wtorek, 29 grudnia 2015

ośmiolatka

Młody – jak to dziś skrupulatnie wyliczyła Nina – skończył cztery miesiące, jeden tydzień i jeden dzień. I choć te cztery miesiące są w jego krótkim życiu poważnym osiągnięciem, wobec skończonych dwa dni później ośmiu lat przez Ninkę – no przykro mi, jeszcze musi trochę się młody postarać.
Kiedyś myślałam sobie, że mając córkę, która jest w drugiej klasie i ma 8 lat jej rodzic jest bardzo stary. Takie duże dziecko! Nie tylko można się z nim rozmówić, ale jest takie samodzielne!
A jaka jest Ninka?
Jest oczywiście wspaniała. Cudowna! Niezwykła i niesamowita. Piękna, dobra, inteligentna, mądra. To jest jasne. Jest wspaniałą istotą i przykładów na to pewnie nie zmieściłoby się na wielu stronach.
A gdyby spróbować ją zanalizować…
Nie jest łatwym charakterem. Nie mam na myśli tego, że jest trudna we wspólnym funkcjonowaniu, bo to nieprawda, zresztą – każdy z nas jest przecież indywiduum i trzeba trochę wysiłku aby nauczyć się żyć z innymi i tych innych zaakceptować. Chodzi mi o to, że jej samej ze sobą jest chyba czasem ciężko.
Jest bowiem niezwykle ambitną jednostką. Cechuje ją koszmarny czasem perfekcjonizm, oczywiście tak po dziecięcemu rozumiany (bo bajzel w pokoju, bajzel w szufladzie biurka, włosy w nieładzie – jakoś nie wzbudzają u niej potrzeby natychmiastowego działania). Od zawsze wyprowadzało Ninkę z równowagi jakiekolwiek zwrócenie jej uwagi. Krzywe spojrzenie. Podniesiony głos. Mało, wystarczy, że coś jej nie wychodzi i już jest to wystarczający powód, żeby się rozpłakać.
Ot, choćby dziś. Dostała od nas, na urodziny, telefon. W celach wstępno – edukacyjnych. Telefon służy jej na razie do robienia zdjęć czy słuchania muzyki, pozostałe funkcje są wyłączone a z wykonywania połączeń może jedynie zadzwonić do K. I kiedy dziś K., rozmawiając z nią z mojego telefonu, poprosił ją, żeby do niego zadzwoniła (małżonek mój wrócił już do domu żeby iść do pracy podczas gdy ja z dzieciakami nadal okupujemy dom moich rodziców) i okazało się to niemożliwe – przyszła zapłakana, że nie może zadzwonić. Spytałam ją, czy to powód do płaczu, czy przez to, że będzie płakać, telefon się naprawi albo w jakiś magiczny sposób wykona połączenie. A że odpowiedź była oczywista, powiedziałam jej, że w takiej sytuacji należy mi powiedzieć „Mamo, daj Tacie znać, że nie mogę zadzwonić, bo telefon mi się popsuł” i już.
Sytuacje, w których rozwiązujemy jakieś zadania – matematyczne, ortograficzne, coś z angielskiego etc . i jej nie wychodzi tak, jakby chciała – i wybucha niekontrolowanym płaczem, ucieka do innego pokoju, chowa się gdzieś – to częsta sytuacja. Kiedy gra na pianinie i jej nie wychodzi i wkurza się ponad normę, że paluchy nie robią tego, co powinny – też często się zdarzają.
Potrafi też, w trakcie takiej histerii, bo inaczej tego nie nazwę, rzucić durnym hasłem, typu „ja nic nie potrafię, jestem beznadziejna” itd. Reagujemy na to, natychmiast, tłumacząc jej, że takie wypowiedzi są absolutnie zakazane, niedopuszczalne – bo to nieprawda, bo jedna, mała rzecz jej nie wyszła, bo ona się przecież dopiero uczy, że to normalne, że jej nie wychodzi wszystko idealnie i gdyby od razu wychodziło to to byłoby nienormalne. I tak walczymy z tą jej nieumiejętnością przegrywania, godzenia się z porażką czy choćby z gorszą dyspozycją.
A z drugiej strony wyrażane pod jej adresem – zasłużone! – komplementy przyjmuje z uśmiechem, mówiącym „wiem, że mi się należą”. Bo też radzi sobie w szkole wyśmienicie. Jedyna jej, jak na razie, pięta achillesowa, to ta nieszczęsna ortografia. Nie wiem, czy to na pewno tylko kwestia tego, że Ninka niechętnie i mało czyta, czy też po prostu tak ma, może na razie. Może jeszcze jej się wdrukują w główkę te wszystkie zasady i reguły no i  wszelkie odstępstwa. Może. A może nie – ale czy to na pewno ma znaczenie? Poza tym – z matematyki idzie jej naprawdę nieźle, z angielskim rewelacyjnie, ma zmysł plastyczny, poza tą jeszcze nieopanowaną umiejętnością grania na scenie potrafi naprawdę ładnie zagrać. Wszelkie komplementy są więc jej całkowicie należne.
Są więc te krótkie – i chyba jednak coraz rzadsze – wybuchy płaczu wskutek niepowodzenia jedynym problemem, z którym należy powalczyć. Tłumacząc, uspokajając, ucząc….
Ma też dziewczyna bardzo wysoki iloraz inteligencji emocjonalnej. Doskonale wyczuwa emocje, wczuwa się w uczucia drugiej strony, tej, na której jej zależy, i od tego, co „wyniucha” zależy jak poprowadzi rozmowę i o czym rozmowa będzie.
Taki przykład: doskonale wie, że zależy mi na ich dobrym odżywianiu, uparcie bowiem wbijam im do głów, co jeść a czego nie (im – Nince i Idze). Nie mówię im, że coś jest tuczące i będą od tego grube, bo nie chcę odwoływać się do tuszy żeby mi potem nastolatki z problemami z odżywianiem nie rosły (konsekwentnie też zresztą w ich obecności nie mówię z niezadowoleniem o swojej tuszy a jeśli już – to wspominam, że to efekt ciąży i muszę po prostu trochę poćwiczyć), ale mówię o tym, co jest zdrowe, a co nie, co na co działa. I często podczas wspólnych posiłków, mam wrażenie, że czasem wręcz wbrew sobie, Ninka sięga po jakąś potrawę i upewnia się, czy widzę, że to je. Surówkę, sałatkę, jakieś dodatki. Czasem podkreśla, że właśnie zjadła owoce, że ona coś tam lubi, dopytuje, czy to czy tamto jest zdrowe.
Z każdą z Babć zachowuje się inaczej. Nie sądzę, żeby robiła to świadomie, ale czasem tak właśnie to wygląda, kiedy wizyta u jednej i zaraz potem u drugiej powoduje zmianę osobowości dziecka.
Pyta czasem, czy się z nią pobawię i zazwyczaj proponuje zabawę, którą przypuszczalnie zaakceptuję – a to grę w coś, a to czytanie.
Czasem zastanawiam się, czy podobnie nie jest z zabawami z koleżankami. Ninka ostatnio bez przerwy podkreśla, jak to jest zakochana, w Tomku tym razem. Stan zakochania, w kolejnym już delikwencie, trwa od początku szkoły i nie wiem, na ile jest to jej własna inwencja na spędzanie czasu z koleżankami a na ile przejęcie od nich takiego zwyczaju, że każda musi być zakochana.
Z Igą też często bawi się w to, co tej małej się podoba, a nie jej. Choć niewątpliwie dziewczyny tak się już ze sobą zgrały, że wymieniają się pomysłami i wspólne zabawy żadnej z nich nie są niemiłe, to jednak można odnieść wrażenie, że dla Ninki ważne nie jest „w co”, ale to, że „z kimś”.
A kiedy spytać Ninkę, czego życzy sobie w prezencie - nie potrafi powiedzieć, o czym marzy. Pewnie, nie oglądając bajek w tv a tym samym i reklam, które kreują u dzieci różne „potrzeby” trudniej jest jej coś wymyślić, ale niewątpliwie nie ma ona klasycznego hobby. Nie zbiera kapsli, znaczków czy naklejek. Nie fascynują jej w jakimś nadzwyczajnym stopniu żadne postacie z bajek oglądanych w formie filmu (bo przecież coś tam ogląda i do kina chadza – była i Kraina Lodu i Hotel Transylvania, i różne Barbie i wiele innych). Zajęcia na Uniwersytecie Dzieci tylko raz natchnęły ją do pociągnięcia tematu na tyle, że aż doprowadziły do nabycia gadżetów z tym związanych – mam na myśli astronomię, kiedy zażyczyła sobie teleskop.
Interesuje ją bardzo dużo, wszystko w zasadzie. Każde nowe zajęcia wzbudzają u niej zachwyt, Nina pyta o wiele rzeczy i szybko zapamiętuje. Zapewne własną ścieżkę zainteresowań jeszcze odkryje, ale na razie to jeszcze nie ten etap.
Ninka powoli, powolutku, wchodzi w etap bycia dziewczynką. Jeszcze jednak tyle w niej dziecka! Odnoszę wrażenie, jakby Ninka na siłę próbowała jeszcze zatrzymać tę swoją dziecięcość, jakby nie chciała jeszcze, a na pewno nie we wszystkich aspektach, przechodzić na kolejny poziom. To, jak łatwo dała się w tym roku wmanewrować w Mikołaja! Dała się wyprowadzić z domu, rzekomo aby szukać pierwszej gwiazdy, choć jeszcze rok temu czujnie reagowała na każdą taką propozycję, choć rozpowiadała, jak w tym roku będzie czyhać na dobrotliwego grubaska z worem prezentów.
Jej rozmowy z Igą i ich wspólne zabawy! „Ty jesteś moim kotkiem”, „pobawmy się, że ja będę Twoim bobaskiem”.
A z drugiej strony – na zakupach ciuchowych wybiera bluzeczki, przymierza do siebie. Uczestniczy w naszych rozmowach, komentuje i rzuca uwagami. Żywo gestykuluje, kiedy coś opowiada, nosi torebeczki, stara się dobierać ubrania tak, żeby pasowały i żeby na niej ładnie wyglądały. Kiedy dostała „sekretnik” – pozapisywała tam różne swoje złote myśli jak niemalże nastolatka.
I jej stosunek do młodego – jakże inny od podejścia Igi, dla której Kacper jest taką trochę lepszą wersją zabawki. Ninka potrafi przez wiele minut leżeć koło młodego, podsuwać mu zabawki, zagadywać, daje się ciągnąć za włosy i wie, jak nie zrobić mu krzywdy. Odpowiedzialna, jak przystało na ośmiolatkę!
Z Ninką nie da się rozmawiać, kiedy za plecami interlokutora jest lustro, szyba lub cokolwiek, co odbija wizerunek Ninki. Wdzięczy się wtedy, gubi wątek przyglądając się sobie, poprawia fryzurę, robi miny.
W telefonie odkryła funkcję „selfie” i trzaska po kilka dziennie – na szczęście karta już się zapełniła, musi poczekać aż zdjęcia ściągniemy w bezpieczne miejsce.
Jest bardzo posłuszna i choć czasem muszę parę razy powtórzyć, żeby usłyszała (taka przypadłość dziecięca, uszkodzony słuch kiedy rodzice o coś proszą), czasem próbuje negocjować – wystarczy, że podkreślę, że negocjacje są w danej sytuacji wyłączone i dziewczynka robi, o co proszę. Co nie jest wcale takie oczywiste, mając w pamięci różne reakcje Igi. I co nie jest bez znaczenia, bo zwłaszcza teraz, jako rodzina patologicznie wielodzietna, funkcjonujemy nieomal jak przedsiębiorstwo, i kwestie logistyczno – techniczne muszą być zorganizowane na wysokim poziomie, inaczej nastąpi katastrofa.
Ninka jest bardzo bystra i inteligentna, choć czasem ogarnia ją jakaś taka niemoc intelektualna i nie radzi sobie z bardzo podstawowymi kwestiami. Wygląda wtedy, jakby odpłynęła do swojego świata alternatywnego i tylko przez grzeczność próbowała odpowiadać na pytania zadawane w tym naszym.
Jest zresztą dziewczynką o niezwykłej wyobraźni. Kiedyś, dawno temu, miała wyimaginowaną przyjaciółkę i jej umiejętność poruszania się w innych światach najwyraźniej pozostała do dziś. Często, to naprawdę zabawne, podczas zabawy z Igą widzę, jak Ninka się wyłącza, prowadząc dyskusje pomiędzy swoimi zabawkami, a Iga siedzi obok i patrzy, jak Nina bawi się sama ze sobą. Często ją widzę, kiedy porusza ustami, rozmawiając sama ze sobą, tworząc jakieś niezwykłe scenariusze, postaci i historie.
Ma wiele koleżanek, potrafi doskonale odnaleźć się w grupie rówieśników i nie ma żadnych oporów w nawiązywaniu znajomości. Widzę, że jest w szkole lubiana, że jej kreatywność znajduje wdzięcznych odbiorców a umiejętność dostosowania się do grupy, na pewno przećwiczona przy Idze, jest bardzo cenna w relacjach z koleżankami.
A że jest dziewczynką wesołą i pogodną – nie dziwne, że w szkole czuje się doskonale. Pani Ania wspominała, że był czas, kiedy Ninka metodami mało kompromisowymi próbowała wymusić na koleżankach oczekiwane zachowania, ale wobec fiaska tych prób – zaprzestała.
Z Ninki jest też cudowny kompan wszelkich wycieczek, wypraw i spacerów. Rzadko marudzi, wszystko ją ciekawi, jest wytrzymała i zadowolona, że coś się dzieje, że robimy coś razem. Choćby podczas ostatniej naszej wycieczki, którą wciąż mam nieopisaną i coraz słabiej ją pamiętam. Jedyny zgrzyt nastąpił, kiedy okazało się, że wobec niesprzyjających okoliczności wycieczka na basen się nie odbędzie. Dziecko wyznaje bowiem zasadę „jechać, nie stać” i podróż, długa i męcząca nawet, nie jest dla niej nieprzyjemna. Wymyśla zabawy, siedzi obserwując, śpi – nie narzeka. A każda bezczynność jest mordercza, jak chyba dla każdego dziecka.
I jest też kochanym pomocnikiem. Czasem rozczuli mnie pytaniem „czy my naprawdę co tydzień musimy sprzątać” (bo zdarzyło się, że tydzień w tydzień udało się nam ogarnąć chałupę, co nie udało się wcześniej przez jakieś dwa miesiące a rola dzieci była ograniczona do zebrania swoich gratów i wytarcia kurzy w swoim pokoju), ale często sama wychodzi z inicjatywą („mogę pozmywać?”, „ja chcę odkurzać!”). Poproszona pomaga też Idze – w zapięciu kurtki, umyciu rąk czy nalaniu wody. I to bez mrugnięcia okiem, bez dopytywania, czy aby na pewno. No, najczęściej bez.
Ninka uwielbia, kiedy wokół są wszyscy, których kocha. Cała rodzina. Wtedy czuje się najlepiej i najbezpieczniej, co podkreśla sama i co widać po jej zachowaniu.
Tak więc, podsumowując, cudne to nasze ośmioletnie stworzenie. Sprawia wrażenie szczęśliwego, co do zasady. I niech tak pozostanie. O jej zdrowie na razie martwić się nie muszę, bo w zasadzie dziewczynka nie choruje. Na nic. I tak też niech pozostanie.


