie odpowiedzialne jest zadanie pt. Wychować Dziecko.
Skończyła 10 lat!
Jest mądra i inteligentna. Wrażliwa i delikatna. Śliczna. Trochę postrzelona. Posłuszna. Czasem kreatywna.
Fajna jest, ta moja córka.
I w sumie to mam głęboko w nosie jaka jest czy będzie. Naprawdę. Liczy się dla mnie tylko jedno - żeby była szczęśliwa.

W ramach realizacji takiego właśnie planu porwalismy własne dziecko że szkoly i zawiezliśmy na Śląsk. Wczoraj zwiedziliśmy Kopalnie Guido w Zabrzu, potem była pyszna kolacja na osiedlu Nikiszowiec, tamże nocleg. Dzisiaj zaś zaczęliśmy od pysznego śniadania, potem był Pokój Zagadek - "escape room " dla dzieci a na koniec kino. Teraz jedziemy do Babć i Dziadków żeby wraz z nimi świętować dalej. A jakże, urodziny to urodziny!!

poniedziałek, 18 grudnia 2017

podwójnie

Siedzimy przy kolacji, patrzę na to moje środkowe dziecko z niekłamanym zachwytem, bo mimo jej przeróżniastych wybryków to jednak dziecko niezwykłe, o dobrym serduszku, z niesamowitym intelektem i wspaniałym poczuciem humoru. I dziecko to rzecze do mnie:
- Mamo, bo ja Cię kocham podwójnie i lubię podwójnie, wiesz? I jak Ci kiedyś powiem, że Cię nie kocham, albo że Cię nie lubię, to zawsze zostaje jeszcze to drugie.

czwartek, 14 grudnia 2017

pobudka

W sumie nie powinno dziwić (ani mnie ani nikogo), że poranki są dla nas czasem idealnie nadającym się na mord. Być może o tym wspominałam, ale pewnie i bez tego jesienno-zimowe poranki w sposób oczywisty są momentami, kiedy zło triumfuje.
Nie może też dziwić zatem, że w zeszłą środę i czwartek zaspaliśmy. Obudzeni grubo po budziku, spieszyliśmy się, żeby skutki zaspania minimalizować - i ogarnialiśmy szybko pojawiające się w takiej sytuacji "pożary".
Dzwoniliśmy do naszej obersturm.. i tak dalej - ze żłobka, gdzie rygor większy niż w więzieniu (serio - Kacper nie może przyjść po 8, bo jeśli będzie 8.01, bez uprzedzenia, i dalej to kierowniczka zagroziła, że go tego dnia nie przyjmie; ostatnio dzwonimy codziennie, że Kacper będzie; a proponowałam paniusi - jak będziemy później i nie zadzwonimy to zapłacimy za jedzenie, trudno, ale nie każcie nam dzwonić, my po prostu mamy codziennie trudne poranki, ale nie; regulamin to regulamin), Ninka jednego dnia się spóźniła, drugiego nie poszła na pierwszą lekcje.
Żeby było weselej, kiedy my się obudziliśmy z K., okazało się, że dzieci już dawno obudzone. Siedzą w swoich pokojach i się bawią.
Na pytanie - czemu nas nie obudziły, odpowiedziała, jedna i druga, że no przecież nie pozwalamy im budzić nas...
I taka to prawda. Sen, towar mocno deficytowy, oboje z K. traktujemy jako nasz i tylko nasz. Dzieciaki śpią w swoich łóżkach w zasadzie od zawsze, nocnych wędrowań nie pamiętam - może, kiedy były niemowlakami to zdarzało mi się nie odkładać jednej czy drugiego do wyra po nocnym karmieniu i spać razem.
Ale też wspólne spanie nie jest dla mnie "wartością", w tym sensie, że ten element przytulania się, bliskości, można zrealizować inaczej, a budzona przez przebudzonego dzieciaka nie wyśpię się ani ja ani dzieciak. Ten moment bliskości jest zresztą tak krótki, zasypiam tak szybko, że nie zdążę się nim nacieszyć. A i dzieciaki nauczyły się spać osobno i nie odczuwają chyba nadmiernie braku wspólnego zasypiania i spania.
Tak to się nam ułożyło i dogadało i nawet Kacper grzeczniutko kładzie się w swoim łóżeczku i zasypia w trymiga.
W przypadku Kacpra trza jeszcze popracować nad weekendowymi porankami, żeby nie wołał, kiedy tylko otworzy ślipia, bo dziewczyny już wiedzą, że obudzony w weekend rodzic to zły rodzic. Bawią się, oglądają bajki na komputerze, czytają - ale nie wstają, dzielnie przełykając głód...
W każdym razie, w ten zeszły czwartek wieczorem, którego to dnia rano zaspaliśmy po raz drugi, kładącym się spać dziewczynom powiedziałam że gdyby się rano obudziły i była już 7 a my byśmy jeszcze spali - mają pełne prawo, a nawet obowiązek nas obudzić. Nina pokiwała główką, sprawdziła, że zegarek chodzi i nawet pokazuje dobrą godzinę. Iga zaś musiała się upewnić, jak na zegarku wygląda 7. Zaprowadziłam ją więc do łazienki, pokazałam, wytłumaczyłam. Poszła spać.
Sama, lekko zestresowana tym brakiem reakcji na budzik w poprzednie dni, słabo spałam. Co chwilę się budziłam. Ja zresztą budzę się szybko, łatwo i nieprzyjemnie, więc gdy noc jeszcze była całkowita usłyszałam cichuteńkie otwieranie drzwi i lekkie kroki. Wstałam, podreptałam i oto moim oczom ukazała się zaspana Iga. Kiedy ją spytałam, co się stało, odpowiedziała:
- Chciałam sprawdzić, która jest godzina, bo nie chciałam, żebyśmy zaspali...

Była 5 rano.

niedziela, 10 grudnia 2017

zmiana warty

Jeszcze nie tak dawno Iga mogła się bawić tylko z Niną. To znaczy tylko taka zabawa ją interesowała, sprawiała jej frajdę.
Rzeczywiście, ich wspólna zabawa zazwyczaj wyglądała wspaniale - potrafiły się zająć sobą przez naprawdę długi czas, do zabawy wykorzystywały przeróżne zabawki. Spory się zdarzały, ale nie trwały długo i zawsze któraś z nich wyciągała rękę na zgodę.
No, ale cóż, Ninka ma coraz więcej zajęć, czy to fortepianowych czy klasycznych, szkolnych. Musi się pouczyć, odrobić lekcje, poćwiczyć.
Wówczas Iga, chcąc nie chcąc, jest zamykana gdzieś w pokoju z Kacprem. I o ile na początku nie było między nimi żadnej współpracy tak ostatnio nastąpiła ogromna, jakościowa zmiana.
Niewątpliwie, rozwój Kacpra - mowy i percepcji - ma ogromny wpływ. Naprawdę Idze zaczyna odpowiadać to, że to ona wiedzie prym, Kacper musi jej słuchać i zabawa przebiega pod jej dyktando.
Ale nie jest takim dyktatorem bezwzględnym, bo stara się też bawić tak, żeby i Kacprowi się spodobało (autka, wyścigi, naprawianie maszyn).
Słodkie.

Ps.
A Kacper, pytany, jak ma na imię, odpowiada: Hapcier!

