wtorek, 27 lutego 2018

łóżeczko i inne bajki

Kapcierkowi rozpadło się łóżeczko, to samo, które przed nim zasiedlał i Iga i Nina. Miało prawo...
Byliśmy na taką okoliczność przygotowani, łóżeczko z barierką już czekało.
Kapcier zmienił więc swoje miejsce sennych marzeń jakieś 3 tygodnie temu. Do dzisiaj nie wychodzi z niego sam. Jak się obudzi drze tą swoją małą mordatą i przywołuje rodziców.

Nina zrobiła nam dziś karczemną awanturę, że nie może zostać jutro w domu. A przecież ma egzamin, zawsze zostawała. I Iga zostaje i Kapcier. I ją gardło boli (ekh, ekh). Przedsionek dojrzewania, przedsionek piekieł.

Były dziewczyny ostatnio u koleżanki Niny, miały tylko chwilę się pobawić - ostatecznie obie zostały na noc. I Iga, ten mały skrzat, była najszczęśliwszym dzieckiem na ziemi, ponoć także całkiem grzecznym - bo mogła nocować poza domem, bez rodziców, jak Nina.

Nadchodzi czas trudny, czas wyboru. Coś, co wydawało się pewne i oczywiste, zaczyna przyprawiać mnie o ból głowy. Wybór szkoły dla Igi.
Logistycznie - najłatwiej byłoby w szkole Niny, szkoła muzyczna, ma dobry poziom kształcenia ogólnego (a przynajmniej miała, kiedy można było to oceniać poprzez wyniki sprawdzianu 6-klasisty), muzyka łagodząca obyczaje i wspomagająca pamięć. Ale serio, kto zna Igę, ma świadomość, że usiedzieć w ławce będzie jej ciężko dłużej niż 5-7 minut, co dopiero wysiedzieć cały dzień a potem jeszcze mieć ochotę cokolwiek ćwiczyć.
A zatem co innego? Szkoła sportowa? Która, skoro w okolicy naszej pracy i szkoły Niny (z której jeszcze nie rezygnujemy) zbyt wielkiego wyboru nie ma? Inna, jakaś zwykła?
Głowimy się i debatujemy, a każde rozwiązanie ma swoje wady i zalety i z każdym wiąże się ten cholerny koszt alternatywny...

Każdy tydzień to jakaś kolejna "atrakcja" czasowa. Ciągle coś załatwiamy, jeździmy, spotykamy się, leczymy, kupujemy.
Trochę mi się marzy tydzień modelowy - zajęcia i do domu, wolny weekend. Dzieci spokojne i zdrowe, jedzące grzecznie (a nie tak, jak Kacper) i szybko.


środa, 21 lutego 2018

o wrażliwości i żyłce


Jechałyśmy ostatnio z Igą autem, wracając do domu. Rozmawiałyśmy o tym i owym, Iga powiedziała, że bardzo chciałaby dostać na urodziny taki puchar, jaki widziała u nas w domu, a który szykowaliśmy z K. na urodziny dla znajomych. Powiedziałam jej, że taki puchar dostaje się dopiero na czterdzieste urodziny, więc Iga spytała, czy to dużo. W sensie, czy 40 lat to dużo lat.
Dobre pytanie...
Jak dla mnie ani trochę, ale wiadomo, dla 6-latka to szmat czasu. Powiedziałam, że dość dużo, ale tacy Dziadkowie mają dużo więcej, nie wspominając o Babci Prababci.
Spytała Iga, czy można żyć sto lat, na co odparłam, że i owszem, ale trzeba dbać o swoje zdrowie. I od razu przypomniał mi się toast czy też życzenie. Coś w stylu: „i życzę Ci też szczęścia, bo ci na Titanicu zdrowie mieli, tylko szczęścia im zabrakło”.  Postanowiłam wprowadzić Igę w meandry historii pięknego statku – że był duży, elegancki, płynął sobie do Ameryki Północnej, ale nie dopłynął i zatonął, niestety wraz z pasażerami.
Pierwsze pytanie Igi?
- A czy na statku była pani w ciąży? A jakiś dzidziuś? A małe dzieci? A czy oni też zatonęli?
- Ależ skąd, Iguniu, ich akurat uratowano.
- A jacyś chłopacy?
- No byli, nie udało się wszystkich uratować.
Zmartwiła się dziewczynka bardzo tą historią, najwyraźniej wpłynęłam na niebezpieczne wody wrażliwości dziecięcej, o których  istnieniu nie miałam pojęcia, więc żeby wybrnąć spytałam Igę:
- No, ale co jeszcze trzeba mieć lub robić, żeby długo żyć?
- Nie można być złym?
- ?? (ki diabeł, dziecko??)
- No bo jak się jest złym to może żyłka pęknąć i można umrzeć, więc nie możesz się na mnie złościć.

Teraz wiem już wszystko o długowieczności.