Jak by tu zacząć?
Nic w życiu nie trwa wiecznie.
Nie, zbyt patetyczne.
Za dobrze mi było.
No, to akurat nie jest do końca prawdą, bo w tej mojej firmie sporo, bardzo, bardzo dużo należałoby zmienić.
Zamiast wstępów zatem – żyjemy w chorym kraju, który ma
chorych mieszkańców. Chorych na łby. I w zasadzie mniejsza o poglądy
polityczne, chorych i już.
Spieszę z wyjaśnieniami. o jaką to chorobę mi chodzi.
Mój szef oznajmił mi, podczas rozmowy zainicjowanej przeze
mnie (co mnie dodatkowo zadziwia, bo najwyraźniej sam z siebie nie widział
powodu, żeby na tak istotną rozmowę jednak samodzielnie mnie zaprosić), że nie ma pewności
czy znajdzie się dla mnie miejsce kiedy już będę wracać do pracy, po urlopie rodzicielskim. Że raczej się
nie znajdzie, że spróbuje mnie gdzieś „upchnąć”, ale takie wyjście też może
okazać się niemożliwe.
Że niby nie chce się mnie pozbywać, ale obawia się, że
będzie musiał.
I niech mi ktoś teraz wyjaśni – czy posiadanie dzieci w tym
kraju nie jest jak jazda na roller-coasterze? Czy nie powinno być tak, że
jednak matki są w pełni chronione przed zwolnieniami? Czy w normalych krajach takie rzeczy też się dzieją? I nie mówię tu nawet o rozwiązaniach prawnych –
mam na myśli mentalność.
Mój szef doskonale wie, że rodzinę mam wielodzietną ("patologiczną" :D). Ale zna też mnie jako pracownika – zwolnienie na chore (a
chorowały!) dzieci brałam kilka razy w ich życiu. Na siebie też dosłownie
kilka. Pracowałam do końca drugiego trymestru ciąży i Igi i Kacpra. W pracy
nigdy się nie buntowałam, nie pyskowałam, nie kwestionowałam. Zadania
wykonywałam samodzielnie. Sprawy sądowe wygrywałam – choć moi koledzy z
większym doświadczeniem sprawy podobne przegrywali. Jeździłam, nawet będąc w
ciąży, mając w domu dwoje małych dzieci, po Polsce całej na te rozprawy, bo tak
należało. To, co miałam robić – robiłam dobrze, nawet przed pójściem na
zwolnienie dostałam od kolegi, z którym współpracowałam, przepięknego maila z
podziękowaniami, do wiadomości mojego szefa.
No i co? No i nic. Merytoryczna strona się nie liczy.
Zaangażowanie – nie ma znaczenia.
Strona tak zwana socjalna – olać ją.
W jakim ja kraju żyję?
I wcale nie proszę o żadną jałmużnę, nie uważam, że należy
mi się cokolwiek tylko dlatego, że mam dzieci. Należy mi się uczciwa ocena pracownicza –
a skoro wiem, wiem doskonale, że niektórzy w firmie blado by przy mnie wypadli
(czas skończyć z fałszywą skromnością) – to należy mi się wówczas uwzględnienie
mojej sytuacji rodzinnej.
I na serio – nie rozumiem argumentów pod tytułem „ja w sumie
to rozumiem pracodawców, że nie chcą zatrudniać kobiet” czy "no właściwie to kobieta, której długo nie ma w pracy, powinna być zwalniana jako pierwsza, bo inni jednak są, pracują, a jej nie ma". Naprawdę? A kto, do
jasnej cholery, ma te dzieciory rodzić? Kto je produkuje? Same rosną?
Importujemy je? A na emerytury to kto będzie pracować? Wróżki-zębuszki?
Ludzie, wy tak serio? Że rozumiecie dyskryminację ze względu
na urodzenie dziecka? I nieobecność spowodowaną sprawowaniem nad nim osobistej
opieki, żeby go, kurwa, do żłobka nie oddawać? Naprawdę powinnam pracować do 9
miesiąca, kiedy czułam się jak hipopotam, a potem wrócić po miesiącu? Serio?
Bo ja to mam takie utopijne poglądy, marzenia ze sfery
państwa i narodu o mentalności kanadyjskiej (z tego, co czytam, tam obecnie
naprawdę dobrze się dzieje). Myślę sobie, że tak, nieobecność kobiety jest
pewnym wyzwaniem dla pracodawcy. Można je określić jako problem, zapewne, ale
myślę, że można też ustalić, że rodzenie i wychowywanie dzieci, małych Polaków,
przyszłych podatników i płatników emerytur, to nasza wspólna, narodowa sprawa.
A skoro tak, to każdy powinien jakiś tam ciężar z tym
związany ponieść. Kobiety mają najłatwiej – najpierw ich ciało zmienia się, mają
przeróżne problemy (kręgosłup, mdłości, nudności, hemoroidy, cukrzyca, problemy
z opuchniętymi nogami, żylaki, rozstępy), w tym mające wpływ na ich całe życie.
Poród to pikuś, wiadomo. Potem opieka nad noworodkiem i niemowlakiem –
łatwizna, takie wstawanie w nocy przez wiele miesięcy to niezła frajda,
siedzenie w domu ze stworzeniem, które jest niekomunikatywne –bardzo rozwojowe.
Mężowie / partnerzy trochę ciężej, bo muszą znosić fochy swoich kobiet i
pomagać przy dzieciach, mniej lub bardziej, ale jednak. Niektórzy czasem nawet
przewijają te dzieci! Inni chodzą na spacery, zdarza się, że raz w tygodniu
nakarmią. Nie mówię o sobie, mój mąż jest antytezą powyższego, ale to raczej on
jest wyjątkiem, a nie opisany model faceta.
Ale najgorzej to mają pracodawcy. Kosztowo przecież aż przez
33 dni musi płacić chorobowe – potem pracownik jest już na liście płac ZUS-u.
No i musi jakoś zorganizować sobie miejsce, które kobieta opuściła, nie daj
bobrze zatrudnić zastępstwo. Koszmar!
Gdyby jednakowoż jeden z drugim - szefowie, właściciele firm, przedsiębiorcy - się przełamali to może i
mentalność w tym kraju by jakoś ewoluowała w stronę normalności.
Nie żałuję i nigdy żałować nie będę, że mam trójkę dzieci.
Moją „super” firmę, mojego przełożonego najchętniej pożegnałabym
międzynarodowym znakiem przyjaźni czyli środkowym palcem. Póki co nie mogę, bo
kwestia zapewnienia bytu (współzapewnienia, dla ścisłości) jest jednak
ważniejsza i jeśli nic się nie wydarzy to będę błagać o możliwość powrotu, ale gdybym mogła… Ale zamierzam teraz pracować, tak intensywnie jak
to tylko możliwe, żeby moje marzenie o formie pożegnania wcielić w życie.
Własna firma, praca gdzie indziej. Na szczęście – świat nie kończy się na tej
zaprzałej korporacji i na szczęście nie jestem z gatunku tych, którzy usiądą i
zaczną rozpaczać. Motywuje mnie nie tylko wizja pożegnania, ale też myśl, że z
takich sytuacji można wyjść naprawdę obronną ręką.
I tylko żal mi, że tak w tym kraju, mimo dramatycznej
sytuacji demograficznej, mimo tylu działań wszystkich rządów, żeby tym kobietom-matkom
jakoś pomóc, jest tyle osób, które mają posrane w głowach jak mój szef albo jak ci, którzy mówią, że tacy
szefowie, jak mój, w sytuacji takiej, jak moja, mają choć krztynę racji.