środa, 6 grudnia 2017

kradzież

Czuję się oszukana. Okradziona. Okazało się bowiem, że jest już grudzień, a ja nie mogę sobie przypomnieć, co się działo w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
Wiem, że chodziłam do roboty, robiąc co dzień te same, idiotyczne rzeczy, pozbawione głębszego sensu i celu. Pisałam, wymyślałam, czytałam.
Poza tym ciągle gdzieś biegałam, nieustannie się spiesząc. Odebrać dziecko, na pociąg / tramwaj, autobus, do pracy i żeby coś załatwić.
Spotykaliśmy się z ludźmi, przyjaciółmi, znajomymi - wymyślałam, co można im kupić / co ugotować, jak zdążyć z zajęciami.
Niewiele czasu spędzałam z dziećmi - może z Niną najwięcej - bo kiedy już można było spokojnie usiąść, przychodziła pora kolacji, która przecież musi trwać 40 minut, a nawet godzinę, mycia się (podobnie z czasem) i może chwila na czytanie.
Pamiętam, że mimo obiecywania sobie, poranki wyglądają każdy tak samo. Budzę się (jestem budzona), myśląc, czy może uda się uniknąć tego porannego wstawania, jednak się nie udaje. Zwlekam się i już wiem, że jest za późno. Dzieci nieubrane, kiedy wreszcie da się je namówić na zmianę odzienia - głównie Igę trzeba prosić - pora na namawianie, aby zjadły śniadanie. Nieugięcie twierdzę, że bez pierwszego posiłku z domu nie wyjdą. A więc jedzą, 15 minut, 30 minut, a potem jest już tak naprawdę, naprawdę późno. I cały czas trwa poganianie, nieprzyjemna atmosfera, nerwy i ból głowy.
Ból głowy zresztą ostatnio jakoś często trwa. Doszło do tego, że ja, pierwsza na froncie walki z wszelkimi lekami (poza szczepionkami, te przyjmę bez zastrzeżeń), kupiłam sobie lek na I., i było to niedawno i już prawie pół opakowania nie ma.
No, tyle o mnie. Okradzionej, przypominam.
A dzieci mają się świetnie, jak sądzę.
Nie chorują, od razu wyjaśniam, bo to pierwsze, o co każdy pyta. Nie o ocenę bieżącej sytuacji politycznej, nie o ostatnio przeczytaną książkę / obejrzany film czy serial / posłuchany kawałek melodii, widowisko teatralne lub operowe / cokolwiek. Ale o dzieci. Więc tak, zdrowe.
Choć nie, w sumie nie do końca. Bowiem oto dalej drążymy, dlaczego Kacper jest takim chudym skrzatem. I z różnych przeglądów wyszło, że coś tam ma z moczowodem, ogólnie z nerkami. Nie wiem, co z tego wyniknie, niebawem mam nadzieję, że się dowiem.
Poza tym, skoro jesteśmy przy Kacprze, staje się mistrzem układania puzzli, zabiera się już za takie dla 3-latków, te dla 2-latków rozwala w sekundę. Staje się powoli mistrzem manipulacji, krótki płacz czy krzyk i w imię świętego spokoju (naszego) dostaje co chce (rodzynki albo bajkę).
Iga też próbuje krzykiem, ale dla 6-latki wprowadzono ostatnio podwyższone wymagania niedarcia japencji.
Generalnie Iga przechodzi ostatnio kryzys. Kolejny, chciałoby się rzec. Niepięknie się odzywa, obraża, nie słucha.
Choć z drugiej strony, potrafi być najprzylepniejszą z przylep, gada jak nakręcona, opowiada barwnie i płynnie o tym, co właśnie działo się w przedszkolu, z kim i co robiła, co jadła, czego się nauczyła. Najlepiej jej wychodzi sam na sam z rodzicem, bo kiedy w pobliżu pojawia się rodzeństwo - Iguni włącza się tryb "też tu jestem", choć przecież nie przestajemy zwracać na nią uwagę.
Uczy się czytać. Sama chciała, więc pociągnęłam temat, czytamy więc prawie co wieczór Elementarz. Idzie jej świetnie!
Dostała na urodziny od Miłosza MAPY, książkę, która pokazuje cały świat tak, że chce się oglądać. Ciekawostki geograficzne, przyrodnicze, demograficzne. Są zwierzątka, miasta, liczba ludzi czy powierzchnia. Pięknie wydane! Siadłyśmy razu pewnego i ani się obejrzałam, a minęło z pół godziny i dziecko chciało jeszcze! A każdą mapę oglądała z zapałem i zainteresowaniem, dopytywała, sama próbowała czytać.
Staram się co wieczór czytać jej choć kawałek - zawsze jej mało. Zawsze czeka na kolejny rozdział, słucha i dopytuje.
A kiedy poszła na zajęcia Uniwersytetu Dzieci długo później jeszcze potrafiła opowiadać, co też ciekawego tam się dowiedziała!
Jest niezwykle wręcz spostrzegawcza, nie boi się pytać, a czasem robi to aż za często. Gdyby nie te jej humorki...
Bo Nince, na ten przykład, powoli humorki zanikają. Jeszcze je miewa, ale nie ma mowy o takim natężeniu, jak niedawno jeszcze.
Ninka zdała egzamin z fortepianu na 4-, powód do radości być powinien, a tymczasem nauczycielka każe nam przenosić się na inny instrument, bo na tym Nince za słabo idzie. Pianistki z niej nie będzie i za rok - dwa dziecko przestanie sobie radzić i będzie musiała zmienić szkołę. Tak powiedziała nauczycielka. Nie ma, najwyraźniej, miejsca w tej szkole, a na pewno nie na fortepianie, a na pewno nie u tej nauczycielki, na dzieci grające przeciętnie lub nawet słabo. Albo artysta albo wypad z baru. Ze szkoły, w sensie. Dobrze, że już teraz nie wyrzucają nas ze szkoły - jedna z Ninki koleżanek tak właśnie karierę zakończyła, po III klasie...
Uczucia mam więcej, niż mieszane, ale muszę sobie to we łbie poukładać, zanim to gdzieś opiszę.
Tak czy siak, na razie w szkole Ninka może (łaskawie!) zostać, teraz jesteśmy po egzaminie, więc najtrudniejsze za nami, a do czerwca wiele się jeszcze wyklaruje.
Nina nie tylko z fortepianem radzi sobie na taką właśnie 4-. Oceny ma, powiedziałabym, średnie, więcej zadań ma nieodrobionych niż odrobionych. No cóż, nie mówię, że jestem zachwycona, ale tak mówiąc szczerze - nie wydaje mi się to problemem. Niech ma oceny, jakie chce, nie będę jej nakręcać na wyścig szczurów. Byle by nie zapaskudziła takimi pierdołami jak zadania domowe ocen kiedyś, kiedy te właśnie oceny będą ważne. Póki jest ciekawa wszystkiego i chętnie się uczy - nic więcej nie jest jej potrzebne...

czwartek, 26 października 2017

poszpitalnie

Kacper ma ponoć dziwne, poskręcane żyły, więc decyzją lekarzy, wydaną w czerwcu, należało upewnić się, że nie jest i nie będzie to problemem w jego codziennym funkcjonowaniu. Czy nie jest - jeszcze nie wiem, dowiem się, kiedy jedyny (!) w szpitalu specjalista zrobi opis. Szpitalu wojewódzkim, dodam.
No nic, poczekamy.
Jednakowoż przy niejakiej okazji, trochę w związku z protestami młodych lekarzy, naszły mnie pewne refleksje...
Bo tak.
Kacperska diagnostyka miała obejmować jedno zdjęcie tomografem komputerowym po podaniu kontrastu. Dziecko, wobec nieprzyjemności związanych z podawaniem kontrastu, należało uśpić. Po wybudzeniu - słowa anestezjologa - dziecko jest gotowe do normalnego funkcjonowania po 6 godzinach. Przed badaniem dziecko musi być na czczo 6 godzin.
Przy okazji zrobiono Kacprowi badanie dna oka i, rzecz jasna, morfologię.
Na badania - i w ogóle przyjęcie do szpitala - zapisaliśmy się w czerwcu. Zapisano nas na poniedziałek, 23 października.
I teraz, uwaga, pobyt w szpitalu zakończył się w czwartek (dzisiaj), 26 października.
Na moje oko, całkiem rzecz jasna ignoranckie, to te szpitale są cholernie bogate.
Otóż bowiem, skoro od czerwca wiadomym było, że mamy przyjść, a badania CT są robione wyłącznie w poniedziałki, środy i piątki, nie było lepiej kazać nam przyjść we wtorek wieczorem? Wiadomo przecież, że w poniedziałek już badania nie będzie, bo nikt nam nie mówił, że mamy być na czczo a przyjęcie miało być do 11.
Już zrozumiem, że nie dało się tego ogarnąć ambulatoryjnie - choć jest to całkowicie to wykonania - ale nie można było z jednym noclegiem? Po co cyrk z trzema noclegami, obsługą sprzątaczek, pielęgniarek, niezwykle zajętych lekarzy? Przecież to też koszty bieżące funkcjonowania szpitala - woda, prąd, wyżywienie!
Gdzie gospodarność, pytam?
Rozumiem, mają nagłe przyjęcia, ale czemu badania, które mieli zaplanowane od czerwca, nie można było zrobić o 9, 10, 11 itd, a zrobiono dopiero o 15?
Wiem, są badania nieplanowe, pilne. Ale tyle, że od 8 do 15 nie można zrobić jednego, planowanego od 4 miesięcy? Samo badanie, z uśpieniem, podaniem kontrastu, wybudzeniem trwało około 40 minut, więc naprawdę można to było zaplanować...
Czemu lekarka prowadząca nie przekazała, że po badaniu o 21, po tych obowiązkowych 6 godzinach obserwacji, możemy wyjść do domu?
Musieliśmy na nią czekać do rana, żeby mogła powiedzieć coś, co już wiemy - że wyniki opisane będą nie wiadomo kiedy i możemy wyjść, bo nie ma sensu, żebyśmy siedzieli.
A co z dobrem pacjenta, który nawet w najlepszym szpitalu będzie się gorzej czuł, niż w domu i jest ryzyko, że złapie jakieś dodatkowe, mniej sympatyczne, cholerstwo odszpitalne?
Chodzi o te 18 zł, które za każdą noc wynajęcia super łóżka muszę zapłacić? Zapłaciłabym i 30, nawet bez wynajmowania, żeby tam nie siedzieć bezczynnie!

