poniedziałek, 29 maja 2017

o baranach

Powinnam zacząć od baranów na oślej łące, ale pomimo pobytu w górach z baranów widziałam tylko durnych turystów, którzy w Parku Narodowym psa luzem puszczali. Na zwracane im uwagi odpowiadali bełkotem, wnoszę, że przyznawali mi rację (na pewno nie chcieli rzec, że się czepiam).
Ale nie zacznę od tego, bo o wyjeździe w góry pisałam. Nie lubię się powtarzać, bo nie chcę wyjść na nudziarę.
Przejdę więc do sedna o baranach, ale najpierw wspomnę tylko, że ten weekend też był w pośpiechu. W sobotę tylko było ciut luźniej, choć rankiem pognałam do pracy (na chwilę, na chwilę, w zamian cały dzień wolny dostanę!), potem urodziny młodej, 5-letniej damy Ewy, na które Ninka nie poszła, bo dostała karę, Iga zaś bawiła się znakomicie. W niedzielę przyjechali teściowie, więc wyrwaliśmy się z małżonkiem, na chwilę dosłownie, żeby trochę pieniędzy wydać. Potem była już gonitwa - trzeba było szybko wrócić, szybko obiad przygotować, jeszcze szybciej zjeść, szybko odwieźć mnie i dziewuchy na tramwaj. K. wrócił i szybko teściów na lotnisko odwiózł a ja szybko pojechałam prezenty kupować a potem szybko pojechaliśmy do znajomych na prawie parapetówę. Znajomych - dawnych sąsiadów. Ale fajnie było się spotkać... Ci sami sąsiedzi byli u nas zresztą niedawno, dziewczyny, zwłaszcza starsze i będące w bardzo zbliżonym wieku szybko złapały kontakt, wczoraj może nie tak idealnie, ale też było dobrze.
Ale tu dalej nie ma baranów.
Otóż wspominałam, że Kacper mówi. Nie wiadomo, z reguły, co, ale mówi. No dobra, będę uczciwa, ostatnio jego słowa przypominają już ludzką mowę i nawet można się domyślić: auto, aktor (traktor), eci (leci), dada (woda), yjś (wyjść - z fotelika), mamą (z mamą), do domu, eciu (keczup), astko (ciastko), ina (Nina) i ...ga (Iga) i tak dalej. Wszystko pozjadane.
Często także krzyczy, co w warunkach brzegowych, jakim jest samochód, doprowadza mnie na skraj załamania nerwowego. Po całym dniu w hałasie, wsiadam do auta pełnego ludzi (dobrze, że K. już wie, że radio trzeba wyłączyć, bo inaczej naprawdę gryzę), w którym każdy coś mówi. Poza mną, z reguły, chyba, że muszę. Większość z tego mówią do mnie - albo pytają albo protestują. Albo się kłócą. Albo jęczą. Albo narzekają. Z rzadka - śpiewają. Do tego dochodzi głos Kacpra - z rzadka jęczy, najczęściej mówi tym swoim starocerkiewnosłowiańskim z domieszką ugrofińskiego, a jeszcze częściej - krzyczy.
Razu pewnego jednak jechaliśmy w atmosferze miłej i spokojnej. Jak rzadko. Dzieci odzywały się do siebie uprzejmie, nie darły dziobów, nie szarpały się, nie przerywały sobie wypowiedzi. Cud-miód.
Akurat na tapecie był Kacper i jego nowo-nie-mowa.
- Kacper powiedz fryga.
- ..ga - powiedział Kacper.
- Kacper powiedz lina.
- ...na - powiedział Kacper.
I tak szukaliśmy sobie, jakie słowo Kacper zje, a którego końcówka brzmieć będzie jak końcówka naszych imion / funkcji rodzinnych.
- A powiedz dama!
- .ama! - zakrzyknął Kacper.
- Powiedz owca.
- ..ta - triumfalnie wydusił Kacper.
Po chwili zaczęliśmy podsumowywać efekty działań Kacpra. Najbardziej bawiło to Igę:
- Czyli mama jest damą, lamą, plamą i samą. A Nina to lina, świnia, dziewczyna i roślina. A Tata to baran....

Ups...

poniedziałek, 22 maja 2017

skóra

W weekend pojechaliśmy w góry.
Pewnie byśmy nie pojechali, gdyby nie zaproszenie do świętowania zmiany kodu u przyjaciół. Tak, to już ten czas, że ludziom zmienia się cyferka, ludziom z bliskiego otoczenia, w tym wiekowego, a do tego wymyślają, że życzą sobie imprezy na wyjeździe.
Wyszło mi, że skoro już jedziemy tak daleko (dwie godziny...) to pojedźmy sobie dzień wcześniej, bo w piątek, zażyjmy świeżego powietrza, ruchu w górach, czasu ze sobą a nie ze ścierką czy odkurzaczem.
Pojechaliśmy.
Chcąc przybliżyć dzieciom radość z przebywania w schroniskach górskich, zanocowaliśmy w takowym. Cena jak w dobrym pensjonacie. Żarcie gorsze. Warunki... No, my z małżonem w śpiworach, dzieciom zafundowałam pościel, niech mają (wciąż mam w pamięci reakcję Niny, kiedy podjechaliśmy pod hotelik w Reims - "co, tylko jedna gwiazdka??").
Zimno... Woda ogrzewana podgrzewaczem przepływowym albo paliła wrzątkiem albo ścinała zimnem z nóg. Dzieci piszczały i nie był to pisk radości.
Ale nic to. Poszliśmy rano w góry. Co się nastękały te moje latorośle to ich, fakt, że wiało i było zimno, szło się w chmurach i dla przeciętnego dziecka łażenie w górę i w dół w takich warunkach jest umiarkowaną atrakcją.
Dalsza część dnia była przyjemniejsza, bo dotarliśmy na miejsce urodzin, hoteliku zacnego, czystego i z odpowiednią ilością atrakcji (inne dzieci).
Pominę milczeniem imprezę i jej skutki dla zdrowia dorosłych.
Ważne, że w niedzielę znów ruszyliśmy na szlak. Iga płakała, bo jej ulubiony kolega zostawił ją w daleko w tyle. I kiedy w końcu go dogoniła postanowiła powrócić na chwile do nas, rodziców, upewnić się, że jest grzeczna (od tego zależało, czy dostanie dodatkowe strzały do świeżo zdobytego łuku - nota bene, strzelanie idzie jej koncertowo). Pech chciał, że się przewróciła, lekko zdarła skórkę na rączce. Rozmiar krzywdy to jakiś milimetr na milimetr.
I tak szła ze mną, przez chwilę, płacząc. A kiedy ból prawie przeminął, zorientowała się:
- Tam została moja skórka!
Trochę mnie zatkało, wobec czego nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Na wszelki wypadek przytaknęłam.
- A jak ktoś ją zdepcze?