czwartek, 29 grudnia 2016

mono...

Dostała Nina na urodziny grę o wdzięcznej nazwie MONOPOLY. Nie będzie to żadna reklama, kryptoreklama czy antyreklama, bo i po co. Gra jaka jest każdy widzi. Niektórzy grają i dobrze się bawią, inni (ja...) nudzą się. Ale skoro urodzinowe dziecko wyraziło ochotę - zagrali my.
Gra się ciągnęła sparciała guma, płaciłyśmy sobie, raz ja Nince raz ona mnie, za bytności na swoich posiadłościach. W końcu nabyłam odpowiednią porcję domów, Nina wyrzuciła odpowiednią liczbę oczek (choć, przyznaję, jedna z kostek spadła na ziemię, ale uczciwie odczytałam, co pokazała, Ninka bez szemrania werdykt zaaprobowała) i ruszyła. A kiedy dotarła okazało się, że aby wypełnić obowiązki musi sprzedać wszystkie posiadane domki i do tego zastawić połowę nieruchomości. Do momentu, kiedy Nina zorientowała się, że to w zasadzie oznacza koniec gry, jakoś szło. Ale potem... Czarna rozpacz, histeria, dramat. Katastrofa. Koniec świata. Płacz i zgrzytanie zębów.
I tak zakończyła się pierwsza partia gry w MONOPOLY, z prostej i banalnej przyczyny, a mianowicie z braku umiejętności przegrywania przez moją córkę, 9-letnią, dodam tylko.
I tak jadąc wczoraj przez miasto krzyknęło dziecko moje (to samo, co wyżej opisane):
- Mamo, zobacz, tam jest napisane MONOPOLY!!
Już prawie się odwróciłam we wskazywanym kierunku, kiedy z tyłu auta usłyszałam:
- A nie, to sklep monopolowy....

Wszystko, jak widać, co z monopolem związane, jakoś uprzykrza dziecku żywota.

środa, 21 grudnia 2016

urodzinowo przedświątecznie

I tak oto, całkiem niezauważone, nadchodzą. Gdzie tam, wcale nie święta, wystarczy dzieciaków spytać, niezależnie od płci i wyznania święta mogłyby nie istnieć , pod jednym wszakże warunkiem – że mimo ich braku dawaliby prezenty.
Co rok obiecuję sobie, że będę je kupować wcześniej, najpóźniej do końca listopada. W efekcie dostaję smsy, że przesyłka czeka na uczciwego odbiorcę w paczkomacie X, paczkomacie Y, w okienku poczty Z albo i na poczcie koło domu, ewentualnie leży do odbioru jako paczka w ruchu. A ja tylko szperam w pamięci, do którego z punktów co zamówiłam i czy aby ślubny może paczkę odebrać? No bo znając jego wścibstwo, jeśli sprawdzi sobie już nawet nie tyle zawartość, ale nadawcę, to się skubany rozezna skąd co mogło przyjść. Jakie to strasznie skomplikowane kupować prezenty dla takiej gromady!
Teoretycznie istniałaby możliwość kupowania na żywo, ale to wymaga chodzenia po sklepach, co męczy mnie mniej więcej od siódmej minuty po wejściu do takiego miejsca. W pytę ludzi, wszystko kolorowe, miga, gadają, śpiewają w głośnikach, wszystko jakieś takie lukrowane. Oszaleć idzie! I tak właśnie po tych kilku minutach odpadam i więcej już nie daję rady. Jedyny ratunek, żeby na święta pod choinką nie znaleźć dla dzieci kurzowych kotów (przynajmniej od rodziców) to zakup przez internet.
Przyszło już prawie wszystko. Chyba. Czegoś mi jeszcze brakuje, ale nie do końca pamiętam, co tam było, w tej przesyłce.
No nic, pozostaje wierzyć, że dotrze do piątku po południu.
Póki co, w wirze przygotowań, oczekujemy także na urodziny – i to dziewiąte! Kiedy ten skrzat przebył tę drogę – nie mam pojęcia, zapewne będę się nieustannie dziwić każdej rocznicy jej urodzin, bo przecież ja się nie zmieniam, nic a nic (może trochę tylko przestaję się w kolejne spodnie mieścić, ale tę zmianę pomińmy, litościwie), a na pewno się nie starzeję. Jakim zatem cudem to maleństwo, które chwilę temu rodziłam, ma już tyle lat? Fakt, niektóre wspomnienia jakby lekko przyblakły, te z pierwszych dni i miesięcy jej życia, może nawet lat, ale to wciąż moja mała dziewczynka, paproszek, który z upodobaniem siadał na moich kolanach i mógł w nieskończoność słuchać czytanych książeczek. Ssał palucha, opowiadał o nieistniejącej przyjaciółce, a ja słuchałam z uwagą, z płaczem rozpoczynał przygodę z przedszkolem, kończąc ją w niesamowitej grupie przyjaciół, którzy częściowo do dziś mają kontakt.
Ninka wyrasta na wspaniałą dziewczynę. Choć jest posłuszna to potrafi postawić się. Walczy, jeśli jej się nadepnie na odcisk, potrafi się odgryźć, zaczyna rozumieć, kiedy się ją wkręca. Ale nadal udaje, że wierzy w Mikołaja, bo chce wierzyć, bo ta magia w życiu dziecka jest taka niesamowita!
Przepoczwarza się z dziewczynki w dziewczynę. Czasem ciężko jej to idzie, bo z jednej strony to takie pociągające rozmawiać jak dorosły i na poważne tematy, móc popisać się wiedzą (a że pamięć ma, bestia, niesamowitą, to potrafi mnie po prostu z krzesła zdmuchnąć swoimi popisami w tej materii, czy to z historii, geografii czy z przyrody) czy z koleżankami powymieniać się uwagami w stylu całkiem nie-dziecinnym. Z drugiej jednak chciałaby się jeszcze przytulać bez umiaru, bawić w zabawy, właściwe małym dzieciom i małym dziewczynkom, wierzyć w duchy i wróżki i nie mieć tylu obowiązków. Ona jeszcze nie wie, że do tych czasów błogich już nie ma powrotu.
Urodziny dwa dni przed Wigilią to słaby pomysł, ale sama chciała – czy raczej nie chciała, wyłazić w terminie. No cóż, tego się ponoć nie wybiera, więc nie będę dziecku wypominać.
Impreza urodzinowa dla równolatków za nami, jutro świętowanie w rodzinie. W sobotę kolejne świętowanie, do którego nie czuję się w ogóle gotowa. Ale odkąd dorosłam (niedawno, bardzo niedawno) nie czuję się na święta w ogóle gotowa. Dużo bardziej odczuwałam te święta będąc skrzatem.
I chyba tak to właśnie jest, że to dla dzieciaków te święta. Muszę o tym pamiętać i trochę im odpuścić win…

środa, 30 listopada 2016

środa

Nie miałam siły wstać. Jak zwykle ostatnio. Tak bardzo nie miałam siły, że aż nie wstałam. Budzik w telefonie co chwilę traktowałam małym, bocznym przyciskiem, żeby zapaść w błogi niebyt na kolejne trzydzieści sekund. Albo 3 minuty, nie pamiętam. Niebyt był całkowicie złudny i iluzoryczny, bo w tle słyszałam głosy powoli budzącej się rodziny. Krzyk, że nie ta bluzka, krzyk, żeby wstawała, krzyk, że chce jeść.
Ostatecznie nie miałam wyjścia i wstałam, bo ten ostatni krzyk nie dał się uciszyć słowem czy krzykiem, ani żadnym przekupstwem. Ten krzyk domagał się mnie.
Miła świadomość, być osobą niezastąpioną. Niestety, o tej porze dnia nie poprawiała mi ona nastroju.
Te poranki nasze… Są trudne, a im ciemniej i chłodniej – tym trudniejsze. Nie dziwota, nie tylko u nas, jak sądzę. Wszystko w pośpiechu, byle jak uczesać, byle co ubrać, byle zjeść – i do auta. W tych lepszych pogodowo czasach śmigaliśmy na pociąg, teraz tłamsimy się w małym autku, utykając w korkach i klnąc na sąsiadów w zmotoryzowanych puszkach. Wróć, kto klnie ten klnie. Dorośli klną, dzieci się nudzą, czasem coś śpiewają, czasem dojadają niezjedzone o poranku śniadania (Iga). Krzyczą (Kacper). Gadają (Nina).
Utarło się, że moją rolą jest odstawić na miejsce Igę. K. pozbywa się nas w różnych miejscach miasta, jeśli jedziemy autem. A to przed samym przedszkolem, czasem gdzieś w pobliżu przystanku tramwaju, który mknie, omijając korki i swoim „ding” śmiejąc się z tych zapuszkowanych. Lubię tą świadomość – bezkarnego, ba!, wskazanego, zdrowotnego, ekologicznego zwycięstwa. Lubię patrzeć z góry, dosłownie i w przenośni, z tramwaju na te poirytowane ludziki w autach, które wprawdzie wdychają te same spaliny co i my, w ekologicznym tramwaju, ale jednak mają ich produkcję na sumieniu. A ja nie.
W przedszkolu spędzam chwilę. Chwileczkę. Iga przebiera się sprawnie, zazwyczaj już na dobre obudzona nie marudzi. Marsz na jej piętro, buziak, pytanie do Pani, czy jest coś, o czym wiedzieć powinnam, i w długą – do tramwaju, który wiezie mnie do mojego akwarium. Trochę je ostatnio bardziej akceptuję, mniej mnie frustruje przebywanie w tym miejscu. Kwestia przemyśleń i świadomość możliwości. Ale to zupełnie inna bajka.
Zmykam na tramwaj, choć zdarzało się mi wsiąść na rower miejski i ten kilometr pokonać na nim. Miałam w planach spacery do pracy, jednak nieprzyjaciel CZAS uparcie mnie pokonuje, plany spaliły na panewce.
Dziś po pracy znów wsiadłam w niebieski pociąg miejski, w śniegodeszczu dobrnęłam do żłobka, gdzie przywitał mnie maszerujący i zadowolony z siebie Kacper. Jego radość skończyła się wraz z podjętą przeze mnie próbą ubrania go. Prawdziwy facet, najwyraźniej bardziej lubi być rozbierany niż ubierany.
Wyszliśmy. Godzina okazała się późna, a mając w pamięci straszną panią ze świetlicy, która dzieci spóźnialskich rodziców chciała wysyłać do policyjnej Izby Dziecka, prawie pobiegłam. W obcasach, pod wiatr, z deszczem łamanym na śnieg, z płaczącym z powodu tychże atmosferycznych antyprzyjemności synem. Marszobieg zakończyłam na ostatniej lokacie – świetlica była już zamknięta, na szczęście straszna pani ostatnie dzieciaki po prostu ze świetlicy wyrzuciła, błąkały się więc po korytarzu Nina i jej koleżanka i kolega z klasy. Przy zepsutym świetle brzdąkał smętne melodie chłopak z gitarą.
Nina pobiegła się przebrać, a ja próbowałam ogarnąć Kacpra. Przebraną gwiazdę odprowadziłam do Sali koncertowej, gdzie dziś występowała. Chciałam, bardzo, posłuchać jak jej idzie, jednak Kacper – po niedawnym odkryciu swojego głosu i wynikającej z nadmiaru kalorii w diecie sile ciała i tegoż głosu – niespecjalnie bawi się w konwenanse. Kiedy wyciągnęłam telefon, chcąc Ninę nagrać – zacząć wołać te swoje „dadada” (kiedyś puściłam mu Formację Nieżywych Schabuff, od wówczas tak właśnie kojarzy mu się mój przenośny komputer). Kiedy zobaczył Ninę na scenie, zaczął ją wołać. Kiedy pokazałam mu, że można wyjść na korytarz, zaczął się domagać wyjścia.
I tak z całego popisu usłyszałam fragmenty, bo kiedy tylko Kacper rozpoczynał swoje oralne popisy – umykałam z nim na korytarz. 
Zagrało dziecko… słabo. I nawet nie jest to kwestia techniki czy znajomości tekstu. Ona po prostu na scenie się „spala”. Nie mam na to pomysłu, jej nauczycielka też nie. Twierdzi, że albo Nina dorośnie i to coś ma, albo nie. Gorzej by było, gdyby ta druga opcja miała zwyciężyć, bo to oznaczałoby co najmniej zmianę instrumentu. Czego na razie sobie nie wyobrażam – uczyć się grać na czymś innym, od nowa? A ten czas, poświęcony dotąd, to pies?
No, ale nie dramatyzujmy. Może jeszcze coś dobrego się wydarzy. Może trzeba Ninkę porządnie zirytować przed popisem / koncertem? Kiedyś w domu to właśnie jej mega nerw sprawił, że zagrała po prostu koncertowo. Gdybym to jeszcze potrafiła – nie wywołać u niej płacz, ale właśnie złość!
Ninka wyszła ze mną po popisie i dostała nielichej histerii, dokładnie takiej, jakiej dostaje, kiedy coś bardzo chce zrobić, ale jej nie wychodzi. Ona wie. Naprawdę, rozumie, w czym jest problem, ale sobie z nim nie radzi. Gorzej, że nie wiem, jak jej pomóc, co jej powiedzieć, co ma robić, żeby trema nie zjadała ją od środka. Bez opanowania tego robaka nigdy nie będzie zwierzęciem estradowym, a to oznacza, że ukończenie tej szkoły nie będzie wcale takie oczywiste, jak wszyscy zakładali.
W międzyczasie do szkoły Niny dotarło to średnie diablę. Z ojcem swym. Popływała sobie dziś Iga, była więc nielicho zmęczona, co oczywiście pokazała chwilę później. Pływa już ponoć naprawdę ładnie, na plecach, na brzuszku jeszcze musi popracować. Natomiast ponoć zirytowała swojego nauczyciela do tego stopnia, że na nią krzyknął. Musiała pokazać swoje możliwości…
Po popisie nauczycielka Niny potwierdziła to, co do tej pory zawsze o Nince mówi, że grać to ona potrafi, tylko nie pamięta, o czym rozmawiają i za bardzo się denerwuje.
Poszliśmy się ubrać. Ninka przebierała się, a w tym czasie Iga uciekała od nas, prezentując coś na kształt focha. Wyartykułowała z siebie tylko, że za to, że była niegrzeczna na basenie musi się teraz uderzyć w głowę. Próba przekonania jej, że to zły pomysł zaowocowała tym, że nie chciała iść z nami, kiedy już wychodziliśmy ze szkoły, tylko trzymała się kilka kroków za nami. Prośba i namawianie, żeby podeszła, nic nie dawały. Gul w moim gardle rósł. Padało. Otworzyłam jej drzwi do auta, prosząc, żeby wsiadła, Iga stwierdziła, że nie, bo na jej fotelu leżą rzeczy. Gul eksplodował – zebrałam kartki z fotela, zmięłam w kuleczkę i posłałam do diabła. Iga w płacz, w krzyk niemalże, bo to kartka od jej koleżanki, ale do auta już wsiadła.
Po drodze zasnęła. Kacprowi puściłam Teletubisie a z Niną pogadałam o tym, co może zrobić, żeby opanować emocje estradowe.
I tak, już o 19, byliśmy w domu. Idzie wrócił w płacz, kiedy ją obudziłam. W końcu jakoś ogarnęłam jej emocje, dziewczyny poszły się myć a po kąpieli czekała na nie kolacja.
Kacper zdążył w tym czasie wchłonąć swoją niewchłanialną dawkę pożywienia. K. poszedł myć Kacpra, a kiedy Nina zjadła swoją kolację, poszła odrabiać zaległe zadanie a Iga dalej jadła kolację. Położony, trochę wbrew sobie, Kacper, szybko zasnął. Do robienia zadania przysiadła więc Iga. W tym czasie przyszła Nina z książkami. Iga odnalazła 10 różnic, zrobiła 3 szlaczki i obie odmaszerowały myć zęby, posłuchać bajek z telefonu i pójść spać.