Zakładając, że połowa pacjentów siedzi tam tak samo bez sensu (a tak jest, bo z dwiema matkami rozmawiałam i obie miały identyczne sytuacje, jak nasza) i ich pobyt można skrócić o 2/3 - zakładam, że o tyle można zmniejszyć budżet na te koszty.

Ile wtedy znalazłoby się kasy na wynagrodzenia?

Tak na moje rozumowanie problemem nie jest brak środków, które idą na służbę zdrowia, problemem jest fatalne nimi gospodarowanie. FATALNE!

I nie jest to pierwszy przypadek, niewątpliwie, niestety także nieostatni, zetknięcia się z koszmarnym gospodarzeniem moimi pieniędzmi z podatków...

poniedziałek, 16 października 2017

idzie zim

- Mamo, a wiesz, że rankami są podmrozki? - powiedziała Iga, kiedy dreptaliśmy z dworca kolejowego na przystanek tramwajowy. Wróć, czworo z nas dreptało a Kacper jechał w wózku, trzymając mnie za rękę, bo tylko to ratowało nas przed wysłuchiwaniem jego jęków, że on chce "na nóźkach".
- Naprawdę, a co to są podmrozki?
- No, to znak, że idzie zima i rano jest zimno.

I wszystko jasne.

Podmrozki.

A w domu pies, szcza po kątach, ale tylko tych z kafelkami (kulturalny, nieprawdaż), dziś po raz pierwszy pozostawiony został sam sobie na godzin 8 i pół - a jest u nas od czwartku, czyli całe 3 doby.
Aby uczynić psu pobyt w domu lżejszym, mój małżonek posprzątał garaż, zastawił kotłownię, otworzyliśmy drzwi do holu i pies mógł kursować tu i ówdzie.
Co stanowi kluczowe stwierdzenie w powyższym zdaniu?
To, że mój mąż posprzątał garaż.
Garaż. Posprzątał.
Nie mogłam się doprosić tego sprzątnięcia od lat wielu, choć używałam przeróżnych argumentów. Mąż zdążył sobie kanciapę wybudować, gdzie trzyma większość śmieci przeniesionych właśnie z garażu, zrobiliśmy nową wylewkę, mamy już tylko jedno auto. I nic.
Musiała dopiero czarna suka się w domu pojawić, żeby mój mąż posprzątał dla niej garaż.
Demotywujące.
Nie mam wielkich szans na wiek około 4 miesięcy, czarną, lśniącą sierść z białym żabocikiem, ogon, że o durnym wyrazie mordy nie wspomnę.
Nie mam szans.

Tymczasem jednak wiosna przyszła w październiku, więc dzieci, pośród komarów, z psem i synem sąsiadów, biegały po dworze aż do kompletnego nastania ciemności. Coś na kształt dzieciństwa...

wtorek, 10 października 2017

co my tu mamy

Mamy tu 6-latkę, o której niebawem, 10-latkę w IV klasie i małego, chudego gamonia, który rozgadał się na dobre.
- A co to jest?
- To jest łyżka?
- Łyżka?
- Tak, łyżka.
- A po cio?
- Do jedzenia zupy.
- Dupy?
- Tak, zupy.
Dyskusje wyglądają właśnie tak. Bosko wyglądają!
Idziemy do dzieci, do źłobka! Chcem! Będe pać mamą! Sama! Obudziłam, nie ciem pać!
Chudy jest straszliwie, choć może na tle rówieśników tak tego nie widać, siatki centylowe wyglądają dramatycznie. Coś próbujemy zbadać, ale jakoś opornie idzie.
Za to, poza jego wagą i drobnym wzrostem i powtarzającymi się raz na jakiś czas dziwnymi zawrotami głowy, gość jest bardzo udany, naprawdę.
Wieczorem, kiedy już zje kolację (najpierw je w foteliku, potem traci zapał - sadzany jest na kolanach mamy, taty, siostry, z których nieustannie złazi i łazi dookoła, ale spróbuj zabrać kolację - ryk, bo on chce jeść) i wykąpie go Tata (wycieranie gościa to cały rytuał, na sam koniec podnosi nóżkę prawą, potem nóżkę lewą - do wytarcia, oznajmiając "jeście nóśki, malutkie, wycieć") a następnie zaniesie do pokoju i ubierze, Kacper kładzie się na łóżku razem ze mną i, przytulony ("ciem bajki!") - słucha. A bajki opowiadam ambitne. O kolejce, pociągu, autku i, zawsze, o małym chłopczyku. A potem stwierdza, że chce do łóżeczka, więc odkładam smarkacza, głaszczę po kudłatej główce i wychodzę.
Spać z nami nie potrafi, pobrany do wyra wierci się we wszystkie strony i choć wygląda, jakby chciał, naprawdę, to mu się nie udaje.
Co ma tę dobrą stronę, że przynajmniej mogę się wyspać...

wtorek, 5 września 2017

działa

A bałam się, że sobie nie przypomnę, jak to się tu poruszać. Trzy miesiące... Sporo, chyba jeszcze na tyle nie odłączyłam się od tego (czy poprzedniego) miejsca.
No cóż, czas powrócić na paproszkowe łono i kontynuować dzieło uwieczniania.
A jest co!
Jest zatem tak (po kolei):
Ninka ma złamaną rękę (prawą), od dwóch tygodni i jeszcze przez dwa tygodnie będzie chodzić w gipsie. W zbroi. Z brzuszka wystaje jej rączka, która została unieruchomiona w pozycji zgiętej. Radzi sobie dzielnie, jestem z niej prawdziwie dumna, że nie marudzi, nie uskarża się, nie narzeka. A przypuszczam, że jest na co...
Poza rączką nic jej nie dolega. Rozpoczęło dziecię me najstarsze czwartą klasę, najbardziej - póki co - zachwycił ją chór, ale wiele powiedzieć jeszcze nie można, wszak to dopiero pierwszy normalny dzień szkoły minął!
Iga też zaczęła czwartą, ale grupę. W związku ze zmianami w kadrze i zmianami w ogóle w jej przedszkolu, została jej grupa określona mianem "bączków", co rozbawiło zarówno ją, jak i Ninę. I nas. Skojarzenia były dość jednoznaczne... Poszła też dziś na basen, gdzie ponoć radzi sobie świetnie, co mnie wielce cieszy, bo już czas zacząć pływać jak żaba! Na wakacjach regularnie opijała się wody, podtapiała się i czepiała okolic - niech więc już ruszy z umiejętnościami!
Kacpernik zaś w pierwszy dzień żłobek przywitał płaczem, ale już dziś było w miarę, w miarę...
Poza tym, na pytanie jak było, odparł "fajnie, było fajnie. Auto było. Fajnie". I że jutro też będzie się bawić autem. A na pytanie, jak dojechał do żłobka odpowiada "pociągiem"!
I tak to rozpoczęliśmy kolejny rok szkolny. Ogarnianie rzeczywistości (podpisywanie umów z placówkami, zebrania organizacyjnie, ustalanie terminów zajęć dodatkowych, nabywanie dóbr, koniecznych do odpowiedniego funkcjonowania, przyzwyczajanie się do nieludzkich godzin powstawania) pewnie trochę nam zajmie, ale póki co jestem dobrej myśli, bo jeszcze żadnej większej wtopy nie zaliczyliśmy - a tyle było okazji!