piątek, 18 grudnia 2015

o zdrowiu, nieprzejmowaniu się i wydarzeniach

We wtorek odebrałam obie Panie ze szpitala. Poniedziałek i noc na wtorek nie należały ponoć do najprzyjemniejszych, skutecznie pobyt uniemilał Fabian, którego Iga regularnie nazywała Pawianem. Może słusznie? Dziecko, które sterroryzowało matkę nie może być miłym kompanem. No nie jest to na pewno wymarzone miejsce na pobyt, zdaję sobie z tego sprawę, choć chyba Iga, jak to dziecko, inaczej takie rzeczy traktuje – po prostu przyjmuje rzeczywistość zastaną taką, jaka jest a dopiero potem odreagowuje, jeśli owa rzeczywistość jest sprzeczna z jej dotychczasowym porządkiem. U Igi niestety trudno stwierdzić, czy odreagowuje czy jest sobą, ale zdaje mnie się, że popołudniem we wtorek i w środę była jednak „inna”.
Najistotniejsze w całej tej wyprawie było uzyskanie informacji, że wyniki Iga ma znakomite lub bardzo dobre. Jedno coś jest obniżone, ale nieznacznie.  Raczej do szpitala nie wrócimy, haniebną historię zapaleń płuc i rzekomego niedoboru odporności uważam za zamkniętą. Pani Doktor, rzecz jasna, zastrzegała, żeby może za rok do poradni do kontroli przyjść, a jakby co to i na oddział, że Iga pozostaje (w pamięci) ich pacjentką. No miła była, w ogóle personel na medal w tym szpitalu (Koszarowa, jakby kto pytał), ale i tak nie zamierzam tam wracać.
A chwilę wcześniej w lokalnej przychodni badałam Kacperkowe biodra. Nie ja, tak dokładnie, tylko Pani Doktor i jej USG. Biodra w dechę tylko jakoś wszystko słabo kostnieje. Mam przybyć za miesiąc aby sprawdzić, czy są postępy. Bo niby jest to w normie, ale powinno jednak kostnieć szybciej.
Pani Doktor wyraziła lekkie zdziwienie, że Kacper nie obraca się z pleców na brzuch (bo do tego dnia się nie obracał), wobec czego Kacper wieczorem we wtorek obrócił się z pleców na brzuch i teraz robi to stale, regularnie, choć nie zawsze odpowiednio całość wykańcza (i rączka mu gdzieś pod brzuchem ginie, co jest wielkim i tragicznym dramatem).
Jakoś także się nie przejęłam – ani kostnieniem ani obracaniem. Obracanie najwyraźniej przeczuwałam a co do kostnienia to pamiętam jak mnie straszyli u Niny do późnych miesięcy niemowlęcych, że jej ciemiączko wolno zarasta. No wolno, no i co? Ale zarosło i jest dobrze, więc po co od razu podnosić larum?
Ani nie przejęłam się, kiedy przybyła w poniedziałek położna środowiskowa. Najpierw mnie zadziwiło, że w ogóle przyszła, bo z dziewczynami nikt nas nie odwiedzał w 4 miesiącu ich życia. Potem mnie zadziwiło, kiedy stwierdziła, że wobec tego, że dziecko jest szczupłe i raczej nie podwoi wagi urodzeniowej na półrocze, powinnam przejść na mieszankę. Wielkie i szczere: WOW! Położna czy tam pielęgniarka to powiedziała!
Prawie dosłownie obśmiałam ją. A niech będzie szczupłe! Rozwija się prawidłowo, nie jęczy, że głodne, nie płacze po nocach, tylko śpi – znaczy się jest git. Waga jest kluczem? A od kiedy? Przejść na mieszankę, zabrać dziecku to, co najcenniejsze, karmić syfem, którego jeszcze się w życiu i tak nazjada (w innej postaci)? Pogrzało ją?
Położna nie stwierdziła większych patologii, wobec czego nie planuje kolejnych wizyt. I dobrze, po jej wyjściu musiałam dom wietrzyć. Jak można, idąc do małego dziecka, wylać na siebie pół butli perfum?
Ja chyba w ogóle jakoś się mało przejmuję ostatnio. Jakbym się miała wszystkim przejmować niechybnie bym osiwiała a jednak cenię sobie swój naturalny kolor włosów, więc sobie nie życzę.
Dlatego we środę poszłam do kina. A tak. Z młodym. Na MOST SZPIEGÓW i muszę przyznać, że film jest dobrze zrobiony. Nie ma jak Spielberg! Młody wiele nie spał, wielokrotnie stosował zrzut, raz wraz z przerzutem przez bawełnę, ale nie był jakoś specjalnie upierdliwy, więc w zasadzie obejrzałam film bez większych zakłóceń.
Dzisiaj zaś u Igi były warsztaty bożonarodzeniowe. Igulińska coraz bardziej garnie się do takich prac, a jej paluszki są naprawdę całkiem precyzyjne. Nasza wspólnie wykonana choinka to arcydzieło sztuki – ja dusiłam klej, ona przyklejała ozdóbki, ona kleiła, ja składałam. Wzorowa współpraca. Ninka walczyła samodzielnie, bardzo dzielnie, ale jakoś nie nadążała za naszym tandemem, co ją mocno deprymowało. A K. łaził z Kacprem po pomieszczeniu. Kacper zafascynowany – tyle osób, tyle atrakcji!
Atrakcji młody miał jeszcze trochę wcześniej, bo odwiedziłam moją firmę i współpracowników. Młody rozdzielał uśmiechy, zainteresowany był wszystkim i każdym, a i zwrotnie zachwyt wzbudził. Wizyta zakończyła się więc moją dumą a współpracowników – krótką przerwą w pracy. Win-win!

No i nie napisałam o dwóch ważnych sprawach!
Pierwsza to taka, że Ninka na swoim dodatkowym angielskim z testu uzyskała 69/70 punktów. Przeglądałam ten test, wcale nie jakiś taki najłatwiejszy! Nie siedzi też dziecko w domu z tym angielskim, najwyraźniej wystarcza jej to, co usłyszy na lekcji i zrobi jako zadanie domowe w świetlicy. Pamięć i słuch to dobre połączenie przy nauce języków obcych, niestety przy nauce ortografii słuch się nie przydaje. Może dlatego nie jest ortograficznym orłem? Ale ten angielski to czysta rewelacja! Naprawdę widać, jak bardzo ona potrzebuje takiego bodźca naukowego, jaką radochę jej to sprawia - w domu sama garnie się do rozwiązywania krzyżówek z angielskiego!
Druga ważna sprawa jest taka, że 12 grudnia Ninka miała swoje przyjęcie urodzinowe – dla koleżanek szkolnych, trochę przedszkolnych jeszcze i innych przyjaciółek. Dzieci zebrała się w sumie, wraz z nią i Igą, dwunastka. Zabawa była chyba świetna, tak twierdzą obie moje córki, choć na pewno dostosowana do wieku Niny niż Igi bardziej. Nie było malowania buziek, były warsztaty plastyczne, sporo ruchu i tańców, śmiechów i radości. No i o to chodzi! A my w czasie imprezy zabraliśmy Kacpra i rodziców koleżanki Niny i wyskoczyliśmy na kawę. Tak można funkcjonować!

W przyszłym roku impreza będzie jednak w domu, już ja coś wymyślę…

poniedziałek, 14 grudnia 2015

piski i historyjki

Młody nauczył się piszczeć. Robi to głównie wtedy, gdy jest bardzo zadowolony, czasem jak się złości też wydaje takie dziwne dźwięki, łączone z piszczeniem. Niestety, piszczy też, kiedy płacze. I wtedy... No, wtedy...
Ma jakieś słabe nocki ostatnio. Pojęcia nie mam, o co mu się rozchodzi. Zasypia padnięty, bo od półgodzinnej drzemki mijają dwie i pół - trzy godziny kiedy w końcu go kładziemy. A ten gad budzi się po kolejnej pół godzinie i się drze. Dokarmiam, to się gnie i pręży i dalej się drze. Odkładam, noszę, przewijam, przytulam, zawijam - wrzask. W końcu zasypia, umęczony, ale w nocy nie jest jakoś lepiej. O co chodzi pojęcia nie mam, to nie uszko, bo kiedy śpi i je testowo mocno cisnę to nie reaguje. Gorączki brak, kupki normalne, w dzień jest idealny. Nie wiem, ale znowu czuję się jak zombie....
Jego dzienne drzemki to też osobna historia. Dłużej niż godzinę nie pośpi, z reguły to jakieś pół godziny, trzy kwadranse. Weź człowieku coś zrób w tym czasie, weź się zdrzemnij, kiedy tuż po zaśnięciu gadzina się budzi.
Z tymi niemowlętami to normalnie siedem światów! Za stara na to jestem, naprawdę...


Ninka z egzaminu forte-pianinowego uzyskała piątkę. Ale jej nauczycielka znów straszy nas przeniesieniem na inny instrument, bo Ninka "nie słucha". W sensie - za mało przeżywa. Jakoś nie przekonuje mnie argument, że 8-latka już powinna. Nina gra ładnie, może jeszcze nie zawsze, ale gra, robi muzykę a nie bębni bezmyślnie. Domyślam się, że to taki ukryty przekaz od nauczyciela - ćwiczcie więcej - ale wolałabym, żeby powiedziała to wprost.

