wtorek, 29 marca 2016

różnica

- Ja mówię USTA a nie USTA - powiedziała Iga.
- Iga, a jaka jest różnica pomiędzy "usta" a "usta"? - spytała Nina.
- Ja nie wiem, co to jest różnica, więc wypad z baru.

środa, 23 marca 2016

illuminated


lucky seven

Siedem miesięcy młody ukończył zdrowy, z wyleczoną skórą i z prawie otwierającą się mordką na widok zupki vel kaszki.
Skórę wyleczyliśmy, za radą alergologa, jakąś tajemną miksturą, która w składzie miała wszystko, co mieć mogła. Szczęśliwie, lekarka rozsądnie uznała, że młody nie ma żadnej alergii pokarmowej, że nadkaził sobie skórę różnymi okolicznościami przyrody. Maść pomogła, pozostaje tylko skórę odpowiednio pielęgnować i będzie git.
Co do jedzenia to sprawa jest już opanowana. Początkowo, kiedy ukończył młody te pół roku i mogłam legalnie wprowadzić mu do diety obce żarło, Kacper regularnie odmawiał współpracy. Nieważne, czy to była kaszka, słodka marchewka, obleśny w wyglądzie brokuł – zaciskał usta, płakał (szczęśliwie otwierając wtedy dzioba, co skutkowało zaserwowaniem odrobiny pokarmu), wykręcał się, wiercił, majtał odrączętami. Dramat. Normalnie katowaliśmy własne dziecko żeby je nakarmić.
No to zaniechaliśmy, na jakiś czas, aby sobie Kacper traumy jakowejś nie wyrobił.
Ale kiedy kolejne podejmowane próby, po kilku dniach, nic nie dawały, zmieniliśmy taktykę. No trudno, pozmuszamy dziecko, pomęczymy, aż zrozumie, że jednak wyjścia nie ma i jeść trzeba. W południe jarzynki czy jakaś zupka a pod wieczór kaszka z owocami (w podawaniu o tej porze kaszki mam swój plan – ciągle liczę, że jak się naje to się wyśpi, a ja wraz z nim). I w końcu, po prawie dwóch tygodniach, młody zatrybił. Otwiera buziaka, pożera pokarm i jest potem niezwykle zadowolony. Nasza waga drgnęła, bo młody waży prawie 8 kg, więc tuczenie go najwyraźniej daje efekty.
Ale też jedzenie obcego nie oznacza, że młody zrezygnował z mamusi. Ależ skąd. Potrafi, po zjedzeniu solidnej porcji zupki, krzyczeć i jęczeć. Wówczas, kiedy już brak mi pomysłów na powód, siadam z gamoniem a ten – najada się do pełna dobrego, maminego mleczka.
Efekty widać nie tylko na wadze. Temat lekko śmierdliwy i może mało apetyczny, ale jakże frapujący! Do tej pory Kacper potrafił wydalać produkty przemiany materii raz na 10 dni, raz na dwa tygodnie. Żadnych zaparć, nie nie, po prostu taka dieta bezresztkowa tak mu służyła. Pieluchę zmieniałam mu dwa, trzy razy dziennie, bo i po co częściej. Od kilku dni jednak młody czyści swoje jelita w sposób absolutnie obrzydliwy i chyba ciągły. Kiedy czuję, że już wypuścił z siebie jakąś część tego, co było kiedyś pożywieniem, kładę go na przewijaku i zaczynam procedury. A tu zonk – Kacper kontynuuje swoje wydalanie. Fuj. Mało tego – po skończonym twardym przystępuje do wersji płynnej i wreszcie udało się mu mnie obsikać!
Produkcja pieluszek będzie musiała więc ruszyć pełną parą, chyba że sobie Kacper ureguluje sposób wydalania nieczystości.
W dalszym ciągu największą radość sprawia mu widok sióstr (zwłaszcza Niny), które obserwuje z uwagą, jak chyba wszystko. Głowę ma jak na sprężynce, kręci nią bez ustanku we wszystkie strony. Zaczepia ludzi swoim – nadal bezzębnym!! – uśmiechem, śmieje się do nich i krzyczy. Ogląda świat z zainteresowaniem i na spacerze nawet nie jęknie, że coś mu nie pasuje.
Swoje zabawki też ogląda i obślinia, jednak coraz krócej zajmuje mu dojście do przekonania, że już je zna i nie interesują go one.
A z aktywności ruchowej najbardziej lubi wstawać. Postawiony przy podpórce potrafi ustać kilkanaście sekund, ciesząc się przy tym jak głupi do sera. Położony na brzuchu jęczy i stęka, podnosi pupsko tylko po to, aby obrócić się na plecy – wtedy łatwiej narzekać.
No nie kwapi się do raczkowania, prędzej znajdzie sposób na chodzenie, bo posadzony przy szczeblach łóżeczka wspina się i wstaje.
Z jego spaniem jest umiarkowanie niedobrze. Kładziony o 20 budzi się, różnie, o 23, 24, oczywiście na jedzenie. Póki co nawet naprawdę wielka miska kaszy nie przekonuje jego ciała do dłuższego odpoczynku. Potem mamy budzenie o 2-3 a kolejne już o 5-6. Oczywiście ignoruję jego zapędy żeby wstać o takiej chorej porze – Kacper więc jęczy, stęka, próbuje coś uzyskać albo gdzieś dotrzeć w tym swoim śpiworku do spania, a ja podsypiam między jego wrzaskami. W końcu zasypiamy, ale około 7.30 – 8 nie ma już litości. Wrzask jest donośny i nawet jak go nakarmię nie ma mowy o dalszym spaniu.
Potem Kacper odpływa gdzieś o 10-11, śpi godzinę. A potem… Potem wszystko zależy od okoliczności. Zazwyczaj muszę gdzieś jechać, coś załatwić, więc młody śpi wtedy, kiedy się da – kiedy dłużej z nim spaceruję, kiedy jadę autem zbyt długo. Jednak i tak o tej 19.30 – 20 pada. Zasypia wzorcowo – po nakarmieniu odkładam go do łóżeczka, mówię dobranoc, gaszę światło i wychodzę. I już.
Zresztą w ciągu dnia też jest nieźle – po prostu odkładam do wózka i wychodzę. A kiedy wracam, żeby pobujać czy coś – gość już śpi.
A najbardziej charakterystyczne ma lepkie łapki. Gdyby nie ewidentność jego zachowania byłby świetnym złodziejem. Wszystko, ale to wszystko musi być przez niego dotknięte. Zaraz później wsadzone do obślinionej buzi, a potem porzucone. Przewinięcie go czy ubranie to naprawdę wyczyn. Posadzenie koło jakiegoś mebla grozi katastrofą. Pudełka, podkładki, obrusy, uchwyty od szuflad, talerze, sztućce. Co się da.
A kiedy jest mu źle to zawodzi „da da da”. Dziś zawodził w aucie „ajajajaj”. Żadnych innych komunikatów nie wydaje i raczej prędko nie wyda. Krzykiem osiąga dokładnie to, o co mu chodzi – dostaje jeść, idzie spać, jest mu zapewniana rozrywka.