wtorek, 13 czerwca 2017

na niby

Tak się trochę czuję, jakby ostatnie 2 tygodnie były na niby. Udawane. Że wcale nie miały być takie, wcale w ogóle miało ich nie być, a skoro już były to udawajmy, że ich nie było. A że w ogóle to się nie wydarzyły.
Najsampierw, 2 tygodnie temu będzie, poszczepiliśmy Kacpra. A przy okazji Iga, którą bolało gardło, miała być obejrzana przez lekarza, ale ją zignorowano. W efekcie następnego dnia miała już prawie 40 stopni gorączki a zawezwani w trybie pilnym dziadkowie dzielnie pilnowali jej zdrowia sądząc, że infekcja dopiero się rozkręca. Żeby była jasność - zaczęło się niewinnym bólem gardła w czwartek, gorączką wieczorem, ciężkim piątkiem, nieco lepszą sobotą a skończyło... w niedzielę, kiedy nasze ciężko chore dziecko uparło się, żeby moczyć nogi w basenie.
Łatwo przyszło, łatwo poszło. Właśnie takich chorób, jeśli już muszą być, sobie życzę - krótko i intensywnie.
Najgorsze miało dopiero nadejść.
Otóż w ramach naszej pielgrzymki po lekarzach różnych specjalności z Kacprem i jego zawrotami głowy, na wtorek, 6 VI, zaplanowaliśmy wizytę u neurologa. Tuż po niej Ninka  miała egzamin.
Wizyta przebiegła w miłej atmosferze. Pani doktor poinformowała spokojnym głosem, że objawy Kacpra mogą świadczyć  o guzach mózgu albo o tętniakach i z uśmiechem na twarzy wypisała skierowanie do szpitala z adnotacją PILNE.
Ninka zagrała egzamin, ja wyszłam z pracy i pojechaliśmy do szpitala. Nie wiem w sumie, jak się czułam, bo nie pamiętam. To było jakieś 300 lat temu. Świetlnych lat.
Zostałam z gówniarzem na oddziale. Procedury przyjęciowe chwilę trwały, nikt nas nie wyśmiał, nikt nie odesłał. Jedynie szczyl jakiś, młody chirurg, skrytykował, że na izbę przyjęć przyjechaliśmy w komplecie, czyli także z dwoma zdrowymi dziewczynami. Niewiele brakowało, a przegryzłabym mu grdykę, bo tłumaczyć, że w tej chwili średnio mnie interesuje jego zdanie, zwyczajnie nie miałam siły. A na hasło, że dziewczyny mogą się od innych zarazić rotawirusem czy ospą odwarknęłam tylko, że są szczepione.
Położyli nas na sali z 13-latką. Kacper miał szybko zasnąć, żeby można było zrobić mu tomograf - co powinno wskazać, czy ten jego pusty łeb ma jakieś składniki, które powinny nas, dorosłych, martwić. Kacper był zmęczony. Kacper za diabła nie chciał zasnąć.
Wpuścili mu do dupki jakiś lek zwiotczający - efekt był taki, że słaniał się na nogach, przewracał i obijał, ale nie zasnąć - a była już 21. Oczywiście nie dał sobie pomóc podczas łażenia, więc obijał się o sprzęty i krzyczał, kiedy go dotykałam.
Dość dodać, że zasnął dopiero około 23. W międzyczasie obudził pół oddziału i zdołali nas przenieść do pokoju, który potem dzieliliśmy z 4-miesięcznym gościem, który ważył więcej niż Kacper (i jego mamą) i półtoraroczną dziewczynką, która dziwnie oddychała (i jej mamą). Nie wiem, czemu dziwnie. Do dzisiaj wie tylko mama dziewczynki.
Usypiałam go na różne sposoby - nosząc, kładąc się z nim, próbując wybawić. Nic. W końcu pielęgniarka umieściła nas po prostu w pustym pokoju zabiegowym, gdzie gówniarz odpłynął...
Zaniosłam go na ten CT, nawet się nie ruszył podczas badania. A potem przeżyłam dość długie 60 minut. w trakcie których lekarze oglądali obraz głowy gościa. I kiedy lekarka wlazła do pokoju i teatralnym szeptem oznajmiła, że wynik jest dobry, to...
Na dobry początek się poryczałam, żeby ten element mieć za sobą. Potem chwilę się pokręciłam po korytarzach szpitalnych, przemyślałam sprawę i już wiedziałam - gość jest zdrów.
I z tym nastawieniem z dużym spokojem przyjmowałam kolejne katusze - badanie dna oka, badanie krwi czy informacje o rezonansie (przy znieczuleniu) czy EEG.
Wynik taki, jak sobie ustaliłam - młody jest zdrowy.
Wypuszczono go wczoraj, w poniedziałek.
Dzisiaj byłam na wycieczce służbowej w stolicy.
Jutro muszę nadrobić prawie 2-tygodniowe zaległości, bo choć i w piątek i w poniedziałek w robocie byłam, to mimo wszystko lekko nieobecna...
Nie pamiętam, jak się nazywam. Nie pamiętam wiele, chyba muszę iść spać...

poniedziałek, 29 maja 2017

o baranach

Powinnam zacząć od baranów na oślej łące, ale pomimo pobytu w górach z baranów widziałam tylko durnych turystów, którzy w Parku Narodowym psa luzem puszczali. Na zwracane im uwagi odpowiadali bełkotem, wnoszę, że przyznawali mi rację (na pewno nie chcieli rzec, że się czepiam).
Ale nie zacznę od tego, bo o wyjeździe w góry pisałam. Nie lubię się powtarzać, bo nie chcę wyjść na nudziarę.
Przejdę więc do sedna o baranach, ale najpierw wspomnę tylko, że ten weekend też był w pośpiechu. W sobotę tylko było ciut luźniej, choć rankiem pognałam do pracy (na chwilę, na chwilę, w zamian cały dzień wolny dostanę!), potem urodziny młodej, 5-letniej damy Ewy, na które Ninka nie poszła, bo dostała karę, Iga zaś bawiła się znakomicie. W niedzielę przyjechali teściowie, więc wyrwaliśmy się z małżonkiem, na chwilę dosłownie, żeby trochę pieniędzy wydać. Potem była już gonitwa - trzeba było szybko wrócić, szybko obiad przygotować, jeszcze szybciej zjeść, szybko odwieźć mnie i dziewuchy na tramwaj. K. wrócił i szybko teściów na lotnisko odwiózł a ja szybko pojechałam prezenty kupować a potem szybko pojechaliśmy do znajomych na prawie parapetówę. Znajomych - dawnych sąsiadów. Ale fajnie było się spotkać... Ci sami sąsiedzi byli u nas zresztą niedawno, dziewczyny, zwłaszcza starsze i będące w bardzo zbliżonym wieku szybko złapały kontakt, wczoraj może nie tak idealnie, ale też było dobrze.
Ale tu dalej nie ma baranów.
Otóż wspominałam, że Kacper mówi. Nie wiadomo, z reguły, co, ale mówi. No dobra, będę uczciwa, ostatnio jego słowa przypominają już ludzką mowę i nawet można się domyślić: auto, aktor (traktor), eci (leci), dada (woda), yjś (wyjść - z fotelika), mamą (z mamą), do domu, eciu (keczup), astko (ciastko), ina (Nina) i ...ga (Iga) i tak dalej. Wszystko pozjadane.
Często także krzyczy, co w warunkach brzegowych, jakim jest samochód, doprowadza mnie na skraj załamania nerwowego. Po całym dniu w hałasie, wsiadam do auta pełnego ludzi (dobrze, że K. już wie, że radio trzeba wyłączyć, bo inaczej naprawdę gryzę), w którym każdy coś mówi. Poza mną, z reguły, chyba, że muszę. Większość z tego mówią do mnie - albo pytają albo protestują. Albo się kłócą. Albo jęczą. Albo narzekają. Z rzadka - śpiewają. Do tego dochodzi głos Kacpra - z rzadka jęczy, najczęściej mówi tym swoim starocerkiewnosłowiańskim z domieszką ugrofińskiego, a jeszcze częściej - krzyczy.
Razu pewnego jednak jechaliśmy w atmosferze miłej i spokojnej. Jak rzadko. Dzieci odzywały się do siebie uprzejmie, nie darły dziobów, nie szarpały się, nie przerywały sobie wypowiedzi. Cud-miód.
Akurat na tapecie był Kacper i jego nowo-nie-mowa.
- Kacper powiedz fryga.
- ..ga - powiedział Kacper.
- Kacper powiedz lina.
- ...na - powiedział Kacper.
I tak szukaliśmy sobie, jakie słowo Kacper zje, a którego końcówka brzmieć będzie jak końcówka naszych imion / funkcji rodzinnych.
- A powiedz dama!
- .ama! - zakrzyknął Kacper.
- Powiedz owca.
- ..ta - triumfalnie wydusił Kacper.
Po chwili zaczęliśmy podsumowywać efekty działań Kacpra. Najbardziej bawiło to Igę:
- Czyli mama jest damą, lamą, plamą i samą. A Nina to lina, świnia, dziewczyna i roślina. A Tata to baran....