Jest 21. Ten dzień właśnie się zakończył. To był dzień jak co dzień. Popis nie zdarza się co dzień, ale jego doniosłość, wobec nadmiaru wrażeń pozapopisowych, przestała mieć znaczenie.

wtorek, 29 listopada 2016

zimno

Tak ogólnie jest zimno. Na dworze. Dzieciom czasem zimno, kiedy muszą maszerować pomiędzy dworcami, przystankami a placówkami. Ale nieczęsto się skarżą, dzielne istotki.
Chwilowo cała progenitura poumieszczana w placówkach, Kacper po okresie chorobowym odpękał extra tydzień w domu, jako rekonwalescent. Od wczoraj jednak został skierowany w progi żłobka. Ponoć miał pewne wątpliwości, czy to dobry pomysł, ale kiedy ujrzał, że dzieci coś jedzą, zwątpienie minęło.
Bo Kacper żre. Wspominałam o tym? Nie, nie je. On ŻRE. Wrzeszczy, że chce jeść, je bez przerwy, brzuch ma wielki i mu ciąży, popija wodą i dalej się domaga.
W niedzielę, na ten przykład, dostał solidną porcję owsianki, z mlekiem modyfikowanym i całym (!) bananem. Przyszli do nas goście, Iza z Kubą i chłopakami. Przynieśli ciasto. Kacper zjadł kawałek, po czym wchłonął miskę zupy z makaronem. Było mu mało, więc na sucho pożarł dodatkową porcję makaronu. Po drzemce (musiało się uleżeć) pożarł porcję makaronu z łososiem w sosie śmietanowym i brokuły. Chwilę później pożarł kolejny kawałek ciasta, a ponieważ było mu mało - zjadł prawie całego banana. Nie pamiętam, czy do całej kromki na kolację zjadł coś dodatkowego, ale chyba powyższe wystarczy, żeby zgodzić się, że te ilości nie są normalne.
Gościu tyje jakieś 300 g na tydzień, więc problem z jego niedowagą bardzo szybko przestanie istnieć, jak sądzę.
Do tego wylazły mu, naraz, wszystkie czwórki. Co ciekawe, nie ma jednej dolnej dwójki, ale czwórki ma wszystkie. Jeszcze nie w całości, więc ślini się na potęgę, co czyni jego obraz wielkobrzuszca mocno uroczym.
Z innych nowinek - Ninka była na konkursie matematycznym. Poszło jej umiarkowanie, ale mniej się tym przejęła, niż ostatnio - i to uważam za sukces. Bo też nie widzę w niej, na razie, jakichś niezwykłych matematycznych talentów. Jest bystra i potrafi zaskoczyć rozumowaniem, ale to chyba nie jest ten (eu)geniusz, który pozwala olimpiady wygrywać. Choć może się mylę? Ale wcale mi na pomyłce nie zależy, niech się opatrzy z takim rozwiązywaniem zadań, niechże się ośmieli i obezna z nimi, na pewno będzie jej łatwiej. A wygrywanie olimpiad, choć pewnie miłe i satysfakcjonujące, nie jest żadnym moim celem.
Lżej też do ćwiczeń podchodzimy. Pewnie z braku czasu i energii na energiczne angażowanie się w te ćwiczenia. A poza tym - ma nauczyciela, ja mogę tylko ją mobilizować do ćwiczeń, jak ma grać - niech nauczyciel jej mówi. Jutro ma popis, taki testujący, bo 14 grudnia egzamin. Byle miała z tego jakąkolwiek frajdę, a już będzie dobrze.
Iga zaś chodzi po mieście na imprezy, korzystając z faktu bycia przedszkolakiem przedszkola miejskiego. A to Hala Stulecia, a to Teatr, a to inne spotkania w mieście.
Dalej czyta - choć nie jest jej łatwo łączyć ze sobą literki. Ale walczy, z taką energią, o jaką jej nie podejrzewałam! I rysuje, ciągle coś rysuje, pisze, koloruje - dość późno, ale w końcu się jej włączyło.
Ninę wchłonęła książka, może w końcu ruszy z tym czytaniem? Do tego stopnia ją zassało, że czytała nawet rano, jadąc autem! I wieczorem wczoraj się zaczytywała. Nareszcie, chciałoby się rzec, pytanie, czy będzie ciąg dalszy po skończeniu tej książki (Marek Piegus).

A na koniec takie oto K. mi sprzedał:
Pyta Ninka ojca, czym jest etyka, bo niektóre dzieci w jej szkole chodzą na takie zajęcia.
No więc zapytany wyjaśnia, starając się w miarę prosto:
- To taka dziedzina filozofii, czyli nauki, polegającej głównie na myśleniu i wymyślaniu, a w etyce chodzi o nauczenie dzieci, co jest dobre a co złe. Że nie wolno kraść czy bić, kłamać i brzydko się odzywać. I na etyce dzieci właśnie tego się uczą.
Ninka chwilę pomyślała, bo jakoś nie mogła najwyraźniej tego zrozumieć, w końcu spytała:
- To one tego nie wiedzą?

wtorek, 22 listopada 2016

po piętnaście

W niedzielę Ninka odezwała się do mnie i K.:
- A który dzisiaj jest?
- A dwudziesty - odparłam.
- A to dzisiaj Kacper skończył 15 miesięcy.

No fakt. Skończył. Pamiętała o tym ona jedna, siostra.

Chwilę później zapłakana Nina patrzyła na Kacpra - bo też złapał ją jakiś wirus, od którego rozbolała ją głowa, gardło zrobiło się czerwone i gorączka dopadła. W efekcie przeleżała cały weekend a my staraliśmy się, żeby do Kacpra się nie zbliżała, bo chłopczyk powoli wraca do siebie po antybiotyku. No nie chcieliśmy gościa zarazić czymś, co posiadła Ninka.

I Ninka zapłakała się, bo nie mogła się z Kacprem pobawić.

A Iga może się bawić z bratem - i się bawi. I pomaga! Coś spadnie - podnosi, układa bratu klocki pudełkowe, a czasem się z nim droczy. A ten się wkurza! A jakże, i ugryźć potrafi, kiedy siostra nie chce mu swojego jedzenia oddać.

Bo chłopczyk na swoją piętnastą miesięcznicę szczupły jest nadal i niewysoki, ale za to dalej je ogromne ilości pożywienia. Aż mu brzuszek od tego puchnie, co w połączeniu z jego wielką głową (no dobra, normalną, ale ponieważ ma bujną czuprynę, to wygląda jak wielki baniak) wygląda dość koszmarnie.

Gość już ładnie chodzi, wstaje. Szarpie i się irytuje, jak jest nie po jego myśli. Z gadaniem jak dotąd, czyli umiarkowanie, ale idzie ku lepszemu. Ma wieczny katar, idą mu wszystkie możliwe zęby. Śpi ślicznie, choć czasem w nocy pokaszluje - przez tę suchość powietrza i katar. Ale i tak śpi, bo co mu tam.

Ostatnio czasu nie mam wiele dla tych moich rybek złotych, bo ciągle coś. Tym cosiem była ostatnio ważna rocznica urodzinowa Dziadka Kaja, którego potem wywiozłam w las. A potem jeszcze zajęcia prowadziłam, szykowałam się do nich, i tak oto dzieci bez matki się chowają. Nie wydaje mnie się, aby do końca roku miało być lepiej.


sobota, 12 listopada 2016

nuda

No... Wchodzę, zerkam, a tu miesiąc minął! A ja nic! A przecież, jak zwykle, tyle się dzieje.
O, choćby Kacper. Chory, jak nie on. Pierwszą solidną infekcję załapał (no ja nie wiem, jak on to zrobił, ale o 1 IX do teraz właściwie jeszcze nie był chory, dziecko żłobkowe...), a właściwie zgromadził sobie kilka różnych zjawisk - idzie mu naraz chyba z pięć zębów, tydzień temu miał szczepienie na te tam wszystkie, świnki i inne odry oraz na "żłobkową" odrę (o tak, żłobkowym dzieciom Państwo daje tę szczepionkę "za darmo", w sensie zapłaciłam za nią tylko z podatku, a nie jeszcze dodatkowo) no i do tego klasyczna infekcja katarniczo-gardzielna. Wyszło z tego kilka dni z gorączką, brak apetytu, antybiotyk (no, zgodziłam się z ciężkim sercem, raz na rok mu daruję, niech ma), szczekanie na okrągło i dużo spania.
Ale tam spanie czy chorowanie, to dopiero nuda. Kacper nareszcie zaczął chodzić! Robi to pokracznie, podnosząc nóżki wysoko, rączki też jakoś tak przygotowane na nagły upadek i łazi jak jakiś szympans, co najmniej. A jak klapnie na podłogę to potrafi z kucek wstać. Zaczął już dawno, z miesiąc albo i półtora będzie, ale dopiero gdzieś od dwóch - trzech tygodni tak naprawdę się wypuścił i zaczął treningi. Bo jak zaczął, te półtora miesiąca temu to ja z kolei chyba popełniłam błąd (może by szybciej ruszył), bo nie podawałam mu wsparcia (ręki), niech idzie, myślałam. A ten natychmiast siadał i przechodził do raczkowania. Trzeba było mu paluchy podawać, wówczas jakoś tam mu się szło.
Teraz nic mu nie trzeba. Poszedł chłop.
Iga, na przykład, w ogóle nie chodzi. No, chyba, że musi - jak ze mną do przedszkola z dworca PKP. Bo tak, normalnie, to biega, skacze, raczkuje, czołga się, wszystko, tylko nie chodzenie.
Iga, też będzie z miesiąc temu, zachorowała na litery. Może i dawniej? Trzeba jej napisać jakiś wyraz i ona go później w kółko przepisuje. Ostatnio przyniosła z przedszkola kartkę z napisem "LITTLE". Pytam, co zacz, a ona na to, że nie wie, ale kolega miał tak napisane na koszulce. Albo każe mi siedzieć, bo właśnie przepisuje moją koszulkę. W pociągu musiałam jej napisać "MIEJSCE SŁUŻBOWE" (bo siedziałyśmy w przedziale dla konduktorów), a ona potem z wielką uwagą to przepisywała. Iga to już w ogóle dorosła się zrobiła. Regularnie straszy mnie policją mówiąc, że jeśli ja ją uderzę to ona wezwie policję i ja pójdę do więzienia (wprawdzie, gdy pytam, czy ja ją biję słyszę, że nie, ale najwyraźniej ta policja sprawia, że czuje się dziecko bezpiecznie w towarzystwie matki...). W ogóle ma wiele dość definitywnych stwierdzeń. Ona chce mieszkać w tym domu jak dorośnie, więc ja i K. będziemy musieli się "przemieścić". A kiedy jęczała, że jest głodna i K. zaproponował jej znakomite, świeże liście oświadczyła, że tego jeść nie będzie, bo to jest rakotwórcze. Nie można pominąć także jej komentarza, kiedy skierowałam do K. słowa, że następnym razem to ja Kacpra przewinę. Podsumowała to krótko: "nie wydaje mi się".
I takie tam, których nie spisuję i do dziś żałuję. W sumie nie dziwota, że tyle niezwykłych haseł głosi to dziecko, to właściwie rachunek prawdopodobieństwa nawet przewiduje. Ona nie mówi tylko i wyłącznie wtedy, gdy śpi, a i tego nie jestem pewna. Buzia jej się nie zamyka, posiłki potrafi jeść godzinę lub niewiele krócej (choćby dziś, ekskluzywne foccacio małżonek zrobił - kawałek bułki miała zjeść i czterdzieści minut), bo ciągle ma coś do powiedzenia. A mówi o wielu ważnych rzeczach, obraża się, kiedy bezczelnie rozmawiamy ze sobą, ja i K, albo udzielam głosu Nince.
Rany, jak dobrze, że Kacper jeszcze nie mówi! Choć w zasadzie to kwestia czasu, bo jego zasób słów jest już całkiem pokaźny, ale to już inna bajka. W ciągu miesiąca - półtora tak mu skoczył w górę poziom kumatości, że czasem trudno mi w to uwierzyć. Ale o tym kiedy indziej.
Bo jeszcze Ninka.
Dziecko ma ciężki czas, choć nie do końca wiem, czemu. Straszliwie jest przewrażliwiona na swoim punkcie, nie można z niej zażartować, skrytykować jej, zwrócić choćby uwagi. Od razu foch, płacz, histeria albo co najmniej nabzdyczenie. Czy to jest kwestia jej dojrzewania, coraz większej samoświadomości czy może kwestia przemęczenia codziennością, stresu i zmniejszonej odporności psychicznej - nie wiem.
Faktem jest, że sporo ma na głowie, więc kiedy to tylko możliwe robimy sobie luźne weekendy czy popołudnia. Teraz umożliwia nam to choroba Kacpra, bo plany były ambitne, ale nie co dzień i nie co tydzień tak się da.
W tygodniu ma nie tylko normalne, szkolne zajęcia, ale też przecież zajęcia muzyczne. Dodatkowy angielski, basen, francuski, a ostatnio uparła się na matematykę. Ambicja tej dziewuszki jest ogromna, wszystko chce wiedzieć i wszędzie zwyciężać. Skoro więc wzięła udział w zeszłym roku w konkursie i poszło jej umiarkowanie to w tym chce być lepsza i bardzo zależało jej na dodatkowych lekcjach. No to chodzi...
Jej prośby są delikatne. Kiedy się jej odmawia, twierdzi, że wie, dlaczego, rozumie, nie tupie nóżką, nie wrzeszczy (jak niektóre młode istoty w tym domu), po czym płacze gdzieś w oddali. Mam zwyczaj (umiejętność, paskudną) wyczuwania albo zauważania takich spraw (a może to Ninka próbuje swego ostatecznego argumentu, nigdy nie wiem, kiedy płacze, bo tak czuje a kiedy walczy), więc dopytuję, co się dzieje a ona wyjaśnia, jak bardzo zraniłam jej oczekiwania. Ufff....
Tak więc jest zmęczona, to pewne. Ale jednak snu ma sporo, obowiązków domowych niezbyt wiele (wcale?), nad czym ubolewam, a i tak jest zmęczona.
I w szkole z jedną koleżanką ma problem (bo ją jakoś tam tępi ta koleżanka, choć ostatnio ponoć spokój), z inną jakoś nie idzie się dogadać.
Pamięć ma, łajza jedna, w dechę. Przy okazji lekcji historii przed Świętem Niepodległości, ich wychowawczyni przekazała dzieciom sporą dawkę wiedzy. I weź tu zaskocz dzieciaka faktem jakimś z historii... No to jej zapodałam o Berezie Kartuskiej, chociaż tyle.
Poza tym luz. Mam teraz pracę na 4/5, drugą pracę na 1/5, własną działalność i wykłady z przedmiotu, o którym słyszałam na studiach. Kompletny luz. Generalnie leżę i pachnę. I się nudzę, kiedy tak muszę dzieciaka odebrać żeby innego na zajęcia zawieźć. Myślę, że K. ma podobnie, widać po nim jak tak chodzi i ziewa, na pewno ze znudzenia. Może nie ma dodatkowych zajęć, za to to on w większości ogarnia towarzystwo i bardzo często zawozi, odwozi i leczy. Nuda.
Co ważne, po mieście poruszamy się głównie komunikacją publiczną a ja czasem rowerem, więc czas przelotu i związany z tym wysiłek fizyczny ograniczony jest do minimum.
Kiedy więc ktoś pyta, co słychać i jak my to ogarniamy, to odpowiadam, zgodnie z prawdą, że wcale.
W sumie, gdyby nie wszystkie akcje dodatkowe (Nina do ortodonty i rehabilitanta, Kacper chory, do neurologa, EEG, Iga szczepienie, złożyć oświadczenie, odebrać pocztę), to logistyka jakoś by hulała.
Tylko robienie czegokolwiek innego, niż obejrzenie kolejnego durnego serialu wieczorem, po takim wesołym dniu, jest zwyczajnie niemożliwe.
Dlatego dziś siadłam do bloga już o 23.30, uprzednio rozwiązując jakieś tam sprawy. I w ciągu dnia siedziałam, z dwie godziny, bo mogłam, jak to w weekend.
Hm. A czego ja się w sumie spodziewałam po sobie i po rodzinie patologicznej? Że co ja będę wieczorami i weekendami robiła? Na szydełku robiła (z całym szacunkiem dla szydełek, chodzi o aktywność, która jest mi obca)?