Czego chcieć więcej od życia, jak się ma 7 miesięcy?

czwartek, 17 marca 2016

przedwiośnie

Trochę czuję, jakbyśmy lekko wychynęli na powierzchnię. Oddech można złapać, rozejrzeć się po okolicy, ale na pełne wynurzenie jeszcze należy poczekać. Mam na myśli stan naszego zdrowia, rodzinnego. Dzieci w zasadzie zdrowe, Kacper czasem kaszlnie, Iga znowu ma mokro pod nosem. K. z wirusikiem poradził sobie elegancko i z całego towarzystwa chyba ja jestem najmniej zdrowa, kaszląc i smarkając.
No więc czekam, aż poczuję się w pełni zdrowa, póki co testuję młodego na swoją nieobecność. Najpierw mój osobisty małżonek, teraz teściowa opiekują się smarkaczem a ja realizuję fuchę. To zaledwie kilka godzin, problemem nie jest to, że mnie nie ma, chodzi wyłącznie o jedzenie. Młody bowiem konsekwentnie odmawia współpracy z miseczkami, łyżeczkami, buteleczkami i innymi utensyliami, a przede wszystkim z ich zawartością. Głowę odwraca, buzię zaciska w ciup i całym sobą pokazuje, co myśli o obcym jedzeniu.
Jesteśmy więc do siebie mocno przywiązani moją częścią ciała.
Oczywiście, nie ustaję w wysiłkach, żeby jadł coś, cokolwiek. Wieczorami dostaje kaszkę – łyżeczka kaszki i smoczek w dziub, wtedy jest szansa, że coś połknie. W ciągu dnia zaś zupka, jarzynowa, coś na marchwi – wciskamy w buziaka. A w dłoń chrupek kukurydziany, żeby choć w ten sposób nasycić gada obcym jedzeniem.
W końcu zacznie jeść…
Choć pewnie łatwiej byłoby Kacprowi, gdyby miał choć jeden ząbek. A tu plaża w gębuli.
Do karmienia go rwą się dziewczyny, ale dopóki smyk bardziej nie je niż je to szans w takim wsparciu nie widzę.
Poza tym nasz dom zmienia się powoli w arkę, woda stoi wokół, bo nasza cudowna glina nie pozwala wodzie wsiąknąć. Niedługo zamienimy auto na łódkę i zaczniemy hodować kaczki.
Ninkę nauczycielka skomplementowała, że ponoć bardzo ładnie sobie radzi i taka mądra jest. I tylko nie pozwoliła jej wziąć udziału w konkursie recytatorskim, bo się spóźniła z wierszem - nie nauczyła się go na czas. Ukarała więc rodziców za to, że zbyt długo wiersza dla dziecka szukali, odgrywając się na dziecku – bo Ninka bardzo to mocno przeżyła. Co ciekawe, z maili od nauczycielki wynikało, że jest jeszcze czas i wystarczy tylko tytuł wiersza podać a na nauczenie się go przyjdzie jeszcze pora. Najwyraźniej maile sobie a życie sobie.