Ups...

poniedziałek, 22 maja 2017

skóra

W weekend pojechaliśmy w góry.
Pewnie byśmy nie pojechali, gdyby nie zaproszenie do świętowania zmiany kodu u przyjaciół. Tak, to już ten czas, że ludziom zmienia się cyferka, ludziom z bliskiego otoczenia, w tym wiekowego, a do tego wymyślają, że życzą sobie imprezy na wyjeździe.
Wyszło mi, że skoro już jedziemy tak daleko (dwie godziny...) to pojedźmy sobie dzień wcześniej, bo w piątek, zażyjmy świeżego powietrza, ruchu w górach, czasu ze sobą a nie ze ścierką czy odkurzaczem.
Pojechaliśmy.
Chcąc przybliżyć dzieciom radość z przebywania w schroniskach górskich, zanocowaliśmy w takowym. Cena jak w dobrym pensjonacie. Żarcie gorsze. Warunki... No, my z małżonem w śpiworach, dzieciom zafundowałam pościel, niech mają (wciąż mam w pamięci reakcję Niny, kiedy podjechaliśmy pod hotelik w Reims - "co, tylko jedna gwiazdka??").
Zimno... Woda ogrzewana podgrzewaczem przepływowym albo paliła wrzątkiem albo ścinała zimnem z nóg. Dzieci piszczały i nie był to pisk radości.
Ale nic to. Poszliśmy rano w góry. Co się nastękały te moje latorośle to ich, fakt, że wiało i było zimno, szło się w chmurach i dla przeciętnego dziecka łażenie w górę i w dół w takich warunkach jest umiarkowaną atrakcją.
Dalsza część dnia była przyjemniejsza, bo dotarliśmy na miejsce urodzin, hoteliku zacnego, czystego i z odpowiednią ilością atrakcji (inne dzieci).
Pominę milczeniem imprezę i jej skutki dla zdrowia dorosłych.
Ważne, że w niedzielę znów ruszyliśmy na szlak. Iga płakała, bo jej ulubiony kolega zostawił ją w daleko w tyle. I kiedy w końcu go dogoniła postanowiła powrócić na chwile do nas, rodziców, upewnić się, że jest grzeczna (od tego zależało, czy dostanie dodatkowe strzały do świeżo zdobytego łuku - nota bene, strzelanie idzie jej koncertowo). Pech chciał, że się przewróciła, lekko zdarła skórkę na rączce. Rozmiar krzywdy to jakiś milimetr na milimetr.
I tak szła ze mną, przez chwilę, płacząc. A kiedy ból prawie przeminął, zorientowała się:
- Tam została moja skórka!
Trochę mnie zatkało, wobec czego nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Na wszelki wypadek przytaknęłam.
- A jak ktoś ją zdepcze?

sobota, 29 kwietnia 2017

żarty żartami...

.. ale tak na serio, to o co chodzi z tą pogodą? Zaczynam podejrzewać, że mój sympatyczny skądinąd kolega, alter ego terlisia, jednak miał rację, że w ... balona nas robią z tym ociepleniem klimatu, spisek firm i chcą nas tylko naciągną. Elninio nas atakuje czy co?
Chodzimy więc w czapkach, ciepłych kurtkach, dojeżdżamy do centrum autem (ku mojej cichej rozpaczy i jeszcze cichszej aprobacie - no zimno jest, no...) zamiast pociągiem, rower to tylko na 10 minut a o spacerach dłuższych (np. w góry...) nawet nie myślę. Jak nie pada żabami (lub pozostałościami po bałwanku, jak dzisiaj) to wieje tak, że czuję zapach od sąsiadów Niemców, jak właśnie gnojówkę rozrzucili.
I tak nam minął uroczy kwiecień, początek maja zapowiada się równie atrakcyjnie pogodowo. Rozważam zabranie (wyjeżdżamy!!!) kurtki narciarskiej, bo jednak jest rzeciwwiatrowa. I wyciągnę dla Kacpra kombinezon zimowy (uprany, pochowany). Narty stoją, może 3 maja uczcimy konstytucyjnym zjazdem?
Dzieci me umęczone, oczy podkrążone, płaczą z powodu i bez. Nina tragedię widzi wszędzie, Iga na nic się nie może zgodzić, Kacper słucha tylko swojej intuicji a ja siwieję. Intelektualnie tylko, na szczęście, moje włosy jako jedyne stoją na posterunku i udają, że mam mniej, niż mam. Coraz więcej zaproszeń z okazji up grade-u do wersji 4.0 jasno daje mi do zrozumienia, że i ja pewien etap życia powinnam uznać za zamknięty.
Pierwszy miesiąc pracy za mną. Łatwo nie było, głównie z powodu reżimu pełnoetatowca. Nadal smutno mi, kiedy patrzę na szkraby płaczące i niepotrafiące sobie z emocją poradzić, ale obecnie chyba zmęczenie nie pozwala mi się tym przejąć bardziej. A jakbym się nawet przejęła...  To pewnie niewiele zdziałała. Ale to temat na bardzo długi wywód o konieczności zapewnienia pożywienia potomstwu, warunków rozwoju, lokalu, rozrywek, jak również o samorealizacji i konieczności spłacania pewnych zobowiązań prywatno- i publicznoprawnych.
W międzyczasie:
Iga, jakem wspominała, nie radzi sobie ze złością. Potrafi jednak emocje nazwać - wkurzając się, potrafi wywrzeszczeć na mnie: "Jestem zła!!!", "Jestem zła, bo mama jest dla mnie niedobra!!!.
I wszystko jasne. Nazwanie emocji to doskonały początek, żeby ją sobie obejrzeć, ocenić, okiełznać.
Nina zaś wybucha płaczem, histeria toczy ją jak robaczek i za nic nie może się (Nina, domniemany robaczek mnie nie interesuje) uspokoić. Nie bardzo też wie, co z tym robić, bo stara się uspokoić, a nie może.
Dla sprawiedliwości - Iga też nie potrafi się uspokoić.
Razu pewnego Iga, w furii pozostając, pomaszerowała do toalety. Ja do niej krzykiem, proszę, żeby przyszła na podwieczorek. Iga, wrzaskiem, że nie przyjdzie.
Pytam:
- Iguś, czy masz focha?
Cisza...
- Tak jakby - odpowiada Iga.

No, to "tak jakby" rozpoczynam długi weekend z wtorkową przerwą na pracę.