wtorek, 11 października 2016

przyspieszenie

Ja oczywiście wiedziałam, że tak będzie. Że czas dostanie szału i nie pozostanie mi nic innego jak próbować go dogonić.
Nie wiem, doprawdy, jak żyją ludzie z czwórką potworów albo i większą ich liczbą. Może też stąd bierze się statystyka, mówiąca, że tylko połowa matek z trójką dzieci pracuje zawodowo. No ja się wcale nie dziwię, właściwie to dziwię się, że aż tyle. Pewnie nie mają wyboru albo mają ogromne wsparcie.
Jedynym pocieszającym mnie obecnie elementem układanki jest fakt, że Kacper nie choruje. Pyta mnie o to co drugi znajomy i każda koleżanka. No, nie choruje. Ma ustawowego gila, tak od pierwszego tygodnia września, czasem szczeka, bywa że głośniej, czasem ciszej. Przy wyjątkowych okazjach lub nadmiernym szczekaniu zostaje na dzień – dwa w domu z babcią albo babcią i dziadkiem. Jak dotąd – opuścił 4 dni żłobka. O marudzeniu nikt już nie pamięta, jest w pełni zaadoptowanym i zaadaptowanym skrzatem.
To nawet dziewczyny, a konkretnie Nina zdążyła się już pochorować. Po bardzo aktywnym weekendzie Ninkę rozbolała głowa, pojawił się stan podgorączkowy no i przesiedziała – częściowo sama – w domu. Bo Iga, poza marudzeniem, gilem, zaczerwienionymi dłońmi (ma to samo co miała w przedszkolu Nina – chyba jakieś uczulenie, albo na tamtejsze mydło albo na kredki, czort wie), zdrowa i wesoła. A czasem aż za bardzo wesoła.
Za nami urodziny Igi – czterodniowe świętowanie. W same swoje urodziny poszła do przedszkola, porozdawała dzieciakom winogrona, czipsy jabłkowe i ciastka owsiane (zamiast niezdrowych cukierków – nie, to nie mój wymysł, to reforma żywienia dzieci). Po południu zaś, wraz z Babcią M. i Dziadkiem K. świętowaliśmy – śpiewając STOOO LAT i inne takie, wręczając prezenty i traktując jak królową. W ramach rekompensaty za to, że rano nie pozwoliłam jej założyć kaloszy, założyła je późnym popołudniem i pomaszerowaliśmy na nietypowy spacer, po ciemku, z latarkami, w deszczu i kałużach. Dziewczyny były przemoczone do majtek, ku ich wielkiej radości.
W piątek, po francuskim, do domu przyjechała Babcia T. i Dziadek J. i świętowanie było kontynuowane, a w sobotę, po południu, odbyło się przyjęcie. Przybyli goście, choć nie wszyscy zaproszeni (nie pojmę tego nigdy, jak można nie poinformować, że się nie przyjdzie, tym bardziej, że wcześniej się informowało o obecności – aż dwie takie „kulturalne” gwiazdy mamy w przedszkolu). Zabawa była udana, dzieci uśmiechnięte, Iga zadowolona – chyba o to w tym chodzi, nieprawdaż.
I tak mamy pięciolatka na stanie. Straszne. Moja mała iskierka, maleństwo takie, które od ziemi ledwo odstaje, które chudziutkie było, aktywne ponad miarę zawsze, wesołe, bystre i dowcipne – ukończyło piąty rok życia. Jakoś to słabo do mnie dociera. Kończy się powoli ten czas słodyczy, Iga wchodzi w wiek coraz większej samoświadomości, jest coraz bardziej dociekliwa. Jej rozumowaniu nigdy nie można było nic zarzucić, ale powoli zatraca tę dziecięcą naiwność, wkręcić ją jest coraz trudniej. Szkoda…
No cóż, taka kolej rzeczy. Z drugiej strony przecież stanie się coraz bardziej kontaktowa, jest z nią się coraz łatwiej dogadać, staje się coraz bardziej samodzielna.
Trochę się działo u nas ostatnio. Poza całotygodniowym, napiętym grafikiem (wolne poniedziałki, od dzisiaj we wtorki Nina ma matematykę, a w szkole a raczej tuż po niej dodatkowy angielski, w środy obie mają basen, w czwartek Nina angielski a Iga zumbę, a w piątki francuski; no i zaczęły się sobotnie zajęcia na Uniwersytecie Dzieci Niny), udało się nam pojechać w góry ze znajomymi – Izą i Kubą i ich dziećmi, w ostatni weekend września. Pojechaliśmy 24 rano, udało się nam tylko obejrzeć Zamek Chojnik, a potem zameldować się w ośrodku wypoczynkowym RELAKS. Zaś w niedzielę, 25 września, dzieci wlazły samodzielnie najpierw do Wodospadu Kamieńczyka a następnie rozdzieliliśmy się ze znajomymi i oni pognali do domu a my poszliśmy na Halę Szrenicką. Dzielne te moje dzieci same weszły i choć lekko marudziły i te mniejsze (Iga) się trochę ociągały, to jednak weszły! Najchętniej poszłabym z nimi dalej, szlakiem przed siebie. Pogoda była piękna, nastroje idealne, jednak codzienność zmusiła nas do powrotu.
W kolejny weekend, 1 – 2 października, miejsce miała impreza integracyjna w Igi przedszkolu. Co to miało wspólnego z integracją nie wiem, dzieci puszczone były samopas, biegały i bawiły się ze sobą, po jakimś czasie zaczęły się już tylko nudzić. Potem spotkaliśmy się z Kasią, Markiem, Ewcią i Maćkiem na spacerze w Trzebnicy. Dzieci pobiegały po okolicy, my pogadaliśmy, po czym wspólnie nawiedziliśmy ich jeszcze w domu. W niedzielę zaś przybyli Daria z Bartkiem z dziećmi – czyli, między innymi, z Tosią, koleżanką Niny ze szkoły.
A ostatni, miniony weekend to już urodziny Igi.
I tak nam leci.
A w tym wszystkim Kacper, który dalej nie chodzi, ale coraz śmielej używa języka polskiego. Chodzi za rączkę, owszem, ale puszczać się obawia. Nie protestuje przeciwko wożeniu go w różne miejsca, spotkania z innymi bardzo go cieszą, a najchętniej przebywa na moich kolanach i rękach. Dobrze, że nadal taka z niego kruszynka (8,5 kg, maksymalnie), więc jeszcze daję radę.

Takie sprawy, jak płacenie rachunków, gotowanie zdrowych rzeczy, sprzątanie, pranie, granie w gry – pozostają w sferze planów, marzeń, ewentualnie są wykonywane w trybie nadmiernie przyspieszonym. Nie widzę szans na zmianę.

środa, 14 września 2016

połowa

... miesiąca za nami, a Kacper dalej w żłobku. Może to za szybko, żeby odtrąbić sukces, ale mogę jednak przyznać, że jakoś gość temat ogarnął. Nie płacze, ani rano ani po południu. Owszem, minkę robi w podkówkę, ale nie jest to płacz z zeszłego tygodnia.
Nie wiem, jak długo pociągnie, bo glut mu z nosa idzie przodem i tyłem. Idąc tyłem powoduje kaszel, który naprawdę nie brzmi zbyt atrakcyjnie... Ale póki co nie wszczynam alarmu, bo rzęzi z rzadka, nie gorączkuje, noce przesypia w miarę normalnie. Bo też nie w całości, budzi się raz czy drugi, przypuszczam, że przeszkadza mu zarówno katar jak i upał, który trwa i trwa i końca nie widać.
Upał ma, rzecz jasna, zalety. Można chodzić roznegliżowanym, choć to tylko możliwość teoretyczna. Bo jak ktoś pracuje w biurowcu klasy A, gdzie klimatyzacja włączona na maksimum chłodzi do stopni 20-21, to może ten upał nie być takim dobrodziejstwem. Z tego względu w pracy chodzę w swetrze i szaliku, rajstopach i grubszych butach. I smarkam. I boli mnie gardło.
A poza tym...
Ninka już weszła w rytm, chociaż nawyk robienia zadań domowych w szkole jeszcze nie jest opanowany. Szaleje z koleżankami, opowiada z entuzjazmem o zajęciach i o tym, co powiedziała lub zrobiła Wiki lub Tosia. Ćwiczy i podśpiewuje piosenki, których jej uczą. Wieczorami chwyta za książki - może wreszcie ruszy z kopyta z czytelnictwem? 
Iga też już się pogodziła ze swoim losem, nie protestuje przeciwko prowadzeniu do przedszkola i tylko przed rozstaniem przytula się mocno, jak nigdy dotąd. Wydoroślała ostatnio, dalej jest nieokiełznaną wariatką (gdzieś tak za piątym razem słucha, a czasem wcale, ciągle wszędzie jej pełno, nie usiedzi na pupie przy posiłku, w pociągu, w tramwaju, skacze, biega, śpiewa i krzyczy). Ale też wysławia się tak ładnie, elegancko wręcz. Zawsze była logiczna, ale teraz jakość rozmowy z nią naprawdę jest wysoka.
Zaskakuje mnie też czasem i martwi jednocześnie - że czegoś się boi. Nie raz i nie dziesięć razy mówiła, że czegoś tam nie potrafi, za każdym razem próbuję jej tłumaczyć, że potrafi tyle, ile może, że musi próbować a się nauczy, żeby spróbowała. Ale dopiero ostatnio pokazała taką duszyczkę małego dziecka mówiąc, że czegoś się obawia - na przykład pójścia na basen.
I też tłumaczę i przekonuję, rozmawiam i staram się lęki oswoić, jakoś się udaje. Tylko dziwi mnie to u niej, bo przez ten jej szalony charakter utkwiło mi w głowie, że to mały kamikadze. 
Najwyraźniej nie ma takich...
A co do Kacpra - chyba przyjął do wiadomości, że wszelki opór i sprzeciw jest bezcelowy. Źle mu tam chyba nie jest, panie normalne, dzieci też, więc jakoś przestał protestować. 
Jego reakcją na żłobek jest obecnie reakcja na mnie. Kiedy jestem nieopodal to muszę być obok, blisko, cały czas. Wystarczy, że wyjdę na chwilę i on to zaobserwuje – jest ryk. Jeśli wymknę się niepostrzeżenie problemu zbyt wielkiego nie ma, jeśli nie ma mnie w domu – też nie ma problemu. Ale od kiedy jestem w polu widzenia mam zakaz wydalania się bez Kacpra. Dość bezwzględnym wrzaskiem egzekwuje to oczekiwanie.
No i tak nam leci dzień po dniu. Pobudka 6-6.30, dzieci 15 minut później. Gonitwa z ubieraniem się, jedzeniem, szykowaniem i 7.15 wymarsz, bo o 7.22 wsiadamy do pociągu. 10 minut później wysiadamy wesołą ekipą w samym centrum miasta i rozchodzimy się, ja odprowadzam Igę i mknę do mojej szklanej wieży, K. odprowadza Ninę i Kacpra i wędruje do pracy.
A z powrotem to już różnie bywa, wszystko zależy od dnia i rodzaju zajęć. Wtorki i czwartki zarezerwowane są dla Igi na tańcowanie, a właściwie na Zumbę. Podoba jej się to, wychodzi jej rewelacyjnie, jeszcze nie idealnie, ale zaczyna naśladować prowadzącą. W środy obie lale idą na basen a od przyszłego piątku będą też chodzić na francuski. Jakoś to musimy sobie poorganizować, na razie idzie nieźle, choć jazda komunikacją publiczną w upalne dni nie należy do moich ulubionych rozrywek.
Zimą też nie będzie należała.
Choć i tak ta myśl, że w czasie, kiedy ja sobie beztrosko spaceruję po mieście, to inni duszą się w tych swoich małych, śmierdzących autkach, sprawia mi nielichą frajdę…