Iga, o dziwo, bez większych protestów i oporów ponownie pojawiła się w przedszkolu, nie marudzi co dzień, że nie chce iść. Może wreszcie zaczyna się tam czuć dobrze, może jakieś przyjaźnie powoli nawiązuje? Ciężko powiedzieć, bo standardową odpowiedzią na pytanie jak było w przedszkolu jest „fajnie”. 
Byle do wiosny, cokolwiek przyniesie.

środa, 9 marca 2016

nuda

Nuda, nuda powiadam. Nic się nie dzieje. Tylko gorączka, ból gardła, katar, osłabienie, wysypka, choroba.
Odnoszę wrażenie, że ostatnie tygodnie właściwie tylko zdrowia dotyczą. Plany wprzód też mało zróżnicowane - szczepienie, ortodonta (no, ten akurat był dzisiaj, ale jeszcze jeden i tak będzie w tym miesiącu), badanie małżonka, alergolog, kardiolog, badanie jamy brzusznej, badanie uszka...
No zdurnieć idzie.
Wrrr...

A gdyby tak (uwaga, będę marzyć)...
"Byliśmy dzisiaj na rewelacyjnej wystawie w muzeum. Dotyczyła (...). A po wyjściu niespodzianka! Spotkaliśmy (...) i razem poszliśmy najpierw na spacer a potem na obiad, do takiej sympatycznej małej knajpeczki (...). A w niedzielę z kolei zrobiliśmy sobie wycieczkę rowerową, piknik na trawie i granie w (...). Po południu przyszli (...), dzieciaki szalały a starszaki trochę mniej, choć równie sympatycznie. Tydzień też się szykuje cudny, bo (...)".

Nie można by tak? Naprawdę nie dałoby się?

niedziela, 6 marca 2016

kiedyś

Kiedyś się, kurde, wyleczymy.
W czwartek zaniemogl mój małżonek. Piątek i sobotę miał naprawdę dramatyczną. Dzisiaj, od nocnych godzin dołączyłam do niego. Obecnie mam 38.5 i ledwo na oczy widzę.
Iga u Dziadków, Nina jakoś się trzyma. Kacpra jakby bierze, bo śpi jak noworodek. Ale goraczki brak i kataru czy kaszlu też.
K. na antybiotyku dochodzi do siebie.
Nie wiem, na czym to polega. Czy im więcej osób w rodzinie tym dłużej infekcje trwają bo sobie wzajem przekazujemy?
Nie wiem, ale naprawdę mam dość. Ostatnio taką akcję pamiętam sprzed ponad 3 lat, kiedy Nina przywlokla na Boże Narodzenie grypę i skończyło się zapaleniami płuc i oskrzeli u wszystkich poza Nina i moja Mamą. Ale wtedy się pochorowalismy, pomeczylismy i wyzdrowielismy.
A teraz chyba idziemy na rekord...

wtorek, 1 marca 2016

zdrowia... zdrowia i wiosny...