Dodam jeszcze, póki mam klawiaturę pod palcami, że Kacper ma wymowę niemowy. Dostał dziś, w ramach uczczenia pierwszego miesiąca nowej pracy mamy (czyli mnie) zabawkę, która wydaje dźwięki. Najbardziej zainteresowała go świnia, wydająca dźwięk wymiotującego żulozwierza. Serio, musieli jakiegoś kolesia w bramie usłyszeć i zarejestrować dźwięk. Proszę więc Kacpra, żeby powiedział "świnia". Powiedział, owszem:
- Iiii....na.
Wszystko pięknie, gorzej było, kiedy się pojawiła siostra, ta starsza. Zawołał bowiem jej brat:
- Iiiii...na - wołając, by przyszła.
- Iiii... na - pokazując na świnię.
Nina się obraziła a potem rozpłakała, że brat nazywa ją świnią. Grunt to potrafić się śmiać, nawet nie z samej siebie tylko z tego głąba, który lat mając prawie 2 nie potrafi nawet jednego zdania wypowiedzieć.
U niego dada to woda. Yjś to wyjść (z fotelika, po jedzeniu). Ga to Iga. Ina to Nina. Rodziców nazwać potrafi, jak cię mogę, choć myma (nie ma) dość podobne jest do mama.
Kilka zwierząt próbuje naśladować, ato to auto, ato to traktor, i takie tam. Rozmowny jest przeogromnie, nawija w jakimś narzeczu suahili, czegoś chce, nikt go nie rozumie, ten się wścieka, no koszmar. Mówimy mu, żeby nauczył się mówić, to znacząco poprawia komunikację, ale jakoś nie działa na niego ta argumentacja.
Kacper faktycznie jest brakującym ogniwem pomiędzy Niną i Igą. Krnąbrny jak Iga, która ma centralnie w pompie, że ktoś coś mówi, coś chce - ona musi tu i teraz coś powiedzieć, bo inaczej zapomni. Przytulający się jak Nina, uwielbia siadać mi na kolanach i oglądać swoje ulubione książeczki. Oczywiście inaczej niż Nina, niewiele potrafi powtórzyć (patrz wyżej), ale ogląda i słucha, no i się przytula. To taka mieszanka obu dziewczyn, coś co powoduje, że zaczynam wierzyć, że one, tak różne od siebie, mogą być siostrami.

A kiedy są wszystkie te potwory razem, i razem się bawią, to po cichutku modlę się do nieistniejących sił, żeby jakoś zatrzymały ten moment, bo jest taki piękny...

środa, 19 kwietnia 2017

urywki

Minęły święta, patrząc za okno zastanawiam się, które. Zdaje się, że te z zającem, bo zdaje się, że coś dzieci rysowały, ale pewności nie mam, sądząc po temperaturach.
Minęły trochę dziwnie. Zaczęłam nową pracę, która okazuje się być bardzo mocno angażująca i wymagająca, od czego odwykłam przez lata (przy dzieciach jednak czułam się mniej intelektualnie angażowana a dotychczasowa praca była już oswojona). Do tego od drugiego dnia pracy zdrowie mi zaszwankowało, do tego stopnia, że tuż przed świętami odważyłam się (na okresie próbnym będąc wszakże!) pójść na zwolnienie.
Czułam się więc z lekka nieprzytomnie i nieobecnie.
Nie było malowania pisanek, list do zająca dziewczyny wykonały na odczepnego, nic nie szykowaliśmy i pojechaliśmy na całkowicie gotowe. Miało to swoje niezaprzeczalne zalety, bo naprawdę wypoczęłam, ale też o żadnej magii mowy być nie mogło.
A szkoda.
Dzisiaj rano Ninka wyjechała na szkolną wycieczkę. Wysłała kilka smsów, że wszystko dobrze, ale koło 15 zadzwoniła, że koleżanki, z którymi miała być w pokoju, wyniosły się do innego, została z inną, jedną tylko, nie jej najbliższą. Skarży się, biedna, że nie ma najlepszej przyjaciółki, opowiada, jak źle ją koleżanki traktują.
Nie wiem, jak jej pomóc. Radzę, żeby się nie złościła, nie traktowała wszystkiego tak poważnie, nie obrażała się. Ale czy to dobra strategia? Czy zamiast doradzać nie powinnam spędzać z nią mnóstwa czasu tak, żeby nie musiała zabiegać o uwagę innych dziewczynek?
A Iga?
Jest opryskliwa. Nigdy nie sądziłam, że 5-latka może być opryskliwa. Wpada często w płacz, nie słucha próśb.
Paradoksalnie, najlepiej w tym pędzie radzi sobie Kacper. Jest uśmiechnięty, zadowolony z życia - pod warunkiem, że ma co jeść. Tylko te jego zawroty głowy... chwilowo niediagnozowalne. Nie wydaje mi się, aby mogło to mieć podłoże psychiczne, skoro pierwszy raz wydarzył się w sierpniu, kiedy jeszcze byłam z nim cały czas. Poza tym daje radę, ze żłobkiem, z rozstaniami.
Chyba.
A ja się miotam, bo chciałabym jakoś zwolnić, ale nie widzę horyzontu. Dojazd do pracy rano, wraz z odprowadzeniem dzieci - godzina. Bite 8 godzin w biurze. Powrót - kolejna godzina, chyba że mają zajęcia dodatkowe. Kiedy jesteśmy w domu o 18 czy niechby i o 17 - ile nam zostaje z tego bycia razem? 2-3 godziny. O 19 kolacja, kąpiel i spać, żeby o 6.30 zwlec te biedne dzieci do placówek.
Funduję im życie od weekendu do weekendu. Od niewyspanych świąt do zachorowanych świąt. W imię czego? Dużego domu, fajnego auta, bezpieczeństwa materialnego.
Słabe to.
Rany, jakie to słabe...
Znak naszych czasów, chyba. Może i tak, ale bardzo mi nieodpowiadający...

czwartek, 23 marca 2017

oszustwo

Czuję się oszukana.
Wiadomo, ciąża ma swoje prawa i obowiązki, ma także swoje konsekwencje. Niezaplanowane zwiększenie ilości obywatela tego pięknego kraju, którą to ilość z wiekiem i każdą ciążą coraz trudniej zgubić, to jedno. Uśmiech Mona Lizy poniżej linii bikini - to drugie. Na zęby, włosy i paznokcie się nie skarżę, nic się nie zmieniło. Zmianę w zakresie posiadania kolagenu raczej należy przypisać wiekowi - a wiek jest XXI - niż ciąży, więc skarżę się umiarkowanie.
Ale przepuklina?
Serio?
Naprawdę chciałam zacząć intensywniej ćwiczyć, nawet poczyniłam w tę stronę stosowne przygotowania taktyczne - jak choćby przejechane w BARI 40 km na rowerze, jednego dnia, oraz przespacerowane kolejne 40 km w 3 pozostałe dni. Na własnych niby-nóżkach.
Chciałam po powrocie kontynuować. Raz wybrałam się rowerem - jazda pod wiatr była szczególnie interesująca, gdyż nie pedałując cofałam się. Zapewne ilość zużytych kilokalorii była potrójnie większa aniżeli pokazywał ENDO. Łażę jak natchniona, kilometry robię z dziećmi i bez dzieci.
Chciałam na basen pójść, w domu brzuszki poćwiczyć. I co? I nic z tego.
Na moim ślicznym onegdaj pępuszku wyrosło coś, co wygląda jak obcy. Najpierw sądziłam, że to wszystko wina wybrzuszeń ciążowych, teraz już wiem, że może i tak, ale nie powstania wybrzuszenia tylko przepukliny.
Czeka mnie, podobno, operacja. Podobno, bo przecież najpierw muszę w kolejce do internisty a potem do kolejnych odstać swoje. Ale wujek gugl swoje wie, grzecznie przekazuje, a ja mu wierzę, bo on wie, co mówi.
Oszukano mnie. Jak byłam młoda nikt mi nie mówił, że poza worami pod oczami z niewyspania, radykalnej zmiany charakteru z narwańca na oazę spokoju, zmian degeneracyjnych w mózgu od powtarzania "Iga jedz, Kacper nie rusz, Nina, to nie jest powód do płaczu" dostanę PRZEPUKLINY!! Z powodu ciąż(y).
Nie o take Polske walczyłem.