sobota, 10 września 2016

współczesna młodzież

Normalnie już wiem, że zacofana jestem. Ale, kurde, na maxa.
No.
I do tego paskudnie się zachowałam.
Po tym, jak (nie ogarniając rzeczywistości, rzecz jasna), nie skumałam, że zęba będą Nince wyrywać w piątek 16, a nie w piątek 9, odprowadziłam ją tramwajem do szkoły. I stojąc sobie w umiarkowanym tłoku i ścisku zachowałam się bardzo, bardzo nieładnie. Przez całą trasę patrzyłam jakiejś, bobu ducha winnej dziewoi, przez ramię.
Patrzyłam z zafascynowaniem, gwoli ścisłości.
Dziewoja trzymała w dłoniach swych (bez jakichś nadzwyczaj długich i nieobyczajnych paznokci) telefon, zwany współcześnie ponoć smartfonem. Patrzyłam z zazdrością, pierwsze primo dlatego, że działał tak szybko, jak powinien działaś telefon i komputer, które użytkuję, a które jednak tak nie działając, nieustannie prowokują mnie to defenestracji.
A wiem, że prędziutki był, skubianiec, bo bezczelnie patrzyłam co robi i co pisze. Nie to, żeby mnie to jakoś specjalnie interesowało, ale dorastanie moich dzieci jednak co jakiś czas sobie wizualizuję i ciekawam, jak my to przeżyjemy.
Dziewoja "rozmawiała" równocześnie z kilkoma osobami, poprzez kilka różnych aplikacji. Z zazdrością patrzyłam, jak z jednej z nich (aplikacji, nie osób) skopiowała zdjęcie z tatuażem na palcu, chyba środkowym, z imieniem ukochanego, przesyłając je do kilku osób naraz, w tym do posiadacza imienia, komentując to jakimś skrótem, którego jakoś nie łapię. Po czym odpytała posiadaczkę tatuażu, dlaczego luby tatuażu nie posiada, lubego o powody aż takiego wyrażania miłości, inną koleżankę namawiała do jakiejś akcji ośmielenia bliżej nieokreślonego typa, jednocześnie przeglądała kolejne zdjęcia w jednej z aplikacji, które nie wzbudzały aż takich jej emocji, następnie omawiała szczegóły jakiegoś spotkania przy piwie i jeszcze, w innym okienku, sprawdzała - chyba połączenia.
A wszystko podczas przejazdu na odcinku dwóch przystanków. 5 minut?
Refleksje to mam takie:
- Stara jestem. Nieodkrywcze.
- Rozumiem już te wszystkie kampanie, namawiające młodzież, aby ze sobą rozmawiała wzajemnie, dowcipy o bolących od schylonej głowy karkach, lamentowaniu o nieumiejętności rozmawiania młodzieży ze sobą wskutek nadmiaru czasu, poświęconego elektronicznemu narzędziu komunikacji.
- Myśl, jak to odwlec w czasie - w sensie, żeby moje dzieci tego nie doświadczyły tego zaniku komunikacji werbalnej  - a jednocześnie nie stały się jakoś społecznie wykluczone.
- Inna myśl - a może to jednak nie jest takie złe i straszne? Może demonizuję to, bom stara (vide refleksja numer 1)?
- Zazdroszczę jej tego telefonu!

środa, 7 września 2016

placówkowe dzieci

No i zaczął się nam ten rok, szkolno-przedszkolno-żłobkowo-pracowniczy. Kacper niby zdrowy, ale już gila słyszę w nosie. Iga już dwa dni nieobecności zaliczyła po tym, jak zaciągnęła wirusiątko od Niny, która z kolei w ostatnie dni wakacji zaliczała wirusa od Kacpra. Który miał jeden dzień gorączki, ale przez to wylądowaliśmy w szpitalu. No dobra, nie przez gorączkę, ale przez utratę równowagi i jakby lekkie odloty i tracenie świadomości. Alarm wszczęła pediatra lokalna, a szpitalni lekarze temat z kolei olali.
No, mniejsza z tym. Dzieci są zdrowe, choć przecież nie wiadomo nigdy nic do końca. Nince w piątek usuwam mleczaki, bo jej narastają już stałe, a mleczne ani myślą wyłazić. I się zbiry razem nie mieszczą. Dzieci powinnam trochę poszczepić, ale ku temu muszę mieć warunki czasowe.
Czas jest w mojej obecnej sytuacji pojęciem nieistniejącym. Z reguły go bowiem nie mam. Albo mnie on goni – wtedy jest, ale taki w zaniku. Mieć na coś czas – to z kolei terminologia nieistniejąca.
Widzę, że problem z delikwentem czasowym będzie narastał. Bo przecież tematy nie znikną, mam dziwne wrażenie, że zaczną narastać. A bo zadzwonić po wodę, czy książki już wysłali, wysłać przelew, wysłać maila, napisać mądre pisemko, potem kolejne. Zacząć organizować urodziny, wymyślić prezenty, wymyślić inne prezenty, wyjazd. Kupić pieluszki, płyn do kąpieli i kapcie. A nie, kapcie kupi niezawodna Babcia. Ale i tak, ciągle coś, ktoś, gdzieś i o coś. A to przecież początek…
I jak ktoś pyta, jak sobie radzę, grzecznie i zgodnie z prawdą odpowiadam – nie radzę. Bo nie radzę. Dziwię się, że nie zostawiłam dziecka w pociągu albo portfela w autobusie – ale to tylko kwestia czasu (tfu…).
Tak. Więc. Nina chętnie wróciła do szkoły, bo koleżanki, ich towarzystwo i wspólne tematy, ciekawe zajęcia i ukochana wychowawczyni – to wszystko bardzo ją ekscytuje. Jest z niej już dzielne stworzenie – wstaje rano, zjada, ubiera się, pakuje a po południu robi lekcje czy ćwiczy. Nie marudzi, nie narzeka, choć na pewno bywa zmęczona czy zniechęcona. Mimo tego naprawdę świetnie sobie radzi.
Iga do przedszkola wracała z pewną taką obawą. Nie, nie płakała, ale jednak musiała czuć jakiś niepokój – szybko jednak minął, kiedy spotkała koleżanki i okazało się, że świetnie się dogadują. To zamknęło temat, że ona nie chce do przedszkola. Jednak przed wizytą na basenie pojawił się tekst, że się boi – co pokazało mi jej nieznane oblicze. Iga, mimo szaleństwa w oczach i duszy, potrafi jednak mieć jakieś opory i poczucie strachu. Dobrze i niedobrze. Z jednej strony przecież to chyba normalne, że człowiek czuje, że ma jakieś ograniczenia, z drugiej zaś zupełnie nie pasuje mi to do jej wizerunku.
Na basenie poradziła sobie, rzecz jasna, znakomicie. Jedyną przeszkodą była zimna woda, ale planujemy zakup pianki, co powinno temat rozwiązać.
A co do Kacpra… No płacze gość, płacze… I jak się go w żłobku zostawi i jak się go odbiera. Nie widzę jakichś bardziej dramatycznych oznak rozstania w pozostałej części dnia, co by mogło oznaczać, że trauma jest, ale częściowa. No dobra, są oznaki – nocki są autentyczną masakrą. Może też i przez to ledwo na oczy widzę…
Gościa przez ostatnie dwa dni odbierała druga niezawodna Babcia (wcześniej K. i ja, podczas ostatnich dwóch dni urlopu), dzięki czemu Kacper trochę łagodniej przechodzi okres adaptacyjny, niżby to było, gdyby zostawić go w placówce na cały dzień.  Ani ja zaś, ani K. nie mamy fizycznej możliwości urywania się z pracy w dowolnej chwili i momencie. Niebawem jednak wczasy się skończą i o skutki tego mam jednak trochę obaw…
No i teraz też czekam – na pierwsze gorączki i gile po pas, zdartą skórę, siniaki. Oraz opowieści o koleżankach i ich pomysłach, pokazy, popisy, występy i warsztaty, spotkania, urodziny. Jak ja to ogarnę, spamiętam, opiszę – nie mam zielonego pojęcia…

Deserek:
Mamo – pyta Iga – a czy jeśli Kacper chodzi do żłobka to mówimy na niego, że jest żłobem?


niedziela, 4 września 2016

powroty

Jutro idę do roboty. Nie to, żebym do tej pory nie pracowała, ale to była taka fucha, dodatkowe zajęcie, grzecznie dreptałam, bo pieniążek z tego jakiś tam był, a końca potrzeb nie widać.
Ale teraz idę do roboty, bez której ciężko by nam było przetrwać do pierwszego, na pewno nie z naszymi pomysłami na czas wolny dzieci, na miejsce zamieszkania (mam na myśli kredyt), bo z jedną pensją można sporo, ale bez przesady.
Idę, bo muszę, trochę - bo chcę i lubię, ale gdybym mogła odwlekłabym to jednak kapkę. Nie mam wyjścia, idę teraz, bo to był warunek powrotu.
I mi smutno. Bo kończy się kolejna epoka, kolejny etap zamykam, dobry czas, choć niełatwy.
Nie wiem, jak ogarnę teraz rzeczywistość, skoro bez tej mojej etatowej roboty nie ogarniałam. Nie wiem. Boję się. Kuźwa, jak ja się boję...
Atmosfera domowa nie jest dobra, choć nie z powyższych powodów, tak się złożyło. Mieliśmy być wczoraj, w sobotę, z K. na wspaniałym balu, chciałam go potraktować jako takie zakończenie wakacji, pobawić się, oderwać od codzienności - nie wyszło.
Nie bawię się w czarne koty i przechodzenie pod drabiną, ale nie potrafię w takich momentach powstrzymać myśli typu "to mi nie wyszło, tamto nie wyszło - to co mi wyjdzie?".
I tak siedzę sobie sama z tymi moimi myślami, chętnie bym się ich jakoś pozbyła, ale nie chcą, skubane, się odczepić.
No nic, pozostaje mi życzyć samej sobie powodzenia, potrzymać za siebie kciuki i wesprzeć się duchowo. No i liczyć, że jednak kto jak kto, ale ja to sobie poradzę!