A ostatnio moje najstarsze dziecko zrobiło tak: wyrzuciłam, podczas drzemki Kacpra, ekipę z domu, chyba na jakieś zakupy. Ja zaś zdrzemnęłam się także. Ekipa wróciła kiedy smacznie spałam. Ninka weszła do pokoju, zobaczyła, że śpię, wzięła koc i mnie przykryła.
Wszystko czułam i słyszałam, bo się przebudziłam, oczywiście, kiedy tylko garaż otwierali, ale nie spieszyłam się z powrotem do tak całkiem obudzonych, więc Ninka nie wiedziała, że wiem, co robi.
Słodziak z niej przeukochany.


Iga zaś obecnie "bawi" w szpitalu. Choć w sumie może i bawi, bo poszła tam z Babcią Teresą, z którą uwielbia wprost spędzać czas. Babcia zaś wspomogła nas i naprawdę jestem jej za to przeogromnie wdzięczna, bo i K. z urlopem i kolejną nieobecnością w pracy raczej licho, i ja z młodym miałabym w szpitalu ciężko.
Igę zaś należy rzekomo skontrolować immunologicznie. Ale serio - jeśli zalecą nam w tym szpitalu kolejną kontrolę za 6 miesięcy to ich oleję. Dziecko jest zdrowe, najwyraźniej jej normy, których nie spełnia w wynikach badań krwi, nie dotyczą, bo pomimo ich niespełniania w zasadzie nie choruje. Od ostatniej wizyty kontrolnej w marcu do teraz była chora raz i wyzdrowiała w 3 dni bez leków. To w końcu co trzeba leczyć - wyniki czy człowieka?

Igę próbujemy nauczyć kindersztuby. Ciężko idzie, opornie, ale cóż, próbujemy. Mogę się z małą zgodzić, że powtarzanie słów "proszę, przepraszam, dziękuję" to przerost formy nad treścią, bezcelowe działanie, jeśli w głębi duszy w ogóle się nie czuje ani potrzeby ani uzasadnienia ich wymawiania. No ale społeczeństwo tego oczekuje, ułatwiamy dzieciom funkcjonowanie a nie utrudniamy, tak?
No i kiedy tak po raz kolejny Iga ostatnio zawołała:
- Wody!
Spróbowałam przypomnieć jej, że o czymś zapomniała:
- Iguniu, może powiesz coś więcej?
Iga chwilę się zastanowiła i faktycznie, wypowiedź poszerzyła:
- Tato, chcę wody!


Trenujemy też ostatnio obie matematycznie. Głównie Ninę, bo brała udział w konkursie i tak na fali tegoż próbujemy ją dalej jakoś edukować. Ale i Iga upomina się o zagadki i tu K. serwuje jej różne ćwiczenia. Muszę przyznać, że jednak - oczywiście biorąc poprawkę na 4-letnią różnicę wieku i tym samym poziomu - Iga łapie rewelacyjnie! Zadanie o pięciu ptaszkach, z których dwa odleciały, pozostawiając nieutulone w żalu pozostałe ptaszki rozpykała w sekundę. Wiem, że to zadanie banalne, ale to jednak odejmowanie dla czterolatka.
Ninka zaś czasem wysypuje się na zadaniach, które wydają się banalne. Choć też, co przyznaję, rozwiązuje takie, które wymagają jednak namysłu - i doskonale potrafi powiedzieć, jak rozumowała.

Z tym rozumowaniem to w ogóle czasem jest u Ninki dziwnie... Próbuję jej obrazowo pokazać, co oznacza po angielsku SKY. The grass is green - i pokazuję ręką ziemię, co dziewucha  rozumie. Potem macham ręką w górze, powołując się na BLUE (też rozumie) a ona strzela - sufit? Ściany? A tu nagle odzywa się, siedząca sobie z boku i zawzięcie malująca kolorowankę, Iga:
- Niebo.

Ninka buja w innym wymiarze. Czasem ciężko ją sprowadzić na ziemię. Bo mają w pamięci jej niektóre trafne skojarzenia, wypowiedzi i rozsądek nie wydaje mnie się, żeby był problem z intelektem.

Idze też udaje się przenieść w trzeci wymiar - kiedy układa tzw. STORY CUBES. Ninka grała w to na początku z zainteresowaniem, potem jednak zapał ostygł. U Igi przeciwnie, nic nie ostygło - ciągnie nas regularnie, żeby z nią grać. A kiedy wreszcie jej się uda - wymyśla takie historie, że szczęki z podłogi zbieramy. Historyjki mają sens, są zabawne, sprytnie wykorzystane są wszystkie kostki - rewelacja.

A obecnie na tapecie Mikołaj i jego prezenty. Uff....

sobota, 5 grudnia 2015

trzyipółmiesięczniak po choróbsku

Młody dał mi do wiwatu a i sam cierpiał, biedaczysko.
Moje podejrzenia okazały się bardzo słuszne, uszko wykazało się stanem mocno zapalnym. Środowa (w tę środę listopadową, 25ego) wizyta u pediatry zaowocowała skierowaniem do laryngologa, co udało się na cito zrealizować.
Z uszka jeszcze do ubiegłej soboty ciekła młodemu ropa. Gorączka skończyła się w zasadzie wraz z pierwszym wyciekiem tego paskudztwa, złe samopoczucie także. Najwyraźniej wyciek tego czegoś obniżył biedakowi ciśnienie w uszku i przestało boleć. Choć jeszcze w poniedziałek dotknięcie uszka było niemożliwe – coś tam jeszcze musiało się trzymać. W pierwszą środę grudniową byłam na kontroli, zakaz wychodzenia z domu został utrzymany w zasadzie do piątku, więc siedzieliśmy przez te półtora tygodnia. Jak w więzieniu. Dobrze, że pogoda jakaś taka niezachęcająca do spacerów była, więc i nie było specjalnie tak żal siedzieć w środku.
Młody śpi już pięknie, jak przed chorobą, budząc się tylko na jedzenie. Katar też przeszedł, więc gondola wózka wyjechała z sypialni.
I tylko żal mi go, że już go antybiotyk spotkał… Ale cóż robić, z uszkiem nie ma żartów. Choć z badań wynikało, że to wirusówka (kiedy poszłam na pierwszą wizytę po tej nieprzespanej nocy CRP ciuteńkę tylko podwyższone), to jednak przy uszach nadkażenia bakteryjne są ponoć normą, nie będę przecież ryzykować niedosłuchu gada!
Wraz z poprawą nastroju powrócił mój uśmiesznik i radośniak. I jego codzienny rytm powrócił, więc wszystko w normie.
Wczoraj w nocy, z piątku na sobotę, młody przyswoił ostatnią dawkę antybiotyku i teraz ma już być git. Chronimy przed katarem, budujemy odporność na nowo. Ech...

W połowie listopada byliśmy na wycieczce, o której później, w końcu, napiszę. A kiedy z niej wróciliśmy zauważyłam, że młody jakby urósł w te kilka dni. Nagle położony na macie zaczął z uwagą śledzić wiszące nad nim zabawki, zaczął je dotykać łapkami, mało – zaczął je chwytać! Tak jakby tuż przed skończeniem trzeciego miesiąca życia postanowił poczynić krok naprzód.
Z tymi zabawkami jest bardzo rozkoszny. Leży sobie bowiem oto, zabawka nad nim, majta więc rączętami, próbuje chwycić, a żeby sobie pomóc podnosi też nóżki. I te nóżki nagle wyprzedzają zabawkę, chwyta więc własną kończynę a zabawka dalej, bezczelnie, dynda. Nóżka zaś, stópka dla pełnej precyzji, ląduje w buzi. A w zasadzie i to nie jest prawdą. Bo wprawdzie chwyta tę stópkę i próbuje trafić do mordki, ale najczęściej tuż u wrót nóżka się wyślizguje i do buzi trafia wyłącznie rączka. Cóż za rozczarowanie…
A do tego zaczął się śmiać, tak cudownie, jak dziecko, nie tak „do wewnątrz”. Przez chorobę trochę przystopował ze śmichami-chichami, ale wrócił już do nas z tą swoją wesołością.
Bardzo nie lubi leżeć gdzieś porzucony, kiedy przy stole siedzimy z dziewczynami. Irytuje się wtedy mocno i trzeba posadzić go przy nas. Posadzić oczywiście w wersji dla trzymiesięczniaka, bo choć rwie się gówniarz do siedzenia to jeszcze sporo mu brakuje.
Podczas karmienia wykazuje chęć sterowania ręcznego – kiedy chwyci mnie za rękę / palec, macha nią w różne strony, jakby kierunek wypływu mleczka chciał kontrolować. Zdążyłam już zapomnieć, jakie to śmieszne…
Mój syn jest klasycznym mężczyzną. Choćby dziś to udowodnił. Obudził się z drzemki mocno nie w humorze, o czym rzecz jasna musiał obwieścić światu. Darł się, w skrócie. Noszenie, przystawianie, kołysanie – nic nie pomagało. Odłożenie do wózka, pokazywanie lampy – wrzask.
No więc uciekłam się do metody ostatecznej, położyłam na przewijaku i zdjęłam mu gacie. I nagle – spokój! Uśmiech, gaworzenie, radość!
I tak jest prawie zawsze. Prawie – bo kiedy młody jest głodny albo kiedy był chory – metoda na uwolnione klejnoty nie działała. Poza tym działa praktycznie zawsze. Najbardziej rozeźlony Kacper przy zdjęciu pieluchy i rozpoczęciu oczyszczania powierzchni obesranych / obsikanych zmienia się w małego aniołka.
Z ciekawych i charakterystycznych cech zanotować także muszę jedną sprawę. Otóż po zaśnięciu zdarza się młodemu jakiś problem. A to smoczek wypadnie, a to ojciec go za mocno kocykiem obwiąże – a Kacper to wolnościowiec i rewolucjonista. I jest ryk. Na wszelki wypadek, kiedy już do niego pójdę, proponuję drobny posiłek, jako rekompensatę tych przykrych chwil, czasem propozycja znajduje uznanie. Niezależnie jednak od losów posiłku, kiedy próbuję gnoma uśpić tuląc i lulając, wije się i pręży, wrzeszczy i wyrywa. Dziś tak było. Mnie już serce staje w gardle, myślę sobie – znowu infekcja, niepotrzebnie śmy po dworze łazili, odkładam go żeby się przysposobić do dłuższej walki – a on odwraca się do boku łóżeczka, wzdycha z ulgą i zasypia. Troll, jak nic. On po prostu oczekiwał pomocy w rozwiązaniu problemu, a nie tam jakieś lulanie i pieszczoty. Konkretu mu trzeba - problem rozwiązany, gość chce spać. Więc otpitigrinić się od niego i dać spać.
Troll jest naprawdę niezwykle rozmowny i towarzyski. Rozdaje uśmiechy na wszystkie strony, rozmawia z każdym, kto podejmie temat. Wydyma tak śmiesznie te swoje małe usteczka i prycha, robi bąbelki ze śliny i wodzi za siostrami zachwyconym wzrokiem. One za nim też, ale wiem, że to minie. Jeszcze go będą odganiać…
No i tak to niebawem 4 miesiące się skończą, a młody nie wykazuje jakichś nadzwyczajnych predyspozycji do przesypiania nocy. Liczyłam, że chociaż on będzie dzieckiem-cudem w tym zakresie. Niestety, nie zanosi się. Po choróbsku, podczas którego jadł niewiele i niechętnie, nadrabia teraz jedząc w nocy co 3 a w dzień co 2 godziny. Jestem prawie zachwycona i słowo „prawie” robi kolosalną różnicę…