Nie jest dla nas łaskawy ten rok. Zdrowotnie. W pozostałym zakresie nie mam prawa narzekać i mam nadzieję, że tak pozostanie. Zdrowotnie niech się jednak odmieni, jak najszybciej…
No bo po tym zapaleniu gardła, kiedy to Nina poradziła sobie prędziutko a Iga męczyła się całkiem długo, najpierw z gardłem a potem z jakąś infekcją w ustach (tak do początków lutego to trwało a zaczęło się przecież na Dzień Babci) przez chwilę spokój był. Drżałam o młodego i to jego ucho, w ubiegły czwartek okazało się, że niepotrzebnie, bo ucho jest zdrowe.
I jeśli chodzi o zdrowe dzieci w lutym to koniec wyliczanki.
W środę, 17 lutego, Iga podniosła sobie temperaturę a mi ciśnienie. Została w domu, częściowo z K., potem ze mną. W sobotę już była całkiem zdrowa, tylko nos zapchany, ale u niej to norma bez konsekwencji. Poszła do przedszkola w poniedziałek.
W środę 24 lutego Nina obudziła się z bólem głowy i, jak się okazało, stanem podgorączkowym. Takie rzeczy mijają jej prędko, sądziłam że już następnego dnia wybierze się do szkoły. Niestety, nie minęło.
Iga zagorączkowała wieczorem w środę, więc od czwartku wspierają nas siły pomocowe w postaci mojej Mamy.
W piątek Nina, zamiast czuć się lepiej, miała już 39 stopni, zablokowany nos, kaszel, ból głowy i kiepskie samopoczucie… Iga się trzymała całkiem nieźle.
W sobotę Nince jakby zaczęło przechodzić, wprawdzie jeszcze coś tam gorączkowego miała, ale już widać było po niej, że jest lepiej, od niedzieli w zasadzie dochodzi do siebie. Ale słaba jest niesamowicie i mocno marudna.
Za to Iga od niedzieli zaczęła bardziej gorączkować, wczoraj pojechałam z nią do lekarza, który usłyszał coś w płucach. CRP nie wykazało infekcji bakteryjnej, więc ani myślę dawać jej antybiotyku, dzisiaj mój małżonek pojechał z Igą do lekarza i lekarka już się raczkiem wycofała z pomysłu zapalenia płuc. Przesłyszała się wczoraj czy jak? Jeszcze Iga lekko gorączkuje, ale zdecydowanie ma się lepiej.
Stan na dziś jest więc taki, że Nina jest osłabiona po infekcji a Iga jeszcze jest chora.
W sumie po raz pierwszy od bardzo długiego czasu widziałam Ninę w takim stanie. Naprawdę źle się czuła, była bardzo osłabiona i nie potrafiła sobie z tym poradzić. Nie umie dziewczynka chorować. Nie potrafi porządnie wysmarkać nosa, inhalacje dłuższe niż 30 sekund ją irytują, kaszlanie dłużej niż 3 minuty powoduje histerię, autentyczną histerię, z płaczem, rzucaniem się na łóżko, krzykami typu „gdybyś wiedziała, jak ja się źle czuję” i generalnym poczuciem, że życie jest bez sensu.
Może i lepiej, bo świadczy to o tym, że dziecko co do zasady nie ma doświadczenia w chorowaniu, bo zdrowe jest, ale jednak zabrakło mi hartu ducha i godności w tym chorowaniu ;)
Iga zaś dzielnie znosiła wszystkie syropy, inhalacje, nawet w kwestii pobrania krwi straszyła ją tylko wizja igły („mamo, ale ja nie chcę wenflonu” – biedne dziecko, ma już traumę po szpitalach), nawet nie jęknęła jednak, kiedy pielęgniarka dobrała się do jej paluszka. Noska też wysmarkać nie umie, ale teraz robi to za nią odkurzacz. W końcu się zdecydowałam na to urządzenie przedziwne i faktycznie, nie wysysa z głowy nic, poza katarem. Przynajmniej na to wygląda.
I w ten oto sposób weekend mieliśmy pełen atrakcji. Nie pamiętam, jak minął. Ponoć był. Ostatnio bowiem dni polegają głównie na gonieniu dziewczyn, żeby na młodego nie ziały tymi swoimi prątkami.
Bardzo bym sobie życzyła, żeby była to OSTATNIA akcja infekcyjna tego roku, a przynajmniej szkolnego. Mam serdecznie dość biegania po przychodniach, ładowania w dzieciaki litrów dziwnych substancji, zamartwiania się, czy aby na pewno dobrze robię (a w zasadzie – czy moja diagnoza jest słuszna), nasłuchiwania i różnicowania kaszlu, kichnięć i innych skarg. I tego kiszenia się w domu, wszyscy siedzą sobie na głowie, gorączkujących dzieci. Wrrr….