sobota, 20 sierpnia 2016

Kacproroczniak

Moje trzecie dziecko, syn mój, właśnie skończył pierwszy rok życia.
Zapewne byłabym w większej depresji, gdybym właśnie postawiła kropkę po zdaniu, że moje trzecie dziecko ukończyło osiemnasty rok życia, niemniej jednak świadomość, że to ostatnie moje niemowlę jakoś mnie lekko zasmuca.
Troszeńkę w nawiązaniu do krótkiej charakterystyki mych córek, spieszę donieść, iż Kacper swoją żywotnością i ruchliwością nie dorasta Idze do pięt. Być może, gdyby nie to cholerne wędzidełko – jadłby więcej, rósł szybciej i miał więcej sił na przemieszczanie się. Skoro jednak teraz nadrabia a ja dalej sobie przy nim „odpoczywam” (tak, tak, cudzysłów, odpoczynek przy takim dziecku to oksymoron) – to jednak nie to. Jest jednak dużo bardziej ruchliwy aniżeli była Nina, która z kolei z zajęć ruchowych najbardziej ceniła przewracanie stron w książeczkach.
Kacper lubi się ruszać, i owszem, unieruchomiony szybko się nudzi i złości. Jednak wystarczy dać mu zabawkę, coś pokazać – złość mija a gość dalej sobie spokojnie przeżywa przejażdżkę czy posiedzi w krzesełku.
Chodzić – chodzi, ale przy meblach, dwa razy zdarzyło się, że kilka sekund postał, to wszystko. Sam nawet nie próbuje, choć kilka razy chwilę się zastanawiał, czy się „puścić”, ale jednak spękał i klapnął na ziemię. Ewentualnie może się przejść, trzymany za rączki, ale i za tym nie przepada.
Uwielbia książeczki, ogląda je sam (po uprzednim wywaleniu wszystkich na ziemię z półek) ale chętniej jednak z kimś. Przygląda się opisywanym i narysowanym przedmiotom i istotom ze skupieniem, wyrywa książkę osobie ją trzymającej, ogląda to samo sam, tam i nazad, najczęściej do góry nogami. Podaje książeczkę, jakby mówiąc „czytaj, opowiadaj”, przez chwilę śledzi to, co jest mu pokazywane, po czym chwyta kolejną książeczkę – i podaje. Po chwili rzuca jednak ze wzgardą zabawką i pędzi dalej.
Najbardziej lubi zabawy i gry zespołowe. Typu – puść mi jeżdżące autko a ja je podniosę do góry. Wtedy puść jeszcze raz. Albo – tu jest piłka, podnoszę ją i puszczam, a Ty ją turlaj do mnie, gdziekolwiek upadnie.
Jak każde me dziecko uwielbia huśtanie się. Nie wiem, co dzieci w tym widzą, ale serio – nie znam dziecka, które nie lubi huśtawek. Musimy trzecią dorobić chyba na ogrodzie, bo kłótnie już są.
Jak każde me dziecko nie znosi ułożonej z kubeczków wieży. Przybędzie z najdalszego zakątka domu i zburzy, byle tylko kubeczki nie stały jeden na drugim. Nie znam przyczyny. Ostatnio zaś nauczył się wkładać i wyciągać kubeczki, jeszcze nie układać w wieże, ale zaczęły służyć do czegoś więcej niż robienia za bałagan.
W ogóle porządek jest mu obcy. Zabawki, te nie używane, nie mogą leżeć w pudełku, należy je jak najszybciej powyrzucać. Nic to, że żadną z nich nie będzie się bawił, może jedną grzechotką pogrzechocze, wyrzucić należy. Klocki – natychmiast won z pudła! Rozrzucamy, rozrzucamy! Książeczki, leżące koło krzesełka do karmienia – na ziemię. Z szuflad u Igi w pokoju – na ziemię.
Nie ma jednak młody instynktów eksploratora. Korytarz, prowadzący do mojego pokoju i do łazienki nie jest niczym zastawiony, a jednak nie pcha się tam wcale. Taras, często dostępny – nie odkryty. Nawet spiżarnia nie bardzo odwiedzana.
Choć tu muszę przyznać – powiedziałam mu kilka razy, że nie wolno, i chyba w końcu zajarzył. W tym zakresie Kacper się bardziej słucha, aniżeli robiła to Iga, choć dużo słabiej mu idzie niż szło Nince. Nie dociera do niego, że gniazdek dotykać nie wolno, lezie tam, jakby go przyciągało. Podobnie rzecz się ma z listwami przypodłogowymi, które wprost uwielbia od ściany odciągać i z lubością wsłuchiwać się, kiedy stukają wracając na swoje miejsce. Listwę przy zmywarce, na początku jego poczynań ledwo odstającą, można spokojnie podnieść do góry, tak ładnie podziałał.
W ogóle Kacper lubi dźwięk, niestety każdy, nie tylko subtelny. Mają dziewczyny (nieużywane, rzecz jasna, do niedawna) kubeczki porcelanowe z IKEA. Swoją drogą, cóż to jest za porcelana, skoro jeszcze nie zmieniła formy na potłuczoną…. Kacper uwielbia wprost podnosić kubeczki wysoko, wysoko, i – przepraszam za dosłowność – jeb nimi o ziemię. I testuje, która głośniej walnie. Po takich 5 minutach łeb mi pęka, więc wołam syna mego do innych zajęć.
A tu pianinko, kurza jego dupa, z 4 melodiami, które znam od 8 lat. A ten w kółko wygrywa je, po kolei. Przesłucha jedną, jedzie następną.
Szczęśliwie lepiej rzecz się ma z pianinem, do którego ledwo sięga i przez to zabawa jest mocno utrudniona i męcząca. Mimo to często się zdarza, że Kacper raczkuje sobie do pianina, którego celowo nie zamykam, wspina się, uderzy w trzy klawisze i zadowolony odwraca się do mnie  z uśmiechem. Czeka na oklaski, wiadomo.
Bić brawo potrafi koncertowo, robić papa także, nawet już chyba ustalił, kiedy machać łapką należy. Bo kiedy widzi samolot i ten już jest daleko, że ledwo go widać – macha i nawet coś jakby papa powie.
Kiedy ktoś wychodzi z pokoju – byle nie ja – też zamacha. Kiedy ja wychodzę z reguły włącza syrenę alarmową. Podobnie kiedy wracam. Bo to taki dramat…
Rozpoznaje już sporo, i przedmiotów i słów, poproszony o pokazanie zwierzątek zazwyczaj trafia bez pudła w kotki, pieski, krowy. Rozpoznaje te swoje książeczkowe stwory, sięga po ulubione, ogląda, gada po swojemu a potem szuka kolejnych znajomków. Telewizją, bo włączyłam mu raz, na próbę, przestaje się interesować po jakichś 30 sekundach, więc nawet nie próbuję zmieniać jego niechęci do szklanego ekranu.
Z mówieniem idzie mu ostatnio coraz lepiej. Koncertowo opanował słowo „da”. Dając mi zabawkę mówi „da”, chcąc jeść woła „da!”, wzięty na ręce pokazuje rzecz, którą chce (natychmiast) dostać do łapki i woła „da”. Pokazując na lampę mówi coś jakby „pampa” i mówi „papa”. Pokazując na swojego protoplastę mówi „tata”. Na mnie mama nie mówi i używa tego zwrotu tylko wtedy, gdy mu źle i chce czegoś ode mnie wyjątkowo pilnie i gwałtownie.
A też nieczęsto tak jest. To gość generalnie zadowolony z życia i spokojny. Sporo się uśmiecha, kilka rzeczy go bawi. Jak choćby wąchanie stópek i robienie „błe” albo zabawa w „warzyła sroczka kaszkę”. Łaskotanie, podnoszenie, ściganie.  Albo a ku ku. I wszystkie zabawy, które oznaczają interakcję z nami, dorosłymi, czy też z siostrami, które uwielbia nad życie.
Jeśli zaś chodzi o parametry – to słabo, słabiutko. Kacper waży niewiele ponad 8 kg a wedle wagi lekarza jeszcze mniej, bo 7,9. Mierzy – wedle mojej miary, opartej o zasięg jego głowy vs. stół – jakieś 75 cm. Nie tylko nie potroił, ale nawet nie podwoił swojej wagi urodzeniowej na roczek. Trochę się tym martwię, ale tylko trochę. Bo skoro rozwija się prawidłowo, nie choruje – czemu mam się martwić? Niewątpliwie sporo stracił przez to wędzidełko, bo jestem przekonana, że to była przyczyna wielu problemów. Teraz je dużo, naprawdę sporo. Przykładowy jadłospis jegomościa: śniadanie to owsianka z 4-5 łyżek stołowych i całego banana, potem zupka, gęsta i warzywna z żółtkiem (białka nie trawi, pluje i wyczuje wszędzie). Na obiad sztuka mięsa, kasza, np. kuskus, i pomidor, cały! Podwieczorek to jogurt naturalny (tak z 3/4 opakowania) z jagodami a na kolację kaszka z jabłkiem. Plus karmienie moje, dwa do trzech razy na dobę, czasem czterech. Jak na moje oko to porządna porcja wyżywienia. Najważniejsze, co mnie bardzo cieszy i napawa dumą to to, że udało mi się w zasadzie uniknąć karmienia go zwykłym, białym cukrem. Cukier dostaje w owocach i uważam, że mu wystarczy. Kaszki, które dostaje na kolację, są pozbawione cukru i cukropodobnych dodatków, pozostałe posiłki cukru po prostu nie mają. Może i przez to jest takim chuchrem?
Być może zresztą nadrabia, częściowo, a może i nie, ale z drugiej strony – Iga też miała taki sam czas w swoim życiu, a potem dostała przyspieszenia i obecnie nie widać po niej tego, że była chudzinką. Mam jeszcze sprawdzić, na zalecenie lekarza, czy chudzinkowatość nie ma podłoża zdrowotnego – w co wątpię, patrząc na jego stan zdrowia, ruchliwość i świetny rozwój, ale oczywiście sprawdzę.
Ostatecznie, czy każde dziecko musi być żarłoczkiem i wielkoludem?
Natomiast każde musi (powinno!) być szczęśliwe, a patrząc na Kacpra mam nieodparte wrażenie, że tak właśnie w jego przypadku jest.
I tak bym sobie – a przede wszystkim Kacprowi – życzyła, żeby to szczęście to nie tylko na roczek miał, ale przez całe swoje, oby jak najdłuższe, życie!
Sto lat, synu!


środa, 17 sierpnia 2016

charakterki

Kiedy małej Nince mówiłam NIE albo NIE WOLNO, wystarczyło zmarszczyć brwi, zmienić tembr głosu i już. Więcej kabla / gniazdka / kubka czy co tam było zakazane nie ruszała. Jej skłonność do posłuszeństwa pozostała do dziś i aż się boję, co będzie w okresie dojrzewania – czy pójdzie w przeciwną stronę, w ramach buntu i dla zasady, czy też pozostanie moją grzeczną córeczką. Bo jest grzeczna, posłuszna nawet wtedy, kiedy być może chciałaby zrobić coś na przekór.
Daleka jestem od gloryfikowania tej cechy, ale też od jej krytyki. Na pewno łatwiej wychować dziecko, które jest posłuszne, to tak dobrze świadczy o rodzicu, choć żadna to jego zasługa.
Ale też czasem zastanawiam się, czy ta cecha nie przekłada się na inne zachowania Niny. Na jej chęć przypodobania się innym – spytana, co by chciała oglądać, robić, próbuje zgadnąć, jaka odpowiedź jest najmilej widziana. Ona chce, żeby było dobrze, niekoniecznie jej. A może i jej, być może nie ma preferencji a najważniejszy jest spokój? Tego nie wiem.
Kiedy była mała, tak to pamiętam, nie przepadała za nadmiarem ruchu, czy w domu czy poza nim. Rysować, czytać, owszem, ale przemieszczać się – umiarkowanie. Godzinami siedziała na moich kolanach i czytałyśmy, powtarzałyśmy słowa. Pewnie dlatego tak szybko nauczyła się mówić, ma fenomenalną pamięć a koordynacja ruchowa nigdy nie była jej najlepszą stroną. Taki typ.
To dlatego też Ninę nazwałam paprochem – czołgając się a potem raczkując analizowała każdy napotkany paproch, oczywiście na koniec wkładając go do buzi. Nie mogła się rozpędzić, bo na naszej niezbyt zazwyczaj czystej podłodze takich zagadek było bez liku.
Iga zaś to kompletne przeciwieństwo Niny. Cierpliwości nigdy nie posiadała i do dzisiaj nie posiada. Najważniejszy był dla niej ruch, przemieszczanie się. Paprochy? Wolne żarty, one zostawały w tyle. Dotknąć, rzucić – tak, ale siedzieć i myśleć – szkoda czasu. To dlatego chodziła przy meblach mając 8 miesięcy a samodzielnie – 10. To pewnie dlatego kiedy poszła na squasha poradziła sobie na pierwszych zajęciach lepiej, niż Nina po całorocznym treningu. To dlatego biega teraz niemal tak szybko jak Nina, czasem mam wrażenie, że szybciej.
I też pewnie przez to nie garnie się do czytania czy rysowania. Bo to oznacza bezruch. Potrafi przesiedzieć w aucie i bawić się nieruchomo, ale te zabawy to też jakaś forma ruchu, choćby wmówionego w lalki. Przy rysowaniu czy czytaniu trzeba się skupić, a tego Iga jeszcze (mam nadzieję, że to nie jej cecha na zawsze) nie potrafi.
Jej odpowiedź na pytanie, co będzie robić / oglądać – zazwyczaj musi stać w opozycji do wszystkiego, co istnieje, co usłyszała, co ktoś oczekuje. Czasem sądzę, że robi to z przekory i dla żartu, czasem – dla zasady, żeby się odróżnić. Posłuszeństwo nie jest jej mocną stroną i nie ma znaczenia, jakich środków wyrazu używam – prośby, krzyk, szantaż. Choć nie bijemy naszych dzieci i nie dajemy klapsów, co do zasady, przyznaję, że przy Idze kilka razy klapsowy wyjątek się zdarzył – granica została przez nią tak mocno przekroczona, że cierpliwość dorosłych nie wytrzymała próby. Bardzo żałuję, że to się wydarzyło, ale też wiem, że inaczej nie potrafiłabym się zachować przy takiej samej korelacji zdarzeń. Iga potrafi wystawiać nasze nerwy na ciężką próbę, choć wiem, że nie taka jest jej intencja. Ona po prostu bardzo chce zwrócić na siebie uwagę a w inny sposób nie potrafi. Bo za każdym razem przegrywa ze starszą, bardziej elokwentną i wygadaną siostrą.
Choć to właśnie Idze należy przyznać prym, jeśli chodzi o kreatywność, o celne riposty czy uwagi. Też ma świetną pamięć i doskonale potrafi to wykorzystać, choć inaczej niż Nina.
Kiedy miał urodzić się Kacper straszono mnie, że teraz to dopiero będę miała, bo chłopcy są tacy ruchliwi i żywi.
No i cóż, dalej twierdzę, że po Idze już mnie nic i nikt nie zaskoczy.

A jaki będzie Kacper? Któż to wie… Do ukończenia roczku jeszcze trzy dni, ale żeby móc go ocenić pewnie dużo, dużo więcej czasu będzie trzeba.