Może jak już nadrobi to trochę się uspokoi? Przez jego apetyt i ja mam większe potrzeby i jakoś nie mogę przestać jeść. A należałoby, należało…

wtorek, 24 listopada 2015

zdechlak

Młodsza, a w zasadzie najmłodsza, młodzież zakończyła 3 miesiące. Przetrwała jakoś weekend, choć lekko jęcząca była i w niedzielę wieczorem zaserwowała super-jęk. Jęk trwał całą noc, jęk koiło wyłącznie noszenie na rękach. Próba posadzenia czterech liter noszącego kończyła się awanturą noszonego, próba ułożenia w łóżku/wózku – jeszcze większą. Plus wybudzenie położonego i konieczność dłuższego jeszcze noszenia go, aby uspokoić a potem uśpić. Po odpowiednio długim noszeniu siadanie zostało ostatecznie dozwolone, ale nie na długo, absolutnie nie mogło prowadzić do odłożenia młodzieży lub położenia się z nią w jednym wyrku.
Biedne maleństwo. Patrzyło na mnie umęczonymi oczkami i szlochając oczekiwało, że przyniosę mu jakąś ulgę. A cóż ja mogłam? Nawet gorączki smyk nie miał, więc nie było konieczności trucia go paracetamolem.
Gdzieś koło 5 rano z odsieczą przybył K. Do tego momentu zdrzemnęłam się jakieś 30 minut, kiedy i Kacper, umęczony, usnął na chwilę w wózku (od kiedy ma katar, to jest od początku listopada, sypia w wózku, które ma podnoszone oparcie i łatwiej dziecku oddychać niż w łóżeczku – po prostu może spać, bo w łóżeczku niekoniecznie).
Rankiem udało się mi umówić do lekarza, w samo południe. Wcześniej i młody zaliczył sukces, wydalił z siebie produkty zbędne, których nie wydalał przez ostatnich kilka dni. Brakiem takich atrakcji średnio się martwię, wiem, że to norma, bo dieta mleczna jest ubogoresztkowa. Ale już konsystencja produktu była nieładna i powstała i mi i K. (który został w domu w celu wsparcia mnie i młodego) w głowie myśl, że może to to? Może brzuszek?
Wraz z kupskiem dołączyła gorączka i tak zorganizowani udaliśmy się do lekarza. Który nie stwierdził niczego. Płuca /oskrzela czyste, śluzówki w buzi też, żadnego czerwonego gardła, brzuszek miękki a i jeszcze młody siknął – więc raczej i tu nie ma problemu. Zrobione na cito badanie krwi, w tym CRP, nie wykazało nic niepokojącego. Więc o co chodzi?
Po kolejnej „udanej” nocy – choć przyznaję, spałam w łóżku a Kacper w wózku, tylko pobudki były zbyt częste – gorączka dalej się trzyma a młody cały dzień śpi, najchętniej na rękach. Biedny jest taki, kiedy się budzi tylko płacze, nic go nie interesuje i nie cieszy. Dopiero przed chwilą, na wieczór, jakby się ocknął – mam nadzieję, że to nie tylko wpływ środka przeciwgorączkowego, że może idzie ku lepszemu?
Jutro znów jadę do lekarza, niech znów obejrzy i osłucha małego. Jak dla mnie podejrzane jest jedno uszko, które – gdy tylko dotknęłam – powodowało bardzo głośny płacz. I jakby takie zaropiałe i mokre było. Mam tylko nadzieję na dwie rzeczy – że obejdzie się bez antybiotyku i że do rana dziecko samo wyzdrowieje…
A ja chętnie dojdę do siebie i wspomnę, jak to z okazji 1 listopada rozjechaliśmy się po kraju. Albo jak swoje urodziny i ich okolice spędzałam w zamkach i pałacach Wielkopolski. Albo jak nawiedziła nas kuzynka Laura z rodzicami a Nina grała wraz ze mną (!) kolędę na popisie. Wspomnę, wspomnę, ale muszę się jakoś zebrać w sobie.

No i też opisać, jak to młody – sześciokilogramowa chudzinka – radzi sobie ze światem a świat z nim. Kiedy nie choruje. Młody, nie świat. Kiedy tenże młody kończy 3 miesiące. 

wtorek, 27 października 2015

październik

Żyję, choć w sobotę o tej porze miałam wrażenie, że ten stan nie jest trwały. Bez jakichś dramatycznych szczegółów – dopadło mnie moje gardło i rozbolało. Ale tak, że nie byłam w stanie pić, nie mówiąc o jedzeniu, mówić czy przełykać śliny. Do tego gorączka pod 39 stopni, ból głowy, mięśni i totalne osłabienie. Nie bardzo wiem, co się działo, nocy z soboty na niedzielę też specjalnie nie kojarzę. Biedny K. ogarniał sam to nasze zoo, co przy jego niewyspaniu powodowało wyładowania atmosferyczne popołudniową porą.

A niewyspany był, bo w piątek szlajał się po imprezach. Ponoć firmowych, ale nie wiem, nie widziałam. Zoo ogarniałam ja w piątek ja. I też nie wiem, jakim cudem wszyscy przeżyliśmy, choć nie było wyładowań a brak energii - jako mało sympatyczna zapowiedź zbliżającego się ataku gardła.

W niedzielę obejrzała mnie lekarka i stwierdziła, że to tylko wirusówka. Dziękuję za „tylko”, choć brak antybiotyku niezmiernie mnie uradował. Pogłosowali my, mimo samopoczucia no i już.

I tak nam weekend minął. Jedyną aktywnością były w zasadzie zajęcia Ninki w sobotę na Uniwersytecie Dzieci pt. „czy wszystkie owady mają czułki”. Młody, który został ze mną, uczynił mi tę niekłamaną przyjemność, że w zasadzie całą nieobecność K. i dziewczyn przespał. Złote dziecko.

Tydzień wcześniej, 17-18 października, też jakoś nie szaleliśmy. Przyszli do nas goście, moja przyjaciółka Iza i jej rodzina. Grześ z Niną bardzo szybko, jak zwykle, odnaleźli wspólny język, zaczęli się bawić – grać w coś, niestety młodsza dwójka uparcie przeszkadzała im w zabawie. Efekt był taki, że co chwilę słychać było krzyki i wrzaski – młodzież chciała się integrować a starszyzna ją przeganiała, straszyła, ignorowała, wypędzała. Angażowało to także nasze, dorosłych, zasoby sił i energii, a co za tym idzie – dobrego humoru i cierpliwości – no i jednak skończyło się niemiłą awanturką, kiedy nielubiąca ciemności młodzież została zamknięta w ciemnej łazience.
Trochę jednak sobie posiedzieliśmy, porozmawialiśmy, młody kulturalnie udał się na spoczynek w palmiarni i w zasadzie był nieupierdliwy. Bardzo ułożone dziecko.

Niedziela była zaś spokojna i niemęczliwa. To już chyba w nawyk nam weszło.

A jeszcze tydzień wcześniej to się znowuż co innego działo, bo najpierw, w piątek, odwiedził nas mój osobisty wujek z żoną swą. Mieszkają niedaleko, ale jakoś okazji nie ma wiele do spotkań, więc tym bardziej cieszę się, że przyjechali, poznali młodego, dom obejrzeli. Dziewczyn miałam ochotę się wprawdzie wyrzec, bo ich zachowanie urągało wszelkim standardom, ale szybko włączona bajka zapobiegła wydziedziczeniu.

W sobotę Ninka znów miała zajęcia, w ich trakcie ja oddawałam się pasji zakupów (raz na 3 lata to robię, więc to prawdziwa pasja, nie jakaś wydumana) a potem szukaliśmy z Igą kasztanów. Ninka zaś dowiadywała się ciekawostek o geologii i skałach oraz o przyczynach posiadania dwóch dziurek w nosie.

Po południu mieliśmy mieć gości, ale wirus łamany na bakterię pokrzyżował nasze plany i rozłożył gości na łopatki. Gości mieliśmy za to w niedzielę, na krótko. Popełniliśmy w tę niedzielę gruby nietakt, gdyż: udało mi się kupić bilety na koncert z muzyką orientalną do naszego cudnego Narodowego Forum Muzyki. Koncert miał trwać godzinę, zaczynać się o 11. Goście – Monika z chłopakami – zazwyczaj przyjeżdżają nie wcześniej niż o 12, więc pomyślałam, że damy radę, najwyżej będzie piętnastominutowy rozjazd, jakoś gości zabawię.
Goście przyjechali jednak przed 12 a moja rodzinka z koncertu wróciła niewiele przed 13, bo wyjazd z NFM był mocno utrudniony przez korek. No cóż, zaprosić gości i być nieobecnym niewielu potrafi… Dobrze, że ja na ten koncert nie pojechałam i goście nie musieli klamki całować, relacje mogłyby się lekko przemrozić.

I kiedy tak wracam do tych czasów zaprzeszłych to wracam rzecz jasna do najważniejszego w październiku weekendu – 3-4. Wtedy to bowiem miała miejsce wielka uroczystość rocznicy urodzin Igi! Zabawy miały zacząć się już w piątek po południu po przybyciu Ciotki Agatki, Wujka Marcina i Kuzynki Laury, ale system odpornościowy Kuzynki zaprotestował przeciwko tym planom i postanowił jednak pochorować Laurkę.

Zaczęło się więc w sobotę, o 10. Wśród zaproszonych gości, prócz siostry, była także Koleżanka Ewa, Kolega Miłosz i kilkoro znajomych z przedszkola, z których przybyły tylko dwie koleżanki. Zabawę animował sympatyczny młody człowiek z dużym zaangażowaniem, przy pomocy dziewuszki – takiej trochę niemoty, choć równie sympatycznej. Największą radością dla Igi była możliwość wchłaniania ciastek w nieograniczonej ilości, radość z otrzymanych prezentów była tuż tuż, na drugim miejscu.

W drugiej części przyjęcia K. dowiózł Babcię Teresę i Dziadka Jacka a Babcia dowiozła tort. Tort zrobił niesamowite wrażenie, miał postać zamku z czterema wieżami, wyszperana przeze mnie świeczka w postaci ukochanej Aurory dopełniła dzieła. Tort wjechał, świeczki się świeciły, było sto lat, było wspaniale. Iga chce mieć już za kilka dni kolejne urodziny, już je planuje.

W domu zaś czekali drudzy Dziadkowie, więc feta zatoczyła jeszcze większe koło i trwała do niedzieli, kiedy to dziadkowie się ulotnili, pozostawiając na polu bitwy babcie.

I tak to minęły nasze październikowe weekendy. No, prawie minęły, ale to prawie tym razem nie robi większej różnicy…

 

wtorek, 20 października 2015

Dwa miesiące


I tak oto Kudłaty skończył dwa miesiące.

W zasadzie nie mogę powiedzieć, aby się jakoś dramatycznie zmienił przez ten okres – dalej pozostaje cudownym, spokojnym, uśmiechniętym skrzatem. Wciąż jest mało- lub bezproblemowy i trudno orzec czy to zasługa jego samego czy też naszego podejścia.

Na pewno rośnie i zmienia się sporo w jego małej, kudłatej główce, jego spojrzenie staje się bardziej rozumne, rozgląda się z zainteresowaniem kiedy tylko ma taką możliwość. Robi przy tym minę mocno skoncentrowanego niemowlaka, ze zmarszczonymi brwiami, co przypomina mi bardzo jego protoplastę.

Noce dalej są, jak na takiego malca, idealne. Od początku wprowadziliśmy reguły i zasady. Jest kąpiel, jest karmienie, jest czas na sen. Pora na początek snu trochę zależy od wydarzeń dnia, z reguły Kacper idzie spać nie później niż o 20.30, wtedy też zjada pierwszą kolację. Około północy zjada kolejną, czasem jest to 23, czasem 1. Kolejnym posiłkiem jest przedśniadannik około 3-4 nad ranem a potem to zależy – czy jest bardzo jasno, czy siostry obudzą, czy zimne stópki przeszkodzą nad ranem – w okolicach 6.30 – 7 następuje pobudka na śniadanie, ale nie zawsze jest ona ostateczna. Czasem po krótkim zlustrowaniu otoczenia młody uderza w kimono i tak do 9 potrafi przespać. Oczywiście korzystam z okazji i śpię wraz z nim.

Pomiędzy posiłkami natomiast śpi w nocy jak na bobasa przystało, zdrowym, mocnym snem. Ani on mi ani ja jemu – nie wadzimy. Przewijałam go przez jakiś tydzień, półtora po porodzie – w trakcie nocy. Potem zaprzestałam. To przewijanie wybudzało go dość skutecznie, a mnie wraz z nim. Trudno, spał często z ładunkiem w pieluszce, trzeba to było niemalże zeskrobywać z pupska nad ranem. Po jakimś czasie ładunki istotnie się zmniejszyły, a ostatnio - w zasadzie już ich nie ma.

W nocy jest w pokoju, w którym śpię wraz z nim, ciemno, świeci się jedynie lampka od czujnika oddechu (jakoś dalej uspokaja mnie myśl, że poza mną nad dzieckiem czuwa technologia, przy okazji działająca jako niania) i dioda czujki od alarmu. No i światło nocy zza okna, co chyba tylko podczas pełni jakieś tam światło daje. Jednak co do zasady jest ciemno, a ja działam na autopilocie. Gdzie gnom ma głowę i gdzie go przystawić – tyle wiem, reszta w nocy jest mi zbędna. Nakarmię, jak mi się chce – ponoszę celem odbeknięcia, odkładam. Jeśli nie ponoszę - czasem okazuje się, że jednak powinnam była, wtedy wstaję na te 3 minuty, gość beka (dżi… jego niektórych beknięć nie powstydziłby się bywalec piwiarni…) i idziemy spać.