wtorek, 21 marca 2017

tydzień smaków różnych

Zaczęło się od tego, że Kacper w żłobku zjadł wszystko. Ponoć do nogi, lizał talerze i krzyczał, że mało. A było to w piątek, 10 marca. Zjadł tyle, że brzuszek zaczął mu tak sterczeć, że nie mógł się schylić. Dziwowałam się, że nie chce skosztować niebiańskich w smaku strudli, znalezionych w uroczej knajpce niedaleko Rynku (podczas francuskiego dziewczyn), a później kolacji nie tknął prawie.
Efekt był taki, że w nocy z piątku na sobotę obudziło nas dramatyczne wołanie o pomoc – Kacper zwrócił całkiem sporo, najwyraźniej jego brzuszek nie przyjął aż takiej ilości jedzenia. Umyty i przebrany poszedł spać, ale jakoś stracił zapał do jedzenia.
W tak zwanym międzyczasie przybyli do nas – a właściwie do świątyni muzyki – Dziadkowie, których uraczyliśmy biletami na koncert w NFM. Chcieli, nie chcieli – przybyli, w końcu był to prezent z okazji Dnia Babci i Dnia Dziadka.
Sobotę mieliśmy bardzo pracowitą, pojechałam z Ninką na zajęcia na Uniwersytecie Dzieci a po południu wybyliśmy do Magdy i Marcina – rodziców Helenki, koleżanki Igi z przedszkola. A tam – królewskie przyjęcie! Stół się uginał od ilości potraw, od zupy rybnej przez sałatkę, kurczaki a’la nuggetsy po sosy, dodatki i inne takie. Wychodziliśmy dość późno (Kacper urządził sobie drzemkę od 15 do 18, w związku z tym się spóźniliśmy, ale za to mogliśmy dłużej posiedzieć), zostawiając dziewczyny na nocowanie (ku ogromnej radości Igi), pełni aż do wypęku.
Dziewczyny odebrał rano K., po czym my ruszyliśmy do przygotowania posiłku, gdyż popołudniem odwiedzili nas goście – Kasia z Markiem i dzieciakami. Wyprodukowałam menu, natchniona poprzednim wieczorem, a K. wszystko prawie ugotował. Stół się wprawdzie nie uginał, bo produkcja leciała na bieżąco, ale mogliśmy się, naprawdę, najeść tym wszystkim…
A potem było już tylko lepiej – we wtorek odstawiliśmy dzieci (Nina poszła do szkoły, wedle planu, ale zamiast do domu pojechała do swojej koleżanki Wiki na nocowanie, ze szkoły w środę odebrał ją Dziadek Kaju z Babcią Marylą; młodsze zawieźliśmy do moich osobistych teściów) i wybyliśmy do Włoch, do Bari. A tam… Obleśne, słodkie śniadania, to jedyne, co nie było dobre. Ale pizza… No i owoce morza. Dwa razy wybraliśmy się do lokalnych, dobrze notowanych restauracji, jedząc takie posiłki… Normalnie takie posiłki…. Do teraz, na samą myśl, ślinka mi cieknie. Świeże, doskonale przyrządzone, do tego wyborne wino, piękne widoki.
Po powrocie już nie było tak kulinarnie, na pewno bardzo hałaśliwie – stęsknione dzieci bardzo się starają, żeby zwrócić na nie uwagę – więc zwracamy.
Kacper też, znowu, zwrócił, wczoraj w żłobku, więc został zawrócony do domu, posiedzieliśmy sobie razem. Taka klamra, że tak powiem. Efekt tego jego zwracania, zapewne wespół z zapaleniem płuc, co jednak musi siać spustoszenie, nawet jeśli przechodzone jest łagodnie, to spadek wagi i znowu niechlubne miejsce na siatce centylowej. Pozostaje jakieś smaki nowe odkryć, zachęcić go do jedzenia i utuczyć.

Dziewczęta zaś tuczone być nie muszą, mają wagę idealną. Tylko jakoś Igę by należało podregulować, bo jej jedzenie posiłków wychodzi tylko wówczas, gdy ktoś powtarza co 5 sekund „jedz”. Czasem myślę, że bez tego powtarzania ona by z głodu umarła…

czwartek, 9 marca 2017

kupa

Kacper zrobił dzisiaj kupę do ubikacji.
No, serio. półtora roku i trochę a się udało. Fajny temat, wiem, życiowy, ludzki taki. Tym bliższy nozdrzom, że wszak spacerując po mieście co i rusz na kupę trafiam. Nie Kacpra, szczęśliwie, bo wali takie, że ja bardzo przepraszam, ale jelita musi mieć dłuższe od moich (moje kupy są naprawdę mniejsze) i gdyby to miały być jego to pewnie z pół chodnika by zajęły, ale te, na które trafiam wystarczą, żeby nabrać nawyku patrzenia pod nogi zamiast przed siebie czy wokół.
Kupa w ubikacji wzięła się stądż że Kacper próbował coś wydusić, ale nie szło. K. nawet już zdążył nabrać podejrzeń, że Kacper kupę już zrobił, rozebrał gościa a tu niespodzianka, że tak się wyrażę, ujemna. Kupy nie ma. No to K. w te pędy do toalety, sadza gościa i namawia go, udaje, że sam robi. Wpadam i ja, śmiejąc się z obu, w końcu sama pokazuję gościowi, o co chodzi, no i jest! Mamy rekord! Palma pierwszeństwa w sraniu. Excuse my French.
French jest modny, nie tylko na pazurkach, w końcu dziś Francuzi wsparli anty-Polaka. Jak i wielu innych go wsparło, tego zdrajcę narodu, tego od dziadka z Wermachtu. Temat tylko teoretycznie jest mniej gówniany, bo właściwie gównianą jest sytuacja, w jakiej się obecnie znajdujemy - my, jako rodzina i my jako naród. Czuję smród. Śmierdzi. Debilami, chamami, prostakami, złodziejami, arogantami. No śmierdzi mi, nic nie poradzę. I nie są to żadni obcokrajowcy, tylko rodzimi pseudopatrioci. Psują, ile wlezie, niszczą, kradną misiewiczami i przyłębskimi, a ja tylko kręcę głową z obrzydzeniem, tak śmierdzi.
No, ale nie o tym my tutaj, wszak bloga rodzinnego piszę, pamiętniczek taki poczynań moich potworów.
Potwory są potworne, nie dają żyć i na tym mogłabym zakończyć, ale jednak dodam, że dzisiaj potwory starsze upiększaliśmy. Oczywiście, że niczego im nie brakuje, ale upiększanie miało być symbolem, wzięło się bowiem z zaległego Dnia Kobiet. Nie on jednak zaległ, a moje córki, za szybko musiały spać się położyć wczoraj, więc nadrabialiśmy zaległy właśnie wczorajszy babski wieczór. Najpierw był bobcorn (tak, Iga dalej tak mówi na popcorn), a potem maseczki na twarz. Relaksacyjnie było, dziewczyny leżały na fotelu ogrodowym, światło ściemnione, klimatyczna muzyka w tle. Cud miód.
Teraz, mam nadzieję, śpią. Wprawdzie tylko młodzież jutro pójdzie do placówek - one wszak nieobjęte deformą, więc wstać muszą i żłobek i przedszkole zaliczyć.
Ninka zostaje w domu.
Gówniana, że tak pozostanę przy tematyce, forma protestu przeciwko ministrowi pseudoedukacji i na pewno nienarodowej, ale innej chwilowo nie widzę. Będziemy protestować, jeśli trzeba to co miesiąc. No przykro mi, jej edukacja jest dla mnie ważna. Sama byłam kształcona w gównopodstawówce PRL i naprawdę uważam, że można ten czas lepiej wykorzystać.
Tak więc wiosna w pełni!