wtorek, 9 sierpnia 2016

wakacji część trzecia i ostatnia

Ostatni pełny tydzień wakacji mocno wyjazdowy się zrobił. Tak się jakoś poskładało, że dwie wycieczki zaplanowaliśmy dzień po dniu – w niedzielę i poniedziałek, a potem w środę płynęliśmy w rejs na Jersey. Czwartek i piątek były spokojne i lokalne, bo szykowaliśmy się do wyjazdu z Bretanii - w kolejną sobotę.
A zatem - w niedzielę, 10 lipca, pojechaliśmy na wschód, zaczynając zwiedzanie tam, gdzie je skończyliśmy w piątek. Obejrzeliśmy więc trzy zespoły parafialne, a ja nie mogłam wyjść z podziwu, jaka ta ludzkość jest niereformowalna – od wieków inwestuje środki w wielkie świątynie licząc, że to coś zmieni w ich życiu. Coś więcej niż stan portfela ich i kapłanów. Zespoły parafialne to nic innego jak przejaw pychy i próżności mieszkańców malutkich wioseczek, którzy ścigali się z sąsiadami, kto zbuduje więcej, kto lepiej ozdobi, ustroi, pokaże się. Z perspektywy czasu wygląda to przekomicznie, i bardzo przypomina mi nasz lokalny kościół. U nas? W niewielkiej wiosce zbudowano wielkiego potwora, widocznego z wielu kilometrów.
Po wydaniu okrzyków zadziwienia udaliśmy się do wioski o nazwie Locronan, w której się zakochałam. Miasteczko zostało ponoć uznane za jedno z piękniejszych we Francji i wcale się temu nie dziwię. Cała zabudowa pochodzi z XVII i XVIII wieku, choć wygląda bardziej na średniowieczną. Budynki z granitu (!), wszędzie – rzecz jasna – mnóstwo kwiatów, a do tego trafiliśmy na jedną z dwóch uroczystości w roku, podczas których mieszkańcy zakładają swoje stroje ludowe. Było co oglądać i fotografować. I dzięki temu też, mimo niedzieli, sklepy były otwarte, a że sklepy francuskie to inny poziom estetyki to co i rusz oczka szeroko się otwierały…
Na koniec pojechaliśmy do Pont du Raz, cypelka wysuniętego na zachód, ale nie tego najbardziej na zachód tylko trochę mniej. Przybyliśmy tam późnym popołudniem i w świetle zachodzącego słońca przyglądaliśmy się, jak fale oceanu bardzo starają się strącić postawioną na skale małą latarnię morską. Może wcale nie taką małą, ale była zbyt daleko, żeby móc należycie ocenić jej rozmiar. Klify, stromizny, dzika przyroda, te sprawy.
W poniedziałek pojechaliśmy bardziej na południe, rozpoczynając od Vannes i przepięknego starego miasta z murami obronnymi. Potem zaskoczyły nas megality w Carnac. Widziałam Stonehenge i kamyki koło Keswick, ale takiej ilości kamerdolców jak w Carnac’u, ustawionych, rzecz jasna, w celach nieznanych, jako żyję – nie widziałam. Nie dziwota, że sobie Asterixa czy Obelixa wymyślili, bo nikt normalny nie nosiłby takich kamieni bez dodatkowej super-mocy. Potem zamoczyliśmy nóżki w oceanie w miejscowości Quiberon, położonej na cypelku, który kiedyś był wyspą. Jednak woda była tam zimniejsza niż „u nas”, w Dinard (gdzie geograficznie już zaczyna się Kanał La Manche) i dziewczyny odmówiły współpracy.
Wracając z naszej wycieczki zatrzymaliśmy się, późnym wieczorem, w Josselin. Samo miasteczko, choć ładne, to po obejrzeniu wszystkich poprzednich wrażenia wielkiego nie robiło. Natomiast zamek, o którego istnieniu zapomniałam a przypomniał o nim mój mąż, wykalibrował nam poziom „WOW”. Położony nad sztucznym kanałem, nadal będący własnością niezwykłego rodu Rohan, oświetlony przez zachodzące słońce wprawił nas w pewien taki stupor. Tak, to był piękny koniec zwiedzania Bretanii.
Jakem już bowiem wspomniała, wtorek był lokalny, z zakupami, kawą i plażą w tle. Podobnie czwartek, 14 lipca. W piątek, 15 lipca, poczyniliśmy już tylko drobne zakupy wspominkowe aby w sobotę wybyć w dalszą podróż – jeszcze nie w stronę domostwa polskiego.
 Natomiast nasza niezwykła i trochę taka surrealistyczna podróż w środę, 13 lipca, odbyła się właśnie w kierunku wyspy Jersey, która nie stanowi wszak części Bretanii i Francji, a jest independencją Korony – choć przecież to do Francji jej bliżej.
Wycieczka została nam podarowana przez moich Rodziców. W zasadzie wyspa jako taka nie robi jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia estetycznego czy historycznego. Para-brytyjskie zabudowania nie są tak eleganckie jak francuskie, roślinność, choć bujna, jest mniej ujarzmiona i nie tak okazała wzdłuż i obok domostw. Zabytków, o które we Francji człowiek się potyka na każdej ulicy – nie widać. No, może poza bunkrami z II wojny światowej, które Niemcy tam pracowicie pobudowali.
A jednak klimat wyspy jest cudny. Może to ludzie, których życzliwość przebija tą francuską, a może zadbane plaże, piękne urwiska, przepiękny angielski, słyszany podczas rozmów? Nie wiem. Napotkaliśmy tam troje Polaków – dwie dziewczyny pracujące w hotelarstwie i kierowcę lokalnego autobusu. Zgodnie twierdzili, że to wspaniałe miejsce do życia. I to czuć.
A w ogóle z autobusem zrobiliśmy interes życia. Chcąc zwiedzić wyspę byliśmy bowiem przekonani, że należy wykupić drogą jak diabli wycieczkę objazdową. Gdyby się płaciło w złociszach, zamiast w funtach przy tej samej kwocie, to jak cię mogę, ale 25 funtów za dorosłego żeby objechać dookoła w 3 godziny małą wysepkę? Serio? Szukając zatem oszczędności, po niewielkim rekonesansie, nabyliśmy bilet dla całej ekipy, tzw. familijny, na cały dzień, na wszystkie autobusy, za jedyne 17 funtów. I pojeździliśmy sobie, pooglądaliśmy i mieszkańców wyspy i jej niektóre zakątki, nie wydając na to fortuny. Właściwie podsumowaniem tego fragmentu mojej opowieści powinna być stara żelazna zasada: koniec języka za przewodnika…
W sobotę 16 lipca wybyliśmy zatem z Dinard i z Bretanii w ogóle. W planach był jeszcze kilkudniowy pobyt "gdzieś" – najpierw miała to być Normandia, ale wygrała z naszym budżetem. Potem była wersja 4 nocy w Holandii za cenę dość rozsądną, na kampingu. Już nawet nocleg był zarezerwowany, ale otrzeźwił mnie mail od administracji (właściciela?) kampingu, który uprzedził nas, że przyjeżdżając mamy zapłacić kwotę dwa razy większą, aniżeli podana przy rezerwacji. Co się okazało? Reguły obiektu są takie, że goście płacą za ręczniki i pościel, nawet jeśli mają własną. Ale nie płacą za tyle egzemplarzy, ilu jest tych gości, tylko za tyle, ile jest miejsc w przyczepie – którą rezerwowaliśmy. Lekko mnie to oburzyło i szczęśliwie udało się rezerwację odwołać.
Lecz nasz pierwszy nocleg, planowany jeszcze w Polsce, był niedaleko Hawru. W drodze do niego zatrzymaliśmy się w Bayeux i obejrzeliśmy 1000-letni gobelin. Odlotowy! Już wtedy wiedzieli o sile PR-u i marketingu! Aż się wierzyć nie chce, że komuś się chciało takie dzieło wytworzyć i że przetrwało ono do naszych czasów.
Potem zaś pojechaliśmy nad wybrzeże Normandii, na plażę D-Day – do Arrmanches-les-Bains. Zwiedziliśmy tam muzeum i przyznaję – zrobiło ono wrażenie i cieszę się, że już dość świadomej świata Nince je pokazaliśmy. Choć i mi i K. cały czas nasuwał się komentarz, że tego wszystkiego, co wydarzyło się podczas wojny, można było uniknąć, to jednak te setki i tysiące młodych żołnierzy zginęły i naprawdę warto o tym pamiętać, mówić i przekazywać kolejnym pokoleniom – żeby już nigdy nic podobnego się nie wydarzyło…
W drodze do naszego hoteliku zatrzymaliśmy się jeszcze w Honfleur, gdzie narodził się impresjonizm. Mieliśmy chyba szczęście do zachodzącego słońca, bo kiedy wjechaliśmy do centrum miasteczka, kamienice stojące przy porcie wyglądały obłędnie. Ale jadąc uliczkami w poszukiwaniu parkingu okazało się, że nie tylko centrum jest tak urokliwe - choć tylko tam jest głośno, tłoczno i gwarno, co też tworzy klimat.
A dnia następnego, a był to już 17 lipca i niedziela, pokonaliśmy kolejny dystans, dojeżdżając aż do Lille. Po drodze zaś obejrzeliśmy miejsce spalenia Joanny d’Arc w Rouen i wielki plac, gdzie w XVI wieku układano ciała zmarłych w wyniku epidemii. W Amiens – wielką katedrę, dwa razy większą aniżeli jej imienniczka w Paryżu.
Nocleg ten i kolejny spędziliśmy w pięknym obiekcie o uroczej nazwie Hotel Formuła 1. Sieć tych hoteli jest gęsta i każdy z nich ma ten sam problem – obecność gości z niezbyt zasobnymi portfelami. A budynki też już leciwe. W tym naszym, dodatkowo, musi być, że mieli lep na komary. Nocleg spędziłam z synem mym w niewielkim pomieszczeniu, z zamkniętymi oknami, w atmosferze lekko zgęstniałej. Drugą noc zaś, wobec otwarcia okien, z gromadą wygłodniałych komarów. Nie polecam…
W poniedziałek, 18 lipca, odpoczywaliśmy i był to dzień już tylko dla dzieci. Najpierw poszliśmy do ZOO, które okazało się atrakcją bezpłatną, i mimo niewielkich rozmiarów – naprawdę przyjemną. Stamtąd, spacerem po mieście, dotarliśmy do Muzeum Historii Naturalnej, które zachwyciło dziewczyny. Nawet Kacper, na widok setek wypchanych ptaszydeł robił wielkie oczy.
Z muzeum wróciliśmy się w okolice ZOO i tam, w mini parku rozrywki, dziewczyny szalały na mini roller-coasterze, konikach, autkach, karuzelach i innych. Były zachwycone!
Następnego dnia pojechaliśmy do Brukseli, aby rzucić okiem na piękny ratusz i małego sikacza i wyruszyliśmy w drogę do domu. Zaniechaliśmy już noclegów, gdyż byłoby to tylko odwlekanie nieuniknionego, czyli końca naszej eskapady. Byliśmy też już wszyscy zmęczeni – coraz większym upałem, częstymi zmianami miejsca pobytu, i chyba też trochę tą formą wakacji.
Podsumowanie? Poczynił je K. i jest dość imponujące… 6.133 km, 427 litrów ON, średnie spalanie 6,9 l/100 km, średnia prędkość 67,8 km/h, ok. 3.000 zdjęć. Sporo wydanych pieniążków…
Ale to tylko liczby. To, co widzieliśmy, to nasze. Spędziliśmy czas razem, choć też przyznać muszę, że Nina z Igą tak fantastycznie potrafią się ze sobą bawić, że często nie czułam się im potrzebna. Ale cieszę się, że mogliśmy pokazać dzieciom kawałek Europy, choćby niewiele z tego pamiętały. Już samo to, że wpajamy im, że taki sposób spędzania czasu, poznawania nowych miejsc też istnieje, jest dobre. I choć wiem, że dzieci uwielbiają i zjeżdżalnie i baseny i lody i atrakcje, to przecież w te wakacje moi rodzice i teściowie zapewnią im to wszystko, a my zapewniamy im trochę inną rozrywkę.

No cóż, pozostaje rozpocząć planowanie przyszłorocznych wakacji J

sobota, 30 lipca 2016

drugi tydzień wakacji

Dochodzę do siebie. Mam podejrzenie, graniczące z pewnością, że wakacje z dziećmi to najtrudniejsza praca ever. Z niejasnych dla mnie powodów mój syn, im dalej w las, tym gorzej sypia – a ja wraz z nim.
Ale tyle marudzenia.
Wakacje były – pomimo zmęczenia – w dechę. Takim jednym z moich zadziwień był fakt, że nikt z nas nie zachorował, nawet porządnej wysypki nie miał, o kaszlach, katarach, biegunkach, gorączkach nie wspomnę. Nikt, a przecież wraz z liczebnością ekipy prawdopodobieństwo rośnie. Mam też w pamięci naszą Czarnogórę, gdzie strułyśmy się we trzy dziewczyny a Iga wracała do Polski z 40-stopniową gorączką i zapaleniem płuc. Albo Szkocję, gdzie z 8-miesięczną Niną struliśmy się, każde z nas, po kolei.
Tu nic.
I auto dało radę, choć załadowane było po koniuszki bagażnika dachowego. Piątka – choć trójka niezbyt ciężka, ale jednak – człowieczków na pokładzie, bagaże, torby i pakunki, a wracając jeszcze drobne zakupy.
Kontynuując jednakże smętną mą opowieść o zwiedzaniu – sięgnę do lichej pamięci i tak oto doniosę.
Po dotarciu na miejsce w Dinard, późną sobotą, niedzielę uczyniliśmy dniem wolnym od dalekich podróży. Poszliśmy na naszą małą, lokalną plażę, gdzie akurat odbywał się odpływ. Pozwoliło nam to nazbierać pięknych muszli i ponapawać się widokiem łódek, które leżały na piasku, jak wraki.
Następnie ruszyliśmy na zwiedzanie miejscowości i wówczas dopadł nas deszcz. Nie jakiś malutki kapuśniaczek, ale porządna ulewa, która wcale nie chciała przechodzić. Do tego zimno jakoś tak nieprzyjemnie było, więc humor mieliśmy mocno zważony i czem prędzej pomknęliśmy do naszego super-apartamentu.
Kiedy nadzieja (szybko uciekła, wiem) na piękne wakacje przeminęła, po południu wyszło słonko. Wyjrzeliśmy na dwór – niebo piękne, czyste, niebieskie, aż się prosiło o spędzenie pod nim kapki czasu. Wyruszyliśmy więc do centrum, gdzie od razu przypadły nam do gustu lokalne sklepiki z pamiątkami, piękna, piaszczysta plaża z czyściutką wodą i cudnymi widoczkami.
Zachęceni widokami z naprzeciwka, a także zmuszeni przez naszego wynajmującego, w poniedziałek, 4 lipca, pojechaliśmy do St. Malo. Miasto wygląda dostojnie, dość mrocznie i dopiero później, kiedy okazało się, że po wojnie zostało w całości odbudowane, straciło dla mnie urok. Przeszliśmy się murami obronnymi, pooglądaliśmy horyzonty z latarniami i fortecami na wysepkach i robiąc wielkie koło spacerowe, obchodząc cały port, wróciliśmy do auta.
Po południu zaś, aby bezczynności się nie poddawać, pojechaliśmy na małą wycieczkę – do Cap Frehel. Ot cypelek ze starą latarnią morską i drugą, młodszą, bo nieco ponad 60-letnią, której ksenonowe światełka widać na koło 200 km aż. Ninka o mało nie przewróciła aparatu naszego, potrącając go kiedy wciskała samowyzwalacz, ja opiórkowywałam małżonka, że złazi z wytyczonego szlaku aby zrobić zdjęcia, Kacper, niesiony w chuście przodem do kierunku jazdy wiercił się i wyrywał a Igi wszędzie było pełno. Dziewczyny wymyśliły, że nie wolno łazić po liniach i wchodzić na trawę i próbowałam Nince wyjaśnić, skąd wiemy, co dopadło dinozaury – pokazując skalne warstwy pobliskich klifów.
Stamtąd pojechaliśmy trochę dalej, próbując z auta cokolwiek zobaczyć z pięknej przyrody nadbrzeżnej. Niestety, do tego trzeba by rowerem się wybrać, bo z auta widok marny.
Dotarliśmy do Pleneuf-Val-Andre, gdzie jest ponoć najdłuższa piaszczysta plaża w Bretanii. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, natomiast to właśnie tam Kacper nadziwić się nie mógł, że na ziemi leży tyle dobra i to pewnie jadalnego. I kiedy dziewczyny z K. moczyły  swe kształtne stopy, Kacper rył łapkami w ziemi, przyglądał się jej uważnie, po czym, z pozycji na raczka przeszedł do pozycji modlącego się muzułmanina a ryjek umiejscowił centralnie w piasku. Jako, że idą mu zęby i ślini się na potęgę, piasek oblepił mu sporą część twarzy, jednak sądzę, że największy problem stanowiła próba jego połknięcia. Ryk był okropny, ale w efekcie więcej prób zżerania piasku nie było już na wakacjach.
Kolejnego dnia postanowiliśmy zwiedzić jedną z perełek Bretanii, Dinan. I naprawdę, jest co oglądać a miast robi niesamowite wrażenie. Jakby czas zatrzymał się w miejscu wieki temu. Domy, częściowo obłożone łupkiem, częściowo zbudowane technologią szachulcową, bruk, piękne witryny sklepów ze ślicznymi rzeczami, często i gęsto z rękodziełem – wspaniałe miejsce. Połaziliśmy więc starymi uliczkami, obejrzeliśmy średniowieczne domy, krużganki klasztorne, kościoły, ogród angielski i place, zakupiliśmy odpowiednie pamiątki i ruszyliśmy do położonego niedaleko miasteczka Queverts, w którym znajduje się ogród kwiatowy. Kilkadziesiąt czy może nawet kilkaset gatunków kwiatów, w większości róż to uroczy widok. Ogród jest publicznie dostępny, pośrodku jest staw a przy alejkach stoją ławki. Nic nie wygląda na zniszczone, przeciwnie – w trakcie naszej wizyty była tam chyba jakaś lekcja czy warsztaty dla dzieci na moje oko 10-12 letnich. Żadne nawet nie próbowało nic zdeptać, wyrwać, biegać. Takie lokalne zdziwaczenie, jak sądzę, traktować własność publiczną z szacunkiem.
W środę dzień miał być spokojny, takie było założenie, ale namówiłam rodzinę na krótką wycieczkę do małego portu, nie tak daleko nas, do Cancale. Miasteczko nie porywało ani architekturą a i zabytków żadnych nie miało, za to budynki ustawione przy nabrzeżu były bardzo malownicze. Tam też K. nabył talerz ostryg, z których jedną zjadła… Iga! Nie była zachwycona smakiem, ale duma, jaka ją rozpierała, była nie do opisania. Kiedy później Ninka pisała kartki do swoich koleżanek, Iga wymuszała, aby wszędzie napisane zostało, że ona zjadła ostrygę.
I skoro już tak nam się na wycieczki zebrało, pojechaliśmy kawałek dalej, kawałeczek, na chwilę (jechaliśmy godzinę, a na miejscu spędziliśmy kolejne dwie…) – do Mont-St-Michele. Miejsca niezwykłego, którego budowa rozpoczęła się około 700 roku (!). Na górze, która wyrasta u zbiegu morza i równiny, wybudowany został wielki klasztor, a później jakoś poszło i rozbudowano toto do niebywałych rozmiarów. A wnętrze, za murami, to dopiero robi wrażenie – średniowieczna twierdza!
Połaziliśmy, popatrzyliśmy, wróciliśmy. Aby osłodzić dzieciom te krótkie wojaże (6 godzin tylko) wieczorem też poplażowaliśmy, co zaskutkowało sinymi ustami. Ale wodowanie zostało zaliczone!
Zgodnie z ugruntowaną zasadą jednego dnia wycieczek i jednego luzu, w czwartek byliśmy na placu zabaw, zjeść lody i generalnie byczyliśmy się.
Za to w piątek, 8 lipca, to już wycieczka pełną gębą. Wyjechaliśmy o 10, wróciliśmy o 22.30. Biedne te moje dzieci, wiem, ale przecież nie cały czas jechaliśmy. Widzieliśmy Saint Brieuc z katedrą, niczego sobie, i klify w Pointe de Plouha i port w Paimpol i Lannion. A na koniec rzuciliśmy okiem na wybrzeże czerwonego granitu. Zacne.
W sobotę znów spacery, plaża, i lokalne pyszności słodkie.