Czasem, naprawdę czasem, zdarza się, że problem w nocy trwa dłużej albo Kacper nie może zasnąć. No zdarza się. Raz na dwa tygodnie, może rzadziej? Wówczas trzeba po prostu trochę dłużej ponosić, i już.

W ciągu dnia coraz łatwiej znaleźć regułę, jaka rządzi dzieciakiem i odczytać jego potrzebę. Najczęściej, po przebudzeniu z drzemki dziennej, łapie go głód. Po karmieniu – zależy, czasem weryfikujemy niedawną zawartość jelit, Kacper chwilę pobuja się na super-bujaku, chwilę poleży w kołysce. Najczęściej ląduje na moich kolanach i konwersujemy. Co więcej, z uwagi na jego niewiarygodne wprost reakcje na śpiew, zmuszam się i śpiewam. Nie lubię tego, bo nie wierzę w nieskazitelne brzmienie mego głosu, a przecież jak się coś robi to należy to robić doskonale! Poza tym nie chciałabym przyzwyczajać dziecka do paskudnych brzmień. Jednak nie mogę zaprzestać. Gość po prostu to uwielbia! Śpiew potrafi uspokoić go gdy jęczy lub płacze, wywołuje uśmiech na jego twarzy a wczoraj, mogę przysiąc, śpiewał wraz ze mną!

I po jakiejś godzinie, max półtorej, takiej aktywności, młody zaczyna się kręcić. O uśmiech już nie tak łatwo, zdarza się pojękiwanie, niezbyt głośne i natrętne, trochę przypominające miauczenie.

Ziew.

Ilość stęknięć niepokojąco wzrasta.

Ziew.

Podnoszę gada, trochę sobie łazimy, młody zapomina, co mu tak przeszkadzało, rozgląda się, marszczy brew, jednak po chwili już wygląda na lekko zniecierpliwionego.

Ziew.

Wówczas wrzucam go do wózka, unieszkodliwiam wszędobylskie łapki kocykiem, w dziób wkładam silikon i trochę bujam. Trzy minuty i gość odpływa.

Czasem drzemka trwa piętnaście minut, czasem godzinę a potrafi i półtorej-dwie. Nie ma tu jeszcze reguły. Jeszcze potrafi się wybudzić z takiej drzemki a potem zasnąć znowu. Jeszcze troszeńkę brakuje mu do takich pełnowartościowych, o odpowiedniej długości, drzemek.

Czytałam onegdaj, że pierwsze trzy miesiące życia dziecka to taki trochę ostatni trymestr ciąży, którego nie udało się naturze zrealizować we wnętrzu matki, i tak należy dziecko traktować – jakby nadal trochę w tej ciąży było. Bliskość matki, która daje pewność siebie dziecku, obecność praktycznie bez przerwy, karmienia na żądanie. To pozwala dziecku oswoić się ze światem i spokojnie rozpocząć ten niesamowicie szybki rozwój – od fizycznego po intelektualny.

I tak, zdaje mi się, jest. Tulę, kiedy tylko mogę, noszę, kiedy Kacper zgłasza potrzebę, karmię, kiedy żąda, całuję, głaskam, śpiewam, śmieję się z nim i do niego. To przypuszczalnie także kwestia charakteru, że Kacper jest dzieckiem tak spokojnym i bezproblemowym, a także podejście, które dalekie jest od przejmowania się pierdołami. Szkoda, że dopiero przy trzecim dziecku do tego dorosłam. Dobrze, że w ogóle.

Efekt jest taki, że dobrze mi tak, jak jest. A przez to chyba i młodemu. Wygląda na całkiem szczęśliwe niemowlę. I niech tak zostanie…

piątek, 16 października 2015

reportersko

Połowa października, a ja ciągle mam w głowie, że nic nie napisałam o weekendach z początku września.

Bo przecież, jak młody był już stary i miał dwa tygodnie, pojechaliśmy oglądać Narodowe Forum Muzyki. Miało być tylko rzucenie okiem, a okazało się, że są do objerzenia koncerty, takie krótkie półgodzinne, ale umożliwiające zapoznanie się z salami, ich akustyką i wyglądem.

Udało się nam zdobyć wejściówki na dwa takie koncerty, na jeden ja poszłam z dziewczynami a K. bujał bobasem, po czym nastąpiło przegrupowanie, ja potrząsałam bobasem a małżonek słuchał muzyki. Wrażenia, przynajmniej moje, są co najmniej pozytywne. Aż chciałoby się tam częściej bywać, co troszeńkę się udało, ale o tym później. Obiekt jest ogromny, a do tego tak skonstruowany, żeby ten rozmiar podkreślać – po wejściu, naprzeciwko, jest wielka, czarna ściana, od poziomu -1 aż do samego szczytu, czyli gdzieś po piętro czwarte. Schody, szkło, lśniąco-odbijające światło. Nie przepadam za tego typu architekturą, bo jest tak sztampowa, powtarzalna i nudna (każdy budynek wygląda tak samo – szkło, beton, stal, tylko konfiguracja okien czasem się różni, wszystko takie szare i bure, surowe, bez polotu, „nowoczesne” i przygnębiające), a jednak ten budynek i jego wnętrze jakoś pasują do funkcji, która jest mu przypisana. Do tego dziki, kłębiący się tłum ludzi potęgował odczucie, że jest to miejsce imponujące.

Dźwiękowo, choć nie jestem specjalistką, też byłam zachwycona. Kwartet dęty, który się nam prezentował, brzmiał cudownie, choć siedziałyśmy jednak dość daleko od estrady. K. także nie narzekał na wrażenia akustyczne.

Dzieci zniosły mężnie i tłumy i nasze miotanie się po okolicy – lanczyk przed koncertami, wyczekiwanie na bilety, bieganie po piętrach. Kacper także.

Po ukulturalnieniu się przemieściliśmy się na festiwal ciężarówek, z których serwuje się jedzenie. Niektórzy mówią na to FOOD TRUCKI, jakby nie było polskiej nazwy. Zjadłyśmy dziwne pierogi (K. odmówił ze wzgardą), ja – udając, że mi smakują, dziewczyny – nie udając, że im nie smakują. Następnie musiały dziewuchy spożyć po gałce lodów, bo bez tego nie dałyby nam żyć. Pokręciliśmy się po okolicy, Nina wycyganiła od jakiejś miłej pani sprzęt do puszczania dużych baniek i nawet trochę jej ich puszczanie wyszło. Iga też chciała, ale nie mogła jakoś ustalić, które ustrojstwo do puszczania baniek sobie życzy, w końcu zrobiła awanturę, bo to jednak nie to było, co rzekomo chciała, no i zrobiliśmy odwrót. A że wiało wściekle, to jakoś nie miałam nic przeciwko.

Nie do końca pamiętam niedzielę, bo po tych spacerach i wietrze mój aparat ssąco-karmiący odmówił współpracy a ja byłam ćwierć-żywa. Innymi słowy – niewiele się działo.

W drugi weekend września, 12-13, też w zasadzie aktywowaliśmy się w sobotę, aby w niedzielę paść. Na twarz i się. Pojechaliśmy do Parku Południowego, w tę aktywną sobotę, gdzie prowadzona była akcja Z KULTURĄ DO ZWIERZĄT. Naszą aktywność ograniczyliśmy do udziału w atrakcjach rewelacyjnej szkoły językowej (gdzie potem z dziewczynami poszłam, już do ich siedziby, bliska żeby je zapisać, skąd dzieci nie chciały wyjść, bo sale lekcyjne wyglądały lepiej niż większość placów zabaw) – malowania buziek, malowania zakładek do książek, lepienia z plasteliny. Dzieci nagłaskały się psów, mieszkających w szkole, jeży, które Fundacja broniąca zwierzaków prezentowała, po czym pojechaliśmy do domu na obiad.

I jeszcze tam, w Parku, dziewczyny uparły się, że chcą ściąć włosy. No po prostu ściąć i już. Temat przewijał się wcześniej już wielokrotnie, ale traktowałam to trochę jako takie droczenie się. Ale tego dnia dziewczyny, zwłaszcza Nina, brzmiały bardziej stanowczo.

Pomyślałam – rozmyślą się. A jeśli nie – może je jakoś od tego odwiodę. A jeśli nie – no cóż… Włosy odrastają. Ninka miała już kilka razy obcinane włosy, podcięcie kolejny raz - dobrze im zrobi. Szkoda mi było włosów Igi, bo jednak niesamowite wrażenie u czterolatki robią włosy prawie do pasa i to w kolorze pięknego blondu. Podejrzewałam (teraz nawet jestem pewna), że jej chęć „ścięcia się” to po prostu kalka tego, czego życzyła sobie Nina. Naśladowanie starszej siostry, autorytetu i wzoru, to w końcu u niej norma.

I tak oto, po obiedzie, wyruszyliśmy w poszukiwaniu dziecięcego fryzjera. W zasadzie szukać nie trzeba było takowego, wiedziałam, gdzie jest, nie wiedziałam tylko, że jest taki zajęty. Bez zapisów – ani rusz. Nie udało się nam przekonać go, aby w okienku pomiędzy klientami, dokonał aktu zniszczenia na głowach moich dzieci. Nina, jak to Nina, rozpłakała się, bo ona się już tak nastawiła. Obiecywanie, że zetniemy ją dnia innego, nic nie dało. Dzisiaj i koniec.

Rozpoczęliśmy zatem poszukiwania chętnego do cięcia. Żadne szanujące się centrum handlowe, niestety, takowym nie dysponowało, aż w końcu się znalazł w nieszanującym się. Gdzieś w miejscu słabym jakościowo, w salonie, którego nazwy nikt nie zna a aparycja i fryzury fryzjerek wołały o pomstę do nieba i powinny odstraszać klientów raczej – udało się wcisnąć cięcie włosów moich dzieci.

Nie dały się dziewczyny odwieść od raz powziętego zamiaru. Żadne argumenty, straszenie i wizja braku warkoczy ich nie powstrzymały. Włosy mają od tego dnia do ramion i na razie nie chcą być (włosy) dłuższe.

Na szczęście, zachowałam na pamiątkę te ich kucyki, co to nimi wzgardziły!

Obie wyszły z salonu przeszczęśliwe, choć odnoszę wrażenie, że Iga była dumna raczej z tego, że się odważyła być taka, jak Nina, a nie zadowolona z długości włosów. Jak to ona, robiła – i robi do dziś – dobrą minę do całej sytuacji i powtarza, że bardzo jej się jej fryzura podoba.

No niech jej będzie…

Nina twierdzi tak samo, ale jakoś brzmi bardziej szczerze. Dla niej przeogromną frajdą było zrobić wejście smoka w szkole. Bardzo była podekscytowana wrażeniem, które robiła na wszystkich znajomych.

Uf… Weekendowy obowiązek reporterski spełniony – co do września. Dalej mam jednak co nadrabiać. Żeby tak jeszcze, na koniec, coś dodać, to wspomnę, że marzenie o rutynie dnia codziennego chyba muszę pogrzebać.

Miało być tak, że ja siedzę w domu z młodym a małżonek zawozi i odwozi dzieci – na dworzec PKP jedzie autkiem, pociągiem do miasta, spacerem rozprowadza towarzystwo a po pracy – rakiem, na odwrót. Z czasem, jak już trochę się wyprostuję pooperacyjnie, będę co jakiś czas dziewczyny odbierać.

No.

Żadnej reguły.

A bo spotkanie w przedszkolu. Bo spotkanie w szkole. Bo jadę do lekarza z młodym (badanie główki, badanie słuchu, wizyta patronażowa, szczepienie), bo jadę do lekarza ze sobą. Bo dla rodziny patologicznej jakieś wnioski trzeba złożyć o kartę. Bo idę do kina. Bo z młodym na zajęcia o śpiewaniu. Bo popis Niny. Bo prezenty. Bo Iga idzie z K. na łyżwy (tak, tak – niechże ten skrzat też się trochę porusza! Była dopiero raz, ponoć szło jej rewelacyjnie a tak się jej spodobało, że chciała iść następnego dnia znowu!) a ja czekam na Ninę. Bo coś tam.