wtorek, 24 stycznia 2017

Styczniowe atrakcje

Pamięć mi podpowiada, że w ubiegłym roku walczyliśmy z zarazą w marcu. I nie to, że na początku czy końcu, cały marzec był pod znakiem chusteczki i termometru.
W tym roku zaraz przylazła wcześniej. Zainfekowani byli lub są, jak rzadko, dziadkowie, i to z obu stron i to prawie w komplecie. Moja Mama się chwilowo trzyma, ale ona ma swoje inne atrakcje dodatkowe, więc uczciwie postąpiła zaraza, że jej odpuściła.
Ale i u nas co i rusz coś. Długi weekend z królami, 6-8 stycznia, przeleżałam z niespotykaną, jak na mnie w ostatnich latach, gorączką. A i później, cały tydzień, aż do 13 stycznia, w domu siedziałam. Może nie tyle, że umierałam, ale czułam się jak pod walcem przeciągnięta. Na dwa dni w domu ostał się Kacper, ale dzielnie zwalczył zarazę i dalej się żłobkuje od tego momentu, bez przeszkód. A kolejny tydzień – w czwartek i piątek, 19-20 stycznia, to moje domowe pracowanie z Igą i Niną, bo jedna miała gorączkę a drugą głowa bolała. I tak dotrwaliśmy do właśnie zakończonego weekendu Babć i Dziadków, grając z Niną w kotka i myszkę – boli głowa, ale już nie boli, no może troszkę, przestała godzinę temu, nie, kiedy była w toalecie, właściwie to jednak jeszcze trochę boli, ale teraz to już nie…
Wiara w prawdomówność dziecka po takich tekstach lekko siada, nieprawdaż.
Ostatecznie nie odmówiłam dziecku i poszła w sobotę ostatnią – najpierw na urodziny kolegi  do aquaparku a następnie nocować u koleżanki. Mama koleżanki wprawdzie poinformowała, że Ninka miała lekki stan podgorączkowy, ale dopiero po fakcie, kiedy Nina wróciła do domu. I wtedy biedne dziecko na nowo głowa rozbolała. Naprawdę, ona nie kłamie! Ale naprawdę, naprawdę, mamo czemu mi nie wierzysz??
No i w efekcie Iga i Kacper, z katarem i kaszlem, poszli karnie w poniedziałek do placówek a z obolałą Niną zostałam w domu.
Do Babć i Dziadków nie wybyliśmy, przekładając świętowanie na zbliżający się weekend. Powodów było kilka, głównie planowane imprezy Niny i jej zajęcia na Uniwersytecie Dzieci oraz to, że w ten weekend 28-29 i tak do Opola jedziemy (albowiem w planach mam zmęczyć studentów po raz ostatni). A okazało się, że i tak wyjazd raczej by się nie udał, skoro Babcie i Dziadkowie pochorowani lub tuż po chorobie.
I tak zleciał nam prawie cały styczeń. W międzyczasie zdążył nam się popsuć piec, zaplanowaliśmy wyjazd z małżonkiem mym, bez dzieci, co z dziwnych powodów raduje mnie nieopisanie, próbujemy ogarnąć logistycznie dzień po dniu a przy okazji nie utonąć w śmieciach.
Ninka ćwiczy, kiedy głowa ją nie boli, lekcje dzielnie odrabia w szkole i nie jest to dla niej przeszkodą w uzyskiwaniu dobrych ocen, większość wypowiedzi zaczyna od „Mama, a wiesz, co Wiki powiedziała?”, złości się na siostrę a potem przytula i bawi wedle jej zasad, rośnie i rośnie, je jak smok wawelski, coraz ładniej się wysławia, coraz więcej czyta, nadal nie można jej zwrócić uwagi i histeryzuje, kiedy coś jej nie wyjdzie.
Iga zmienia się jak kameleon w zależności od natężenia jej wyspania i zdrowia. Kilka dni przed infekcją (która polegała na 1 dniu z podwyższoną gorączką i kaszlu, który zanikająco, ale trwa do dziś) była zła jak osa. Wszystko na nie, ciągłe fochy, mina pod tytułem „bez kija nie podchodź”. Wrrr… Myślałam, że będę gryźć ją a ona mnie. Potem, w wyniku choroby, została w domu, wyspała się, odreagowała – i wróciła jako mała, kochana iskierka. Nie to, żeby bez przerw. Ale jest coraz lepiej, im więcej cierpliwości się jej okazuje, tym słodszą jest dziewczynką. Opowiada pięknie, co jej się przydarzyło, co obserwuje wokół i jakie ma plany – a bo koleżanka ma przyjść nocować, bo na wakacje będzie się wysypiała a z Babcią na narty pojedzie.
I złośliwa jest, wprost niewiarygodnie. Otóż dziewczyny trochę uzbierały a trochę dostały pieniążka, za którego nabyły zestaw LEGO. Składały, bawiły się, piękna sprawa. W zestawie był mały lisek, którego Nina wzięła do szkoły – wbrew logice i naszym prośbom, aby małych elementów do szkoły nie nosiła, bo zgubi. Zgubiła. Tak ją to rozstroiło, że samo słowo LIS powodowało u niej atak histerii – płacz, wrzask, wykrzywiona buzia, zatykanie uszu, kucanie lub odwracanie się od przeciwnika. Reakcja mocno przesadzona, ale Ninka tak właśnie ma. I co zrobiła Iga? Jadąc autem woła do Niny:
- Patrz, patrz, Nina! Patrz tam!!
- Nie widzę, co tam jest? – pyta Nina.
- O już nic… - odpowiada Iga – wydawało mi się, że widziałam, jak lis tamtędy przechodzi.
Nie muszę chyba wyjaśniać, jaka była reakcja Niny?
A Kacperek, nasz chuderlawy ekspert od zdrowia (swoją drogą nadal nie mam pojęcia, jak on to robi – bo żłobek, choćby był najczystszym i najbardziej zadbanym miejscem na świecie, i tak będzie siedliskiem zarazy, bo przynoszą ją po prostu inne dzieci czy nauczyciele; gościa to kompletnie nie rusza, on po prostu nie choruje)? Ukończył niedawno roczek i 5 miesięcy, dzielnie zmierza do półtora roczku. Łazi coraz sprawniej, zdarzy się mu podbiec. Charakterek ma, bo weź mu czegoś nie daj albo zabierz… Przytula się tak słodko i tak często, jak tylko to możliwe. Lubi siedzieć na kolanach i oglądać książeczki – w kółko te same. Z czasem ogląda każdą z nich coraz dłużej, pokazuje paluchem i czeka, aż objaśnię, co zacz. Wrzuca klocki do sortera a LEGO do pudełka, bawi się lwem, tygrysem i krokodylem (który musi zjeść klockową rybkę), wozi ich autem – kiedy je poustawiam na tym aucie i burzy wszelkie konstrukcje, które zbuduję. Wymyślił wchodzenie na stołek i nosi go z miejsca na miejsce, najchętniej pod lodówkę, gdzie bawi się magnesami. W telefonie domaga się piosenki Formacji Nieżywych Schabuff „DA DA DA”, mówiąc „da da  mmlala” i kołysząc się na boki, albo woła „LE” i języczek pokazuje – mówiąc LEW, kiedy chce obejrzeć TELETUBISIE, MIŚ I LEW. Gada umiarkowanie – postępów zbytnio nie widzę. Mama, Tatou, DA, i tyle. Jego mama znaczy też jeść (am am) i smoczek, tata to traktor, kotek czy ciastko. Woła śmiesznie WYŚ, kiedy chce wyjść z krzesełka do karmienia no i woła swoje siostry: NANA i AGA. A one przybiegają, bawią się z nim, całują i ściskają, aż do granic bezpieczeństwa. Częściej jednak Kacper spędza czas z nami niż z siostrami, bo dziewczyny po prostu szybko się młodym nudzą.
Iga i Kacper mieli swoje bale karnawałowe. Igunia, ze swojej kolekcji, wybrała sukienkę księżniczki, koronę i rękawiczki. Kacper został przemianowany na małego Bezlebuba. Ninki bal dopiero przed nią…
Co poza tym? Niewiele, chyba. Pracujemy z K. na wysokich obrotach, próbując jakoś to wszystko ze sobą poskładać, niedosypiając (głównie K.) i kombinując, jak wszystkie tematy ugryźć skutecznie (raczej ja). Czekamy na ferie, na które Ninka pojedzie z Wiki, Iga z Babcią a Kacper, najbardziej pokrzywdzony, zostanie z nami i będzie łaził do żłobka. A w drugim tygodniu już w pełnym zestawie pojedziemy do Czech i odetchniemy od tej naszej codzienności. Która jest wspaniała, naprawdę, tylko mocno męcząca.

A smog za oknem skutecznie zniechęca do realizacji sankowych planów…