Co w zasadzie zakończyło nasz drugi tydzień wakacji, o którym ledwo co pamiętam…

poniedziałek, 4 lipca 2016

pierwszy tydzień wakacji

Wakacje mamy. Takie mocno wyjazdowe, ze zwiedzaniem i bieganiem za niezwykłościami, cudami natury i architektury.
Wybyliśmy w ubiegłą sobotę. Prawie bladym świtem, czyli już około 11. To i tak był niezły wyczyn, zważywszy na szwendające się po domostwie trzy małe stwory, niewielkich gabarytów bagażnik (wspierany bagażnikiem dachowym, co nie zmienia faktu, że przestrzeni na nasze zapotrzebowanie i tak brakło) i planowanie tego, co może w miesiąc się wydarzyć. Bo na miesiąc śmy wybyli.
Wzięliśmy, rzecz jasna, wózek główny plus jeden zapasowy. Wózek zapasowy był przewidziany na dłuższe spacery i w zasadzie spełnił swoją funkcję, o czym później. Łóżeczko turystyczne, dla najmłodszego. Gadżety na plażę i okolice. Pościel i ręczniki. Przybory kuchenne i higieniczne (ściery, płyny, proszki, kosmetyki, w tym nasłoneczne i posłoneczne, papiery i ręczniki papierowe). Zabawki dziewczyn i Kacpra. Ubrania, dużo ubrań – na pogodę i niepogodę, słońce i deszcz, wyjście i siedzenie, a także obuwie na różne okazje. Jedzenie, głównie dla Kacpra, ale też i dla nas, na owsiankowe śniadania. Komputery, telefony, aparaty fotograficzne wraz z ładowarkami. Przewodniki, książki, mapy.
No, dziada z babą nam zabrakło, aż się dziwię, że nasze autko nie sapnęło z niezadowoleniem przed wyjazdem. W sumie, jakby odmówiło współpracy to bym się nie zdziwiła nazbyt.
A jednak dało radę i pojechaliśmy na Zachód. Zanim o szczegółach podróży, opiszę jak generalnie te trzy małe skrzaty dają sobie radę.
Otóż jest dla mnie wielką niespodzianką i zaskoczeniem, jak bezproblemowo w zasadzie wszystko przebiega, zważywszy, że do dzisiaj przemierzyliśmy już ponad 2 tysiące kilometrów. Fakt, robimy przestanki i postoje, ale z racji organizacyjnej nie zawsze trwają one na tyle długo, aby dzieci zregenerować po podróży. Dziewczyny prawie nie oglądają bajek – co wszak podczas podróży dwa lata temu do Czarnogóry było normą. Bawią się za to namiętnie i zawzięcie lalkami. Zabawy są o ślubie, dzieciach, chorobach, znowu o dzieciach, o mamie i córce, o dzidziusiach, są porody, zapalenia płuc i złamane żebra, umierający rodzice (bo potrzebna do zabawy jest konkretna lalka a więcej nie ma na stanie), spory i kłótnie, spotkania, bale, urodziny, torty. Z rzadka zdarza się, że Nina czyta a Iga się nudzi, czasem coś porysują, posłuchają bajek, pozajmują się Kacprem – poza tym lalki.
Kacper początkowo podróż odbywał z przodu, nieprowadzący auta dorosły pierwotnie siedział zaś w fotelu za nim, celem jego rozrywania, karmienia i zapobiegania dramatom. Okazało się to rozwiązaniem mocno uciążliwym i nie do końca praktycznym, bo sięganie do gówniarza z takiego miejsca nie należy do wygodnych i łatwych. Generalnie jednak młody wykazał się daleko idącą cierpliwością. Trochę spał, ale też nie mógł przecież spać bez końca, trochę się bawił podawanymi mu zabawkami, głównie książeczkami. Trochę kontemplował siostry i okolice. Trochę spożywał – czemu zawsze towarzyszyła moja lekka obawa, bo dziecko podczas jazdy jednak jeść nie powinno. Co zrobić jednak, skoro to miało być  lekarstwo na nudę.
Najtrudniejszy był, początkowo, czas, kiedy Kacper spał. Bardzo nam z K. zależało, żeby stan ten trwał jak najdłużej, bo jednak znalezienie smarkaczowi nieśpiącemu zajęcia jest dość trudne. Aby zaś spał należało przekonać dziewczyny, żeby były cicho. I właśnie tu nasze interesy okazywały się sprzeczne – zazwyczaj Kacper zasypiał w środku najwspanialszego balu ever. I weź tu, człowieku, ucisz małego Iguańskiego jazgotnika…
Nasze „ciiii…” czy „Iguniu, proszę Cię” i tym podobne działały na kilka sekund – dziecko ewidentnie chciało nas posłuchać, ale natura jest silniejsza. Głosik rozbrzmiewał jak sreberko po całym aucie, co nas wprawiało w nerwowe drżenie, a Kacprowi nie sprawiało w zasadzie najmniejszego problemu w spaniu.
W ogóle początek wyprawy był mocno nerwowy, dzieci bawiły się wspaniale, ale nie zawsze nas słuchały, robiły bałagan, sporo się przemieszczały – choć nie do końca w sposób i w kierunku przez nas pożądanym. Ich zainteresowanie pokazywanym przez nam im zwiedzanym otoczeniem było umiarkowane (a będzie plac zabaw? A łóżko piętrowe w hotelu? Łe, nie ma), co w przypadku Igi można zrozumieć, ale co do Niny już nie tak do końca. Plus do tego spanie / budzenie Kacpra – warczeliśmy na dzieci, one czuły się krytykowane, no nie był to udany początek. Myślę, że spore znaczenie miało też zmęczenie, nas wszystkich – w końcu wyjechaliśmy po bardzo, ale to bardzo ciężkim roku przedszkolno-szkolnym, z mnóstwem zdarzeń i wydarzeń, gonitwą codzienną i odświętną, załatwianiem, organizowaniem, pamiętaniem. I to w dniu następnym po zakończeniu roku szkolnego, a zatem nie mieliśmy szansy złapać oddechu. Na szczęście już doszliśmy chyba wszyscy do siebie.
Tak więc, wyjeżdżaliśmy w pogodę upalną, duszną i okropną, która w trakcie naszej podróży zamieniała się powoli w mocno deszczową i chłodną. Z 34 stopni w domu dojechaliśmy do Frankfurtu nad Menem w stopni jakieś 17-18. Chłodno… Podróż była długa, bo dopiero po 19 zajechaliśmy pod nasz hotelo-hostel. Największą atrakcją dla dzieci było piętrowe łóżko, zwłaszcza Iga chętnie o tym fakcie opowiada dziadkom – kluczowa informacja o wycieczce. Hotel jak hotel, miał wszystko to, co powinien mieć tego rodzaju obiekt, włączając w to motocyklistów z Włoch, studentów z Niemiec i USA czy Niemkę, mieszkającą na Islandii, podróżującą ze swoimi dziećmi.
Dnia następnego wyruszyliśmy już w kierunku właściwym, czyli do Francji. Po drodze zahaczyliśmy o Luksemburg, gdzie zrobiliśmy sobie krótki postój, pospacerowaliśmy po uliczkach Luksemburga, zobaczyliśmy żołnierza zmieniającego wartę, zjedliśmy po drożdżówce i ruszyliśmy, przez Belgię, do Francji. Tam, jak przystało na turystów, zjedliśmy obiad w amerykańskiej knajpce ze stekami. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca koronacji prawie wszystkich francuskich królów, czyli do Reims. Zrobiliśmy tam sobie spacer, małe zakupy aby już o 23 pójść spać. Tak, Kacper też dopiero o tej porze zasnął – drzemanie pomiędzy 18 a 19 kończy się bowiem tym, że przed 22 nie zamierza on przyłożyć do materacyka swej kształtnej łepetyny. A zwykle zajeżdżamy pod wakacyjne lokum dopiero koło 19 (bo wstajemy o 9-10, więc zanim się zbierzemy to i wyjeżdżamy późno, i zrealizowanie planu dnia tak właśnie wygląda), toteż spacer o 20 nie jest dla niego jakimś problemem.
Nad ranem znów załadowaliśmy się do naszej fury i pojechaliśmy zwiedzać Paryż. Najpierw zostawiliśmy auto na parkingu w okolicach Sacre Coeur, aby sobie obejrzeć Bazylikę, wzgórze i okolice. Stamtąd pomaszerowaliśmy aż do Luwru, gdzie dzieci, cały czas średnio zainteresowane, rzuciły okiem na okolicę, i dalej, zahaczając o Dzielnicę Łacińską, do Notre Damme. I tu właśnie nasz wózek zapasowy zaniemógł. Wożona w nim Iga, a nawet momentami wymęczona Nina, okazały się dlań zbyt dużym obciążeniem, wózek wziął i odmówił współpracy poprzez odpadnięcie koła i niemożebność jego przymocowania. Wózek kupiony był lata temu, aby wozić w Barcelonie trzyletnią podówczas Ninę – sprawdził się jako mała i lekka parasolka, kupiona jako używana za grosze. I tym razem spełnił swe zadanie i z pewną nostalgią i rozrzewnieniem, ale bez żalu, zostawiliśmy go nad brzegiem Sekwany, przy śmietniku. Chlip, chlip.
Spod katedry wsiedliśmy do super wozu, czyli metra, i już po chwili mknęliśmy naszym autkiem do apartamentów podparyskich. Nie wiem, jak to Paryżanie sobie administracyjnie podzielili, ale nasze mieszkanie teoretycznie było już poza Paryżem, choć tuż obok naszego mieszkanka była stacja metra i to liczona jako strefa pierwsza, bodajże.
Lokum miało łóżko piętrowe i to dla dwóch osóbek, radość dziewczyn nie miała więc końca. W zasadzie mogłyby stamtąd nie schodzić. Chociaż nie, radochą było także schodzenie i wchodzenie, a ja dostawałam nerwowych tików prawą powieką za każdym stęknięciem wyra, bo oczyma wyobraźni widziałam któreś dziewczę lecące z góry na łeb w dół…
Kolejnego dnia wzgardziliśmy przejazdem komunikacją miejską – dzieci nasze nie mają bowiem na przejazd pojedynczy żadnych zniżek, zatem przejazd tam i z powrotem kosztował nas dokładnie tyle, ile parkowanie w centrum naszego samochodu. Gdybyśmy zresztą jechali metrem (czy tam autobusem) i tak musielibyśmy na czas naszej eskapady zostawić auto na parkingu płatnym, gdyż jego pozostawienie na ulicy – choć to nie Paryż, a jego przedmieścia – jest dozwolone do dwóch godzin. Parking płatny kosztuje zaś drugie tyle, co parking w centrum lub przejazd metrem.
Wysiedliśmy więc na parkingu podziemnym, wyszliśmy i po kilku krokach wyskoczyła na nas wieża E. Wejście w jej okolice, nie mówię o wjeżdżaniu na górę, które chyba się nie odbywa ze względu na trwający strajk, poprzedzone było kontrolą bombową. To, kilku żołnierzy w mieście i zastępy policjantów snujących się po ulicach to dość widoczna pozostałość po niedawnych zamachach. Szkoda mi Paryżan i w ogóle Francuzów, bo to sprawdzanie człowieka po człowieku, taki klimat niepewności i zagrożenia kłócą się mi, dość mocno, z francuskimi ideałami. I szkoda mi, że ich nastraszono w ich kraju i zmuszono do zachowań sprzecznych z ich naturą.
Wieża wywarła wpływ na dzieci dość umiarkowany. Większy wpływ miało kupowanie miniatur wieży i rozważanie, czy karuzela w okolicy to dobry pomysł na wydawanie pieniędzy. Ja uznałam, że nienajlepszy.
Spod wieży przeszliśmy się pod Łuk Triumfalny, spożywając po drodze nabyte bagietki, ser, szynkę i sok - to samo, co w pobliskich knajpkach, ale w wersji „zrób to sam”, a stamtąd kawałek Polami Elizejskimi – i z powrotem, do auta.
Dnia następnego, a było to w środę, ruszyliśmy w kierunku Doliny Loary. Najpierw dojechaliśmy do Orleanu, oglądając katedrę, dom Joanny i plac jej imienia. Tam dziewuchy dostąpiły zaszczytu przejazdu karuzelą a nadto wykosztowaliśmy się na dwie kawy i dwa soczki w kawiarni, za jakieś nieprzyzwoite pieniądze. Z Orleanu wyruszyliśmy w kierunku naszego kolejnego noclegu, gdzieś pod Tours, oglądając po drodze cuda i dziwy (Meung sur Loire, Beaugency – te dwa chateau tylko pobieżnie i przejazdem, Chambord – wchodząc na teren parku wokół). Nocleg zaś nasz, zaplanowany, znajdował się na luksusowym kampingu. Brzmi to dla niektórych dziwacznie, dla niektórych znajomo – prawda jest taka, że nasza przyczepa była wyposażona w taki sposób, że niektóre domy wakacyjne, w których mieliśmy przyjemność przebywać, nie miały takich udogodnień. A przy tym była czyściutka, przestronna i wygodna. Jedynym minusem były bardzo cienkie ścianki, ale okazało się, że nie przeszkadzało to takiemu, przykładowo, Kacprowi spać jak suseł podczas zażywania kąpieli w łazience przez protoplastę. Natomiast kamping dysponował, poza barem i restauracją – w tym także ratującą przed śmiercią głodową wersją „take away” (tańszą i to znacznie, od takich samych dań zjadanych w restauracji): basenem i zjeżdżalniami (gdyby tylko była inna pogoda...), wypożyczalnią rowerów i pojazdów gokarto-podobnych, gokartami, przejażdżkami konnymi, fitness salą, salą z fliperami i im podobnymi. Opcja ful wypas. No i cena, mocno przedwakacyjna (nasza super przyczepa kosztowała jedną trzecią tego, co półtora tygodnia później, kiedy zacznie się sezon).
Spędziliśmy tam trzy noce, a dwa pełne dni pomiędzy spędziliśmy na intensywnym rozpoznawaniu okolic. Głównie z zewnątrz, w zasadzie do żadnego zamku nie weszliśmy do środka. Powód? Brak czasu i pieniędzy. Ceny zwiedzania są astronomiczne, bilety tańsze – czyli 10, 11 euro za dorosłego – dotyczyły głównie zamków niedawno odrestaurowanych lub wejścia tam, gdzie można obejrzeć tylko ogrody. Tam z reguły też dzieci wchodziły za darmo. Jednak zamki z prawdziwego zdarzenia, z komnatami, lustrami i innymi szykanami (bo mój mąż, chcąc zachęcić dzieci do bardziej zaangażowanego oglądania mijanych zamczysk, wymyślił zabawę – dziewczyny ustaliły, jakie cechy ma spełniać ich wymarzony, jako księżniczek, pałac, i przy każdym zamku musiały sprawdzić, czy te cechy ma) – kosztowały już koło 15-18 euro za dorosłego i 10-13 za dziecko. Poza młodym, który łaskawie jest traktowany darmowo. Ale kwota 50 euro za jeden zamek, przy mocno nadwyrężonym – ze względu na strefę euro i długość planowanego wyjazdu – budżecie, jednak nas przerosła. No i czas. Chcieliśmy rzucić okiem na okolicę, zobaczyć jak najwięcej tych ich francuskich skarbów i kiedyś tu wrócić na dokładne zwiedzanie. A że też z dziećmi zwiedzanie kolejnych miejsc nie jest proste (w dwóch tylko zamkach były wersje po polsku, cała reszta – w językach obcych i o ile ogólne zarysy mogę przetłumaczyć, o tyle detale architektoniczne czy niektóre polityczne i historyczne już niekoniecznie) – darowaliśmy sobie.
Kilka miasteczek obejrzeliśmy sobie, zachwyciliśmy się nimi i zauroczyliśmy totalnie. Średniowieczne zamki, domy i place, wszystko tonie w kwiatach, wszędzie piękne sklepy, cudne kafejki i restauracje. Jak w bajce! Byliśmy więc w Loches, Montbazon, Azay-de-Rideau, w Ambois, w Tours, a na koniec połaziliśmy po Angers. 
Nie udało się zobaczyć Chenonceaux, Villandry czy Bourdaisiere, w zasadzie nawet z daleka – wejście nawet na teren przedzamcza mocno grodzony (w Villandry drutem kolczastym, ukrytym w krzakach) i wysoko płatny. Kilka zamków widzieliśmy z oddali (Mazere, Sache, Chinon, gdzie minęło nas kilkaset motocykli, choperów i innych, Saumur czy Blois), przeszliśmy się po mieście i parku kardynała Richelieu, widzieliśmy XI wieczny kościół (a przy nim zlot starych samochodów – czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Porsche, citroeny, alfa romeo, fordy – cuda techniki sprzed kilkudziesięciu czy może i nawet stu lat!). Tylko do jednego zamku weszliśmy tak trochę – w Nitray można było obejrzeć dziedziniec, fasadę i zabudowania, wraz z ogrodem, oraz poddać się degustacji lokalnego wina. Umoczyliśmy tylko mordki z K., ale za to nabyliśmy na pamiątkę (i nie tylko) kilka butelczyn.
Wraz z podróżą w kierunku Angers a potem dalej, na północ w kierunku Rennes, miejsc do degustacji było co niemiara. Aż smuteczek taki ścisnął człowieka, że tylko gna i gna i nic skosztować nie może. No ale Bretania wzywała i tylko łezkę należało otrzeć ukradkiem, zapisać w kajeciku adres i zaplanować podróż w to samo miejsce w innych okolicznościach przyrody.