Oczywiście, statystycznie więcej siedzę w domu niż z niego wybywam, ale reguły uchwycić nie umiem za Chiny Ludowe.

A kiedy już muszę jechać do miasta, to mknę z młodzieżą w stronę dworca, tam ładujemy się do pojazdu samochodowego i jedziemy (wśród lamentów, krzyków i ryków). Raz wybrałam się autobusem i tramwajem. Niby się da, ale wytrzęsło nas oboje porządnie i widok podróżnych kaszlących i bladych, uwieszonych nad moim synem, chwilowo mnie zniechęcił do tej formy podróżowania. Z powrotem zaś tego dnia, testowo, wracaliśmy pociągiem. Takim z gatunku przystosowanych dla super sprawnych i zwinnych – jak ktoś chce do niego wejść to powinien podróżować z własną drabiną. Szczęśliwie, wracaliśmy wszyscy razem, więc to K. miał zaszczyt wtachać i wytachać wózek do i z pociągu – zajęcie niewątpliwie „przyjemne”. Tym bardziej więc na razie nie planuję podróży pociągiem, przynajmniej dopóki wózek nie zmieni się w spacerówkę, którą można wziąć pod pachę a młodego pod drugą.

 

I już tak zupełnie na koniec. Po wizycie z dziewczynami we wspomnianej szkole językowej, ruszyłyśmy w stronę basenu. Tramwajem. Dziewczyny wymieniały się opiniami na temat ulubionych dni tygodnia. Nina stwierdziła, że najbardziej lubi piątki, bo wtedy zaczyna się weekend i… poniedziałki! Bo wtedy może znowu spotkać się z przyjaciółkami. No cóż, upewniłam się, że wie, co mówi i powiedziałam jej tylko, że pogadamy na temat ulubionych dni tygodnia za jakieś 20 lat…

poniedziałek, 12 października 2015

Odezwa do syna mego. Do odczytania w wieku odpowiednim.


Drogi Synu.

Jesteś wspaniałym, półtora miesięcznym chłopcem. Spokojnym, uśmiechniętym, bezproblemowym. Oczywiście, nie liczę, że tak pozostanie na zawsze, zapewne nas czekają jeszcze sytuacje trudne, scysje i walki. Na razie jest prawie idealnie.

Prawie…

Otóż, drogi synu. Wiedz, że jeśli:

- kiedykolwiek poprosisz o wsparcie finansowe, aby odbyć kurs prawa jazdy,

- jeśli kurs odbębnisz i egzamin zdasz – poprosisz o kluczyki, bo będziesz chciał gdzieś pojechać,

- będziesz liczyć na wsparcie finansowe w celu zakupu własnego pojazdu mechanicznego,

NIE MA TAKIEJ KURNA OPCJI!!!

Kochany, drogi, jedyny synku. To, co obecnie prezentujesz podczas jazdy samochodem świadczy o Twojej wrodzonej, na pewno nie genetycznie uwarunkowanej, FOBII!!

Wrzasku Twojego, jaki towarzyszy KAŻDEJ naszej podróży samochodem, czy to podczas stania w korkach, czy też podczas jazdy energicznej albo i spokojnej, nie da się porównać z żadnym innym, znanym mi dźwiękiem.

Tak więc, mając świadomość, że fobie takie nie znikają z wiekiem – zapomnij o wyżej wymienionych i jakichkolwiek zresztą innych, których może obecnie nie widzę, formach mojego wsparcia Ciebie w użytkowaniu samochodu.

Nie.

Nie.

Jeszcze raz – nie.

sobota, 10 października 2015

Iga


Czterolatka. Siadam i usiłuję sobie jakoś przypomnieć cały ten okres, jaki minął od czwartkowego poranka A.D. 2011 i widzę tylko jakieś fragmenty, urywki. Pamiętam tyle momentów i chwil, cudownych, wspaniałych, związanych z Igą a z drugiej strony mam wrażenie, że to Iga urodziła się te półtora miesiąca temu - tak szybko minęły te 4 lata.

Próbuję znaleźć na opisanie tego szkraba jakieś jedno, sensowne zdanie, ale nie potrafię. To dziecko o tylu twarzach, że znalezienie jakiejś jednej definicji nie może się po prostu udać!

Najważniejszym chyba znakiem charakterystycznym Igi jest jej temperament. Żywiołowość i ruchliwość. Ona nie chodzi, ona biega. Ona nie siedzi, ona jest ciągle w ruchu. Jedzenie posiłku w bezruchu byłoby możliwe chyba przez sen, a i to nie – Iga podczas nocnego odpoczynku potrafi przemierzyć każdy centymetr kwadratowy łóżka, kołdrę zrzuca dokładnie tyle razy, ile się ją przykryje, macha odnóżami i odrączętami we wszystkie strony. Dokładnie to samo dzieje się w ciągu dnia.

Jest jednocześnie niesamowicie sprawna i zwinna. Jej koordynacja oko-ręka przewyższa takową u Ninki, co było widać w czerwcu podczas zajęć squasha – Ninka trenowała prawie przez rok a w piłkę dalej nie trafiała. Iga weszła pierwszy raz w życiu na kort i zaczęła grać jak stary wyjadacz, niemalże.

Włazi na wszystkie możliwe meble, krzesła, fotele, oparcia, z których niejednokrotnie zdarza się jej spaść. Co ciekawe – zazwyczaj wstaje wtedy, uśmiecha się, choćby i przez łzy, mówi, że nic się nie stało i łobuzuje dalej.

Co do bólu jednak… Wystarczy, że się lekko skaleczy, jak dzisiaj – obetrze skórkę na stopie, obcinam jej paznokcie u stóp (!) – histeria na pół godziny. Wrzask, płacz, wyrywanie się. Tragedia.

Chyba dzięki ruchliwości na apetyt Igi nie mogę narzekać. Oczywiście najchętniej jadłaby słodycze, ale też makaron. Szczęśliwie warzywa wcina całkiem chętnie, ma swoje ulubione i znienawidzone, ale i tu gusta się zmieniają. Zjada zupy, zjada nasze eksperymentalne potrawy, choć często przed posiłkiem słyszymy „błe, ohyda”. Ma, oczywiście, okresy, kiedy nie chce wiele jeść, co matkę-kwokę przyprawia o ból głowy, wywołuje często niemiłą atmosferę (poleciałam eufemizmem…), ale nie są one częste.

Iga nie lubi rysować. Na pewno zaś nie potrafi, co sama podkreśla. Jej „dzieła” rysunkowe to bohomazy bez sensu i kształtu, wyroby z plasteliny to kulki, jej malarstwo to zestaw wielu kolorów koło siebie. Poproszona o narysowanie postaci, domu, czegokolwiek – stwierdza „ale ja nie umiem” i temat umiera. Przekonuję, że potrafi, że może spróbuje, że może razem – nie. Nie i koniec. Jednak czasem, kiedy już siądziemy albo siądzie sama, z zapamiętaniem i starannie koloruje obrazki lub wykleja różne wycinanki. Lepiej jednak jej idzie, kiedy ktoś zrobi coś za nią, brak jej woli walki, żeby zrobić coś samodzielnie, od początku do końca, i żeby to coś było do czegoś podobne.

Zresztą podobnie jest z innymi zabawami. Gier i zestawów edukacyjnych ma na pęczki. Część po Nince, część otrzymanych osobiście. Puzzle, układanki z literkami, gry w słowa – wszystko to leży nietknięte. Iga woli bawić się lalkami, klockami, zwierzątkami (kucyki czy też zwierzątka z playmobil), postaciami, najchętniej z Niną. Wymyślają scenariusze zabaw, czasem są to księżniczki, czasem zestawy rodzinne (mama z córkami). Zdarzają się lekcje, zajęcia w przedszkolu, wycieczki.

Oczywiście, Iga lubi także oglądanie bajek. Najchętniej o księżniczkach.

Czytanie książek idzie opornie. Nasze wieczorne, prawie rytualne (bo nie zawsze się udaje) czytanie nie zawsze jej odpowiada, bo często gęsto są to książki pasujące Nince, więc Iga zwyczajnie się nudzi.

Nie ma zaś Ignacja takiego parcia na wierszyki, piosenki, książeczki, jak miała to Ninka. Choć śpiewane jej piosenki zapamiętuje całkiem ładnie, to zupełnie nie garnie się do tego sama.

Pamięć ma jednak niesamowitą, także przestrzenną. Trafia do celu, rozpoznaje okolice, w których była.

Jest piekielnie inteligentna. Przykład? Choćby taki: zabawa wymyślona przez Ninę – podawać słowa, które mają kilka znaczeń. Nina mówi: klucz - do drzwi czy ptaków, zamek, taki w drzwiach i taki dla księżniczek. Iga chwilę milczy, bo też trudno się spodziewać, że czterolatka coś wymyśli, po czym odpala „wąż – taki w ogrodzie i taki syczący”.

Inne odzywki zadziwiają i bawią chyba wszystkich. Ostatnio Iga zajada lizaka a ja, zmuszona przez Ninę, udaję że bawię się figurkami z playmobil. Mówię, że będę mamą i pytam Igę, kim ona będzie. Iga na to: „Nikim. Ja jem lizaka. Nie, wiem, będę górą skalistą”.

Nie sposób tych wszystkich jej wypowiedzi zapisać czy zapamiętać, bo właściwie w każdej pojawiają się takie spostrzeżenia, że można się zastanawiać, czy to na pewno czterolatka jest ich autorem. Jej skojarzenia, umiejętność obserwacji codzienności po prostu obezwładniają.

Ma poczucie humoru, jest złośliwa. Przykład? Idzie po schodach na górę. Siedzę na fotelu, ustawionym tyłem do schodów, tuż przy nich. A ta łajza schyla się, odpina mi spinkę, kładzie na schodku i idzie dalej, chichrając się przy tym niemiłosiernie.

No i ma panna charakterek. Zapewne to, że do niedawna była najmłodsza, też ma znaczenie. Bywa uparta do granic możliwości, strzela fochy, kiedy ktoś zrobi coś nie po jej myśli.

Nauczyła się pięknie wymuszać to, czego chce. Na nas jej się udaje głównie maślanymi oczkami, rzewnymi łzami rzadziej. Perfekcyjnie wymusza na Nince. Słychać czasem pisk, przechodzący w płacz, słowa „Nina, jesteś niedobra”, po czym wszystko cichnie i słychać zadowoloną z siebie Igę. Uzyskała, czego chciała. Oczywiście, Nina nie jest święta, potrafi droczyć się z Igą w okrutny sposób i wtedy mała nie ma wyjścia – wchodzi na wysokie „C”, gryzie, szczypie i walczy. Ale często Nina nie daje jej pretekstu, a Iga po prostu używa kolejnego argumentu, tuż po użyciu zwrotu „daj mi to”.

Powtarzamy jej, jak mantrę, aby używała słów powszechnie używanych za eleganckie. Proszę, przepraszam, dziękuję. A ona, niespeszona, woła: „chcę wodę”, „daj mi to”. Może kiedyś zatrybi?

Bo zdarza się, że jest do rany przyłóż. Najczęściej – po wieczornej awanturze, po awanturze sprzed drzemki. Wtedy, po przebudzeniu tego lub następnego dnia słyszę „dobrze, mamusiu” i inne dziwne zwroty. Dziecko reaguje na prośby, przychodzi, wołane, od razu. Ten stan uśpienia nie trwa długo, kilka godzin max, po czym następuje powrót do normy i Iga bierze rzecz, którą sobie upatrzyła, pytając, czy może, w zasadzie w momencie, kiedy rzecz znajduje się w jej posiadaniu. Albo wysłuchuje, jak ją obsztorcowuję za jedzenie ryżu rękoma, po jakichś dziesięciu prośbach aby jadła łyżką, z tak irytującym uśmiechem na twarzy jakby chciała pojechać tekstem z „Kilera”:


Iga przechodzi teraz dość trudny czas, zdaję sobie z tego sprawę. Powodów jest wiele – przestała być tą najmłodszą i na pewno w jakiś sposób to odczuwa. Staramy się, żeby jak najmniej dotknęła ją ta degradacja, ale to niemożliwe – z tego, co pamiętam w przypadku Niny. Iga nie była nigdy typem przytulanki, nie siedziała wiecznie na kolanach, nie domagała się pieszczot – inaczej niż Nina. Wręcz przeciwnie, odpychała całujących, buziak na dobranoc był dla niej wystarczający.

Ostatnio jednak ta potrzeba pojawiła się, nie wiem tylko, czy to tendencja stała czy przejściowa, bo związana z dostosowywaniem się bycia tą pośrodku?

Choć może tego nie widać, na pierwszy rzut oka, naśladuje siostrę, która jest dla niej niebywałym autorytetem, w każdej możliwej dziedzinie. Kiedy Nina chce założyć sukienkę – Iga też. Kiedy Nina siada do rysowania – Iga też. Kiedy Nina chce jechać na rowerku – Iga też.

Próbuje też w jakiś sposób być lepsza – to Iga będzie pierwsza w łazience, to ona da pierwsza buziaka. To Iga siądzie koło mamy, to Iga pójdzie z Tatem za rękę.

Trudny okres ma też w przedszkolu. K. twierdzi, że Niny drugi rok też był cięższy niż pierwszy – szczerze przyznam, że tego nie pamiętam. Jednak ma to jakiś sens. W pierwszym roku dziecka więcej w przedszkolu nie ma niż jest, nie jest w stanie poczuć tej rutyny, codzienności - przez infekcje. Iga w zeszłym roku do lutego praktycznie w przedszkolu nie przebywała. Od lutego dużo więcej i też widać po niej było, jak bardzo jest nerwowa. Naprawdę był taki okres, że bałam się popołudni, bo wiedziałam, że Iga znowu urządzi awanturę. O co? O to, że to ona chce umyć zęby a tu ja trzymam szczoteczkę. Bo to ona chciała sobie przynieść piżamkę. I zanim człowiek zdążył zareagować, oddając jej tą cholerną szczoteczkę czy zanosząc piżamę do pokoju – ryk. Wrzask. Histeria. Nie do opanowania…

Teraz tak źle nie jest, ale dobrze też nie. Strzela fochy, zrobiła się płaczliwa, twierdzi, że nie chce chodzić do przedszkola i że mam po nią jak najszybciej przychodzić.

Myślę też, że problem bierze się stąd, że Iga i jej koleżanki weszły w wiek socjalizacyjny. W wieku trzech lat dzieci ledwo się zauważają. Nie wiem, może to moje domorosłe teoryjki, ale wydaje mi się, że na tym etapie dzieci bawią się bardziej obok siebie, oswajając się ze swoją obecnością, nie potrafiąc zanadto korzystać w zabawie z obecności drugiego dziecka. Tak z Igą było – kiedy się po nią przychodziło do przedszkola, każde dziecko rozprawiało się ze swoją zabawką a kontaktowały się ze sobą podczas ich wymiany, głównie.

Później trochę, w wieku lat trzech i pół i teraz, czterech, Iga zaczęła „korzystać” z obecności innych dzieci i okazuje się, że czasem trzeba się podporządkować, zgodzić na zabawę według innych wzorców. Że krzyk nie działa, że foch nie jest mile widziany i powoduje, że koleżanka po prostu nie chce się bawić. Całe drugie półrocze dało się słyszeć „a Iza powiedziała, że mnie nie lubi”, „Iza nie chciała się ze mną bawić” itd. W „średniakach” tych relacji nie słyszę, ale daje się zauważyć, że utrzymanie relacji z rówieśnikami jest dla niej tak samo ważne jak i trudne.

Nie wiem, czy będzie jak z Niną, która po znalezieniu pokrewnej duszy stała się bardziej pewna siebie, a potem stała się wręcz ośrodkiem trzymającym władzę w przedszkolu. Liczę, że tak będzie, choć mam wrażenie, że Iga ma dużo trudniejszy od Niny charakter. Jest bardziej nieustępliwa, uparta i energiczna, co przy próbie osiągnięcia kompromisu nie ułatwia sprawy.

Ale też jest małym, wrażliwym skrzatem. Cudowną iskierką, której radosność zawsze mnie urzekała, od jej narodzin. Nie wiem, skąd i po co jej się to wzięło, że często udaje twardziela, choć w środku pewnie słychać dziecięcy szloch. Staram się dostrzegać takie momenty, kiedy nakłada taką dziecięcą maskę, żeby przynajmniej przy mnie potrafiła emocje rozładowywać.

Kocham tego wariata niemożebnie. To taka kwintesencja dziecięcości – wszędzie jej pełno, jej piskliwy jazgocik zamiast głosu słychać w całym domu, ciągle się śmieje, robi żarty, ciągle w ruchu. Zadaje mnóstwo pytań, całkiem sensownych, bacznie nasłuchuje i obserwuje otoczenie aby strzelić jakimś mistrzowskim tekstem w najmniej spodziewanym momencie, wie doskonale, co trzeba zrobić, aby osiągnąć cel i ta jej manipulacja, choć widoczna i czasem przerysowana – jest taka słodka! I choć czasem mam ochotę wystawić ją na dwór aby skruszała, żeby choć na kwadrans nastała cisza – uwielbiam ją. Tego sepleniącego elfa, który dalej mówi „idłam, weźmięłam, usiądłam, kordureczka, marfefka, umarnie”.

wtorek, 6 października 2015

wtorek, 29 września 2015

weekendy

My tu gadu-gadu, a tymczasem opisanie życia w zaniku!
A przecież sporo się działo, zwłaszcza w weekendy.

Na ten przykład, ostatni weekend spędziliśmy aktywnie.
Ale po kolei.
W piątek przyjechali moi Rodzice, sprawiając - jak zwykle - wielką radość dziewczynom. Chłopakowi niekoniecznie, bo on na razie frajdę ma, kiedy go karmię lub przewijam (choć muszę przyznać, że do mojej Mamy uśmiechał się pełną gębą przez całkiem sporą szmatkę czasu).
W sobotę rano wybyliśmy o 10 rano, bo już o 11 Iga, wraz ze mną i moją Mamą, uczestniczyła w Kinie Dzieci i oglądała bajkę o Albercie, który chciał dostać pieska.
Nie podobał mi się sposób rysowania, widziałam już ładniejsze bajki, historia natomiast była bardzo ładna. Nie jestem jednak pewna, czy obecne (bardzo licznie) na sali dzieci, w wieku 4+, były w stanie śledzić ją przez cały czas tak, jakby chciał autor. Trochę za mało było przerywników, typu piosenka, coś śmiesznego, coś strasznego. Ale może się mylę, w końcu nie ja byłam klientem docelowym.
Kiedy wyszłyśmy z sali, Nina z K. już oglądała swój film. Dziadkowie się odmeldowali (czekała ich popołudniowo-wieczorna balanga), a ja z Igą i Kacprem odczekałam, aż się pojawią filmożercy.
Ponoć ich film był świetny, niestety Nina nie potrafiła go opowiedzieć jakoś tak poprawnie, żebym coś zrozumiała. Jeszcze jej sporo brakuje żeby umiejętność relacjonowania posiąść.
Po lekkim posiłku wyruszyliśmy w stronę Wyspy S., gdzie tego dnia badano i diagnozowano zdechlaków.
Na miejscu dzieci padły. Obwieszone na ojcu, przekimały dobry kwadrans albo i dwa, a ja rozejrzałam się po okolicy i stwierdziłam, że najlepszym biznesem jest obecnie i będzie w przyszłości obsługa seniorów, najlepiej zdrowotna. Impreza odbywała się w ramach Dni Promocji Zdrowia, byli tam różnej maści hochsztaplerzy, którzy z rączki prawdę wróżyli (o ciśnieniu, zawartości krwi lub tłuszczu) i powinna przyciągnąć ludzi i młodszych i starszych. Oraz dzieci - żeby można ich postawę czy nóżki zbadać. Jakoś nie za wielu takich młodszych i najmłodszych widziałam. Seniorów - zastępy.
Sama sprawdziłam tylko, że jednak po ciążach zostało mi trochę tu i ówdzie, choć dietetyczka pochwaliła moją formę miesiąc po porodzie. Nie czuję się przekonana i mimo jej zachwytów odczuwam potrzebę zmian...
Po przebudzeniu dzieci ruszyliśmy na północ, trafiając przypadkowo do bardzo zacnej pizzerii, gdzie dzieci zjadły obiecane paskudztwo. Promocja zdrowia, niech to licho...
Jeszcze nawiedziliśmy naszych ulubionych studentów, gdyż skład osoby fluktuuje, po czym, jako rodzina patologiczna, wykorzystaliśmy możliwość darmowego przejazdu środkami komunikacji publicznej po mieście.
Potem już tylko wsiąść do autka i do domu.
Już o 18.30 byliśmy z powrotem...

Efektem powyższego był lekki zgon w niedzielę, zwłaszcza mój i zwłaszcza gorączkowy, który zaczął się jeszcze w sobotę. Przewiało mnie tak skutecznie, że po raz czwarty już w ciągu września zaliczyłam zapalenie piersi. Tym razem gorączka była spora, 38,8, szczęśliwie do rana w niedzielę prawie zlazła. Niestety, słabość czułam, więc nie za wiele udzielałam się w domu.

A weekend poprzedni, ten 19-20 września, też się szwendaliśmy. Najpierw Ninka zainaugurowała rok szkolny na Uniwersytecie Dzieci, ciekawym wykładem o wierzbach na lodowcach (ponoć rosną, takie tycie, tycieńkie). My, to jest Iga, ja i Kacper, w tym czasie łaziliśmy po okolicy a K. wymieniał opony, bo się wzięła i w czwartek rozwaliła (że niby gdzieś wjechałam i zniszczyłam! potwarz i pomówienie).
(Swoją drogą, że tak wtrącę, rozwalenie opony przebiegało dość ciekawie, bo w pewnym momencie poczułam, wioząc ekipę, że jadę na feldze. Zatrzymałam się koło parkingu, trochę tarasując drogę, co spowodowało kolizję dwóch aut i skutera. Okazało się chwilę później, że nasza "dojazdówka" to jakaś ściema, nie dało się jej założyć, więc wróciłam do domu z dziećmi autobusem, a K. walczył z naprawą rozwalonej opony. Położenie spać całej trójki, samodzielnie, trochę mnie fizycznie przerosło po tej wycieczce, i przy moim zmęczeniu, dając młodemu witaminy, miałam wrażenie, że niechcący do pyszczka wrzuciłam mu tą żelową tabletkę, z której się witaminy wyciska. Więc próbowałam go zmusić do wymiotów, a nie potrafię. Wył i wrzeszczał, ja się trzęsłam, na co wszedł K., któremu udało się już powrócić, i podniósł to żelowe paskudztwo z ubranka młodego. Dobrze, że dziewczyny są naprawdę samodzielne i się umyły i polazły do swojego pokoju, bo jakbym jeszcze je miała ogarniać...).
Po zajęciach Niny dziewczyny zwiedziły okoliczny plac zabaw, po czym wylądowaliśmy w Galerii, gdzie wystawiały się różne firmy ze swoimi zajęciami pozalekcyjnymi. Niczym mnie nie zachwycili na tyle, żebym rzuciła się łapczywie, terminy nie bardzo, słowem średnio trafiony pomysł na spędzenie czasu. Przynajmniej znajomych spotkaliśmy, Ryszarda znaczy, z rodziną.
Stamtąd pomknęliśmy do centrum, z silnym postanowieniem odwiedzenia Festiwalu Krasnoludków, ale zatrzymał nas targ włoskich pyszności na placu koło Marii Magdaleny, gdzie spotkaliśmy się z Katarzyną i dwójką jej smyków. Stamtąd marsz na Oławską, gdzie z kolei odbywało się święto uliczne, dzieci rysowały i rozwiązywały quizy, a my mieliśmy choć chwilkę na rozmowę. Potem wróciliśmy do domu.
Zamiast więc siedzieć na czterech literach - ciągle coś i ciągle gdzieś, przynajmniej w soboty. Niedziele raczej są stacjonarne.

A jeszcze tydzień wcześniej... opiszę kiedy indziej.

Jeszcze tylko dwa obrazki muszę wrzucić.
Pierwszy ma tytuł "Iga - prawdziwa kobieta".
Otóż Iga niebawem, już za momencik, zakończy czwarty rok swego życia. Z tej okazji wydaje (prawie sama) przyjęcie, na które zaprasza, między innymi, koleżanki i kolegę z przedszkola. Niestety, nie pamięta dziecko nazwisk swoich gości, mieliśmy więc problem z przygotowaniem zaproszeń.
Kiedy więc K. przyszedł z Igą do przedszkola poprosił ją, żeby pokazała, gdzie są szafki jej gości, każda szafka jest opisana imieniem i nazwiskiem, co by nam mocno ułatwiło sprawę.
Iga ruszyła więc w labirynt dziecięcych szafek i pokazywała kolejno szafki koleżanek. Kiedy K. zauważył, że są dwie Zosie, i tu jest też Zosia, Iga stwierdziła, że to jest inna Zosia, której nie chce zapraszać.
- Ale po czym poznajesz, kochanie? - spytał K.
- Po kapciuszkach.