I tak oto w sobotę, późnym popołudniem, dotarliśmy do St. Malo aby pobrać klucze i do Dinard, aby zamieszkać w Bretanii. O czem doniosę radośnie następnym razem, a póki co udam się na zasłużony odpoczynek, albowiem zapewne czeka mnie kilka nocnych pobudek (tak, potwór powrócił) i wczesne wstawanie, gdyż albowiem (pojadę pięknym wierszem), czas na dalsze zwiedzanie!

wtorek, 21 czerwca 2016

kręcidełko na dyszkę

Iga podobno powiedziała wszystkim w przedszkolu, że Kacper miał wycinane kręcidełko.
I tak to właśnie było… Wprawdzie nie kręcidełko a wędzidełko, ale wycięte było.
I w zasadzie wokół owego wędzidełka podjęzyczkowego i wszystkiego co ono powodowało kręciło się ostatnio całkiem sporo.
Otóż bowiem kiedy młody odstawił mnie, zawezwałam pomoc. Najpierw udałam się osobiście na spotkanie karmiących mamusiek i napotkałam kobietę, która była niezwykle życzliwa i ciepła, namawiała mnie na walkę, na cierpliwe oczekiwanie i nastawienie się na maksymalną czułość dla gnojka. I przekazała jednocześnie namiary na lekarkę – doradcę laktacyjnego.
Zadzwoniłam do owej pani, pani przyszła, a było to w ubiegłą niedzielę. Spędziła ze mną i Kacprem prawie dwie godziny, wysłuchała opowieści, odpytała, obejrzała młodego i orzekła, że ani chybi problemem jest wędzidełko. Że jest to problem tak samo ważny jak niedoceniany (!) przez lekarzy. Kiedyś ponoć problematyczną błonkę usuwały noworodkom położne, teraz jednak nie ma tego w standardzie a położne same z siebie tego robić nie zamierzają. Lekarze też mało o sprawie wiedzą, a takie wędzidełko potrafi ponoć powodować problemy z jedzeniem – i to już od samych urodzin, często powodując odmawianie przez dzieciaka ssania mleka. A i później dziecku trudno jest pokarm stały przeżuwać i mielić, odmawiają więc także często i gęsto jedzenia, bo zwyczajnie coś im przeszkadza albo i gorzej, bo boli. Skrócone wędzidełko może powodować wady wymowy czy wady zgryzu, bo dziecko nie mogąc normalnie operować jęzorem kombinuje, źle go układa, dostosowuje aparat wymowy do tego paskudnie i nieprawidłowo przyczepionego jęzora.
I słuchałam tak tej lekarki i myślałam sobie, że to jakaś szarlataneria. Że współczesna medycyna jest ponad jakieś durne wędzidełko, że przecież coś bym o tym słyszała, bo przecież nie pierwsze to moje dziecko. Ale nic nie mówiłam, grzecznie słuchałam. Spytałam tylko, czy w jej opinii, gdyby to jednak nie wędzidełko, istnieje wytłumaczenie innego rodzaju. Pani doktor potwierdziła, że zbyt szybkie odstawienie od piersi i przestawienie na żarcie obce oraz moja przemożna ochota na wysypianie się mogły sprawę pogrążyć.
Ale dała namiary na lekarza od wędzidełek, gdzie – choć z ogromnym sceptycyzmem – umówiłam się już dnia następnego, pojechałam, usunęłam. Pan doktor opowiadał równie ciekawe historie co pani doktor, powiedział też, że młody wędzidełko ma na pewno po mnie (a byłam ci ja niejadkiem w dzieciństwie, jak z koszmaru troskliwego rodzica).
Młody wydzierał się i wyrywał, pokrwawił z lekka, ale nie jakoś nadmiernie, przeżył.
Zapłaciłam i wyszłam nie spodziewając się jakichś postępów.
Kilka dni minęło, odciągałam dla gówniarza mleczko, bo to takie cenne dla niego i ważne, przystawiałam, a on uparcie odmawiał – jedzenia wprost ode mnie, bo mleczko mu bardzo pasowało, ale z buteleczki.
W całej historii ważne jest też to, że koło wtorku, tydzień temu będzie, obcięłam dziecku końcówkę smoczka. Pomyślałam, że może jak nie będzie mieć uspokajacza plastikowego to sięgnie po naturalny. Konsekwencje mnie przeraziły – nie chciał smarkacz zasypiać, krzyczał i płakał, obcięty smoczek wypluwał. Kiedy się poddałam i chciałam dać mu nowy – reagował tak samo, wręcz wstrętem, a zawsze krzykiem i oburzeniem.
I kiedy nagle, przy sobocie, czyli dwa dni przed ukończeniem dziesiątego miesiąca życia, młody obudził się ze smoczkiem w buzi, pomyślałam, że coś się chyba zmieniło. Przystawiłam gościa a ten… zaczął jeść!
I tym oto sposobem mogę oficjalnie ogłosić, że plotki, jakobym zakończyła karmienie okazały się przesadzone i przedwczesne.
A to cholerne wędzidełko niech się weźmie i pokręci!
Zaś młody, poza tym, że z powrotem karmię naturalnie, pożera jakieś nieocenione ilości żywności i niebawem puści nas z torbami. Normalnie zaczął ŻREĆ! Nadrabia chyba!
Na śniadanie – owsianka z 4 kopiatych łyżek plus cały banan i garść rodzynek, tak koło 8-9. Na drugie śniadanie – trochę chleba, karmienie, trochę soczewicy – tak koło 11. Na zupkę koło 13 – cały słoiczek zmiksowanej zupki warzywnej. Na drugie – talerz makaronu, mięsa i dalszy ciąg soczewicy, koło 15. Już o 17 wielka miska owoców (pół jabłka, pół gruszki, morela i garść jagód), a na kolację o 19 – kaszka na moim mleku. Plus z 3 karmienia, nie ujęte w planie powyżej. To jego wczorajszy jadłospis.
To ja bym się tym najadła!
I od paru dni, bo większe porcje trwają już kilka dni, zrobił się bardziej żywotny, pogodny, energiczny. Normalne – dziecko najedzone ma siłę i jest zadowolone.
Żywotność obecnie polega na tym, że Kacper raczkuje w tempie dość szybko jadącego roweru. Człapie łapiętami po podłodze, „podbiega” w miejsce docelowe i wspina się, wspina, po czym staje, sam, zadowolony. Ustać sam nie ustoi bez trzymania się rączkami, bo równowagi jeszcze nie łapie, zaraz klapie na pupsko, ale jeśli go postawić za małym krzesełkiem to będzie, opierając się rączkami, maszerować za nim.
W miejscu docelowym interesuje go wszystko. WSZYSTKO. Dojrzał, potwór jeden, że koło zmywarki listwa meblowa odstaje – należy ją więc mocno ciągnąć. Świetną zabawą jest podrzucać do góry talerzyk porcelanowy, jak spada tak fajnie hałasuje! Wszystkie narożniki listwy przypodłogowej poodrywał. Kable – cudowność, kiedy wylądują w buzi. Odkrył, że na stolikach do rysowania jego sióstr jest tyle ciekawych przedmiotów! Podraczkowywuje, wstaje, bierze w łapki i wyrzuca na ziemię. Zanim skonsumuje obraca przedmiot w łapkach, ogląda, przekłada z rączki do rączki, a potem bach – i ślinimy.
Odkrył, w jaki sposób przerzucać strony w książeczkach, więc ogląda je namiętnie, cieszy się do swoich starych znajomych, szuka nowych. Ale szybko porzuca tę nudną zabawę i rusza dalej. Na przykład na schody – włazi na nie bardzo, ale to bardzo swobodnie. Gorzej ze schodzeniem…
Próbuje samodzielnego jedzenia – mieli w łapkach mięsko, mieli, po czym próbuje trafić. Większość ląduje na ziemi, ale to nie zniechęca go do dalszych prób. W przeciwieństwie do mnie, mnie zniechęca do JEGO prób.
Śpi dwa razy dziennie, po godzinie, 40 minut, pierwszy raz koło 10 – 10.30, max do 12, bo o 12 ksiądz nasz dobrodziej napierdziela w dzwony i czyni pobudkę. Drugi raz różnie, jeśli zaśnie po 14, to max do 15 – bo dzwony. Jak przetrwa dzwony to do 16 dośpi. Zasypia grzecznie (poza sytuacją z brakiem smoczka) około tej 20.30 – 21 i śpi. Od kiedy się najada i wrócił do karmienia – śpi ciurkiem do rana. Ostatnio miał w okolicy 5 rano pobudkę, ale nie zareagowałam sprawdzając, co będzie dalej. A dalej było tylko lepiej – zasnął sam po kilkunastu sekundach zawodzenia i spaliśmy do 9 (!!!). Generalnie noce są spokojne od kilku dni, przespane w całości, ku mojej przeogromnej radości.
Gada jak najęty, przeróżne dźwięki wydając, i choć pewnie mają jakiś sens a nawet można by je powiązać z tym, co do niego mówię, to jednak wydają się kompletnie przypadkowe.
Gość uwielbia dźwięk – każdy. Dalej fascynuje go czajnik, w którym woda uroczo szumi, przelatujące samoloty, dudniące dzwony, rozmawiające siostry, pianino. A od kiedy sięga łapkami do pianina zrobił się strasznie muzykalny – raczkuje, wspina się i wygrywa melodie małymi paluszkami.
I niezwykle cygańskie z niego dziecko – ufny jest niesamowicie, do każdego na ręce daje się wziąć, patrzy i bada, nie protestuje, sprawdza tylko kto zacz, chwilę ogląda i godzi się z okolicznościami. Z dwa razy zareagował płaczem na obcą babę, ale też nie był podówczas w najlepszym nastroju.

Kacper nakarmiony jest jeszcze słodszym małym draniem niż Kacper głodny. Durne wędzidełko, a tak mi dziesięciomiesięczniaka odmieniło!