Obrazek numer dwa. Konkret.
- Tato, kiedy będziemy mieć pieska?
Tato, zagadnięty został w ten oto sposób, bez żadnego tam owijania w bawełnę, podczas marszu z jednej placówki edukacyjnej do drugiej. Postanowił trochę zmylić przeciwnika.
- Ale jakiego byś pieska chciała?
- Nieważne, tylko kiedy?
- No ale czy on ma być duży czy mały, jakiego koloru?
- Może być mały, tak, mały i taki szczeniaczek, tylko kiedy?
- Teraz raczej nie, Kacperek jest malutki, musi trochę podrosnąć.
- Acha, czyli jak Kacperek podrośnie to wtedy. A jak piesek umarnie to sobie kupimy drugiego.

piątek, 25 września 2015

poniedziałek, 21 września 2015

kruszynka

Właśnie wyszła położna. To "malenstwo" waży już 5100 g. Niby przybiera wg schematu,czyli 200 g na tydzień, tylko,że jego waga wyjściowa była trochę ponad normę.
Pięć kilo? Płaczę nad sobą, moim kręgosłupem i mięśniami rąk.
Ciekawe,co pokaże w wieku 3 miesięcy. Na które, nota bene,wygląda wg położnej. Gada,uśmiecha się i trzyma głowę jak trzymiesieczne niemowle.
Jeszcze chwila i na swoje pójdzie. Syneczek mamusi...

niedziela, 20 września 2015

Kacper ma miesiąc!


Miesiąc temu wyciągnięto mi szkraba na świat. Wyszarpano mi go raczej, a ten, krzyknąwszy, że tak się nie godzi, zaczął świat uważnie oglądać. Nie awanturował się nadmiernie wiedząc chyba, że to na nic.

Miesiąc temu o tej właśnie porze jęczałam z bólu przy prawie każdym ruchu, kręgosłup miałam jak połamany a leżeć mogłam tylko na plecach. Tymczasem młody spał w najlepsze w swoim jeżdżącym wózku, przywożony na jedzenie szybko się nasycał i zasypiał zadowolony.

W tym akurat zakresie wiele się nie zmieniło – kiedy się naje i nic w brzuchu nie jeździ (albo w jelitach) – też chętnie i spokojnie śpi. Uśpiony wieczorem, co czasem zajmuje do godziny, śpi elegancko. Na ten przykład ubiegłej nocy przespał od 1.30 do 5.30.

Wracając do protestów – nie jest to awanturujące się dziecko. Woli najpierw jęknąć, lekko się skrzywić, chwilę pomarudzić i dopiero kiedy to nie przynosi efektów – dać znać o sobie. Potrafi, oczywiście, płakać i drzeć się w niebogłosy, w końcu jest zdrowym dzieckiem, ale zdarza mu się to naprawdę rzadko i w zasadzie z dwóch powodów - nadmiaru powietrza w brzuchu lub nieumiejętności zaśnięcia.

Liczę, że tak pozostanie i częstszych awantur nie będzie.

Nocki zatem mamy idealne. Nie znaczy to, rzecz jasna, że się wysypiam – bo choć mogłabym położyć się spać wraz z nim lub chwilę po, korzystam z tych chwil ciszy i spokoju i siedzę do nocy. Nocki byłyby jeszcze bardziej idealne, gdyby były przesypiane bez przerw i do 9 lub 10, ale nie bądźmy drobiazgowi i czepliwi, i to nadejdzie. To pierwsze, na drugie nie liczę, sądząc po starszym rodzeństwie.

Z jedzeniem Kacper nie ma wielu problemów, poza tym, że stęka, jęczy, beka i ulewa, bo tempo wypływu pokarmu nadal stanowi dla niego wyzwanie. Męczy się, chłopina. Odsuwa się w trakcie, czasem się krztusi, regularnie połyka powietrze. To trochę nam utrudnia proces spożywania, bo zapowietrzony koleś to jęczący koleś, trzeba go nosić, poklepywać i liczyć, że to beknięcie jest tym ostatnim. Najczęściej nie jest i jeszcze długo po jedzeniu potrafi solidnie, tak z trzewi, wydobyć odgłos…

Odgłosy wydobywają się też niżej. Też solidne. Pieluchy zacznę chyba ważyć, robiąc konkurs i idąc na rekord.

Młody całkiem lubi kąpiele, nie lubi być z nich wyciągany, co też jest dzieciową normą. Lubi przewijanie, najczęściej się wówczas uspokaja nawet podczas sroższych awantur. Ubieranie znosi z godnością, lekko sapiąc, kiedy traci kontakt wzrokowy z otoczeniem. Nawet czapki daje sobie założyć, choć te zjeżdżające na oczy zasadnie go irytują.

Uśmiecha się przepięknie, całą swą pustą jamą gębową, nie tylko do mnie. Potrafi też do Niny. Idze też się udało parę razy załapać, a chyba i ojcu. Ale głównie obdarza mnie tym uśmiechem, co jest, w sumie, zrozumiałe…

Kacper dzielnie znosi wszelkie nasze eskapady. Muszę o nich osobno wspomnieć, ale pisząc o smyku muszę napomknąć, że jakoś bardzo nie narzeka. Nie zawsze podoba mu się ładowanie do fotelika samochodowego, ale już na miejscu, niezależnie czy jest ono wewnątrz czy na zewnątrz budynku, albo sobie śpi albo też rozgląda się po okolicy całkiem przytomnym wzrokiem. Marudzi głównie po jedzeniu, z powodów jak wyżej.

A co do spania w dzień. No cóż o stałych porach drzemek mogę jeszcze pomarzyć, choć kiedy już przyśnie to potrafi na te 2-3 godziny „zniknąć”. Uregulujemy i pory, zapewne spacerami.

W sumie – fajny gość. Nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie rozważałam, jak to będzie, kiedy pojawi się na świecie, ale na pewno lekko się obawiałam, że będzie ciężko. Nie jest. Może to, że dziewczyny są naprawdę mocno samoobsługowe, że bawią się i zajmują sobą, że Ninka, anioł nasz, pomaga przy Idze, co nawet przy drobiazgach ma znaczenie? A to jej pastę nałoży na szczoteczkę, a to pomoże przy myciu czy ubieraniu. Iga też, poza tym, nie jest jakąś mocno wymagającą zaangażowania, dziewczynką, bo jest tak mocno samodzielna, że czasem aż za mocno.

A może pomaga podejście, bardziej wyluzowane? Z większym dystansem i bez stresu? Dzieci też to czują. Kto wie?

Tak więc gość sympatyczny, jest trochę roboty i z nim i w ogóle, ale dramatu, którego można by się spodziewać – nie zanotowałam.
Uf. Obym nie zapeszyła na kolejny miesiąc...

 

środa, 16 września 2015

Kacper - romantyk

https://www.youtube.com/watch?v=57OIDyHT5UM

znużenie

Najszło mnie dziś, znane mi przecież doskonale uczucie - znużenia.
Nie chodzi o niewyspanie czy ogólnie, o zmęczenie. To, że czasem we łbie mi się kręci aż muszę sobie przysiąść, czy że zasypiam w każdym miejscu, pozycji i o każdej porze w jakieś 10 sekund - to oczywiste.
Chodzi raczej o takie poczucie jałowości, nudy i zniechęcenia. Jakoś tak poczułam, że nie chce mi się po raz tysiąc osiemset czterdziesty dziewiąty odbekiwać młodego, zmieniać mu pieluchy, nosić z bólem krzyża czy wysłuchiwać jego lamentów. Takie to jakieś cholernie żmudne.
I zdałam sobie sprawę, że jest nieźle. Miesiąc, no - cztery tygodnie, które jutro mijają, aż tyle wytrzymałam do pierwszego takiego stanu. Nie jest źle, przy dziewczynach wysiadałam dużo, dużo wcześniej!
Gdyby tak jeszcze można się było wieczorem wyrwać na jakąś zumbę albo inny basen - być może znużenie udałoby się odwlec w czasie. Niestety, rana wojenna nie chce się zagoić szybciej, niż procedury przewidują.
Pozostaje zatem walczyć z odczuciami w inny sposób. Tylko jeszcze nie wiem, w jaki...

poniedziałek, 14 września 2015

kumulacja


Wszystko zaczęło się od Igi i jej zakichanego (dosłownie) nosa. W ubiegły piątek przylazło toto z przedszkola i zaczęło smarkać, kichać i prychać. Teoretycznie próbowałam jej unikać, jak również walczyłam, aby Kacper jej unikał, w praktyce udało się w sobotę, kiedy cały dzień przebywaliśmy na dworze, w niedzielę – już nie. Uniknięcie siebie nawzajem oznaczałoby bowiem, że ktoś siedziałby mocno odizolowany od reszty…

W efekcie, o czym napomknęłam, w poniedziałek wieczór dostałam kataru. W nocy kataru dostał młody, we wtorek małżonek.

Idze, o dziwo, minęło i nie wróciło! Nawet kaszlnęła z dwa razy w nocy, ale poradziła sobie z zarazą koncertowo. Nie muszę dodawać, że nasza pancerna Nina kichnęła raz i to by było na tyle, jeśli chodzi o jej chorowanie.

No i we wtorek powoli się rozkładałam… Kichając, prychając, odczuwając ból gardła. Młody rzęził, co mocno utrudniało mu funkcjonowanie w pozycji poziomej, wobec czego został ułożony w wózku z podniesionym oparciem (rozwiązanie na piątkę). W zasadzie po zastosowaniu tego rozwiązania problemu z katarem wielkiego nie miał, frida poszła w ruch dosłownie kilka razy, spać spał jak dotąd.

Za to mnie się dostało trochę mocniej, w nocy z wtorku na środę złapałam nawet jakiś stan podgorączkowy, za to nad ranem zrobiło mi się strrrasznie zimno i już wiedziałam, że moje piersi zastrajkowały. Gorączka – standardowe 38, ból nie do zniesienia, uczucie osłabienia (jak to przy gorączce) no i "drobne" problemy z karmieniem.

Cały dzień walczyłam o likwidację problemu (masaż… au…) i wieczorem się udało. Tylko po to, żeby w nocy mieć godzinny napad kaszlu a w piątkowe popołudnie znowu dostać zapalenia piersi, gorączki i bólu.

Rodzina w piątek zjechała późno, a młody był wyjątkowo męczący. Pewnie dlatego, że i jeść było mniej, bo przez takie akcje na pewno bufet nie miał jakichś nadmiernych zapasów. Wieczorem Nina szła na urodziny do koleżanki (piżama party z nocowaniem) a K. musiał podjechać do „naszych studentów” - w efekcie byłam sama przez cały dzień i większość wieczoru. W tym czasie młody jęczał, wisiał na mnie i bezskutecznie mlaskał, płakał i wił się. Kiedy więc mój małżonek nareszcie zjechał do domu, miałam ochotę swój aparat ssąco-karmiący oderwać od macierzy, przekazać i się wyprowadzić. Kręgosłup przypominał porozrzucane puzzle, kręciło mi się w głowie po słabo przespanych poprzednich i bardzo źle przespanej ostatniej nocy, z gorączką, bo piersi nie mijają tak szybko, miałam dość.

Tia, tylko co z tego? Młody, choć dziecko z niego naprawdę niesamowicie spokojne, ułożone (widział kto, żeby od urodzenia dziecko przesypiało całe noce, wstając tylko na 5-10 minut na karmienie?!? Ja jeszcze nie widziałam), niespecjalnie jest empatyczny i moje marne samopoczucie zwyczajnie olał. Ani myślał rezygnować z pożywienia, protesty ogłaszał bez zahamowań, choć może nie nadmiernie donośnie.
Przeszło mi w sobotę. Nie całkiem i nie wszystko, bo katar trzyma się mnie całkiem mocno, ale piersi funkcjonują normalnie i śpię już normalnie na tyle, na ile młody pozwala. Bo małżonek, na ten przykład, dalej walczy...