poniedziałek, 25 kwietnia 2016

auta się psują, rodzice kochają

Padło nam auto, zapasowe. Wspomnienie auta, w zasadzie, taka zielona katastrofa ekologiczna. Nie wiem, czy nie jest pełnoletnie i samo nie mogłoby się przemieszczać.
Padł akumulator. Wprawdzie memu mężu wierciłam dziurę w brzuchu – weź chłopie i go podładuj – ale od mistrza ceremonii słyszałam, że to nic nie da, bo akumulator padł. No jak nie da to nie da, ja się wtrącać nie będę.
W końcu przyszła wiosna, czas zmian i działania. Mąż postanowił, wspomożony finansowo przez mojego Tatę, wymienić akumulator. Poszedł w nieznanym mi celu do sąsiada, wrócił dziwnie późno i zadowolony z siebie oznajmił, że auto jeździ. W sensie – udało się akumulator reaktywować, auto odpaliło na kable od auta drugiego i teraz się ładuje na prostowniku.
Mogłabym powiedzieć „a nie mówiłam”, ale nie powiedziałam. Ale warto pamiętać, że mogłam.
Autko zapasowe się naładowało, zawiozło mnie do celu, lekko rzężąc i charcząc, ale jednak. Kiedy jednak postanowiłam wrócić – odmówiło współpracy.
Jak rasowa blondyna, zamiast zabrać się za rozkminianie problemu, chwyciłam za telefon i zadzwoniłam po małżonka. Mąż przybył, pogmerał przy akumulatorze, a raczej przy klemach, i autko znów ożyło. Oczywiście, oberwało się mi, że nie próbowałam sama go ożywić, pogmerać i przykręcić, co zbyłam śmiechem.
Kiedy mąż wyruszył w drogę do domu po uratowaniu mnie, autem głównym, wraz z odebraną ze szkoły Niną w środku, a ja telepałam się tym gruchotem, dostałam od męża MMS-a – a na nim zdjęcie tablicy rozdzielczej samochodu głównego naszego „USTERKA ELEKTRONIKI”. Ponieważ odczuwam pewien dyskomfort, kiedy muszę wydawać pieniądze na naprawę czegoś (ostatnio była to rura, położona pod naszym podjazdem, dokopanie się do niej oznaczało rozebranie podjazdu, wykopanie dziury półtora metra w głąb, naprawę rury i odtworzenie tego, co było przed awarią), napisałam mojemu mężowi dość lakoniczne „JA PIER…Ę”.
Chwilę później odebrałam telefon. Mąż, uchichrany, relacjonuje:
- Nina mnie spytała, co mama napisała, więc mówię, jej, że napisała…
Odetchnęłam, bo czasem mąż daje Nince telefon, żeby przeczytała lub odpisała tym razem jednak najwyraźniej nie dał.
- .. że jestem wspaniały, cudowny, niesamowity, przystojny i jest ze mną taka szczęśliwa, świata poza mną nie widzi.
Dobrze, że nie widział mojej miny. Naprawdę dobrze.
- Wyobraź sobie, co powiedziała Nina na to?
Odparłam, że nie mam pojęcia.
- Twoja córka powiedziała, że mama nigdy by tak nie napisała.


No. Sztama, córeczko, nie?

niedziela, 24 kwietnia 2016

zła matka

Natychła mnie Brytusia i zaczęłam się zastanawiać, jak to ze mną jest. Empirycznie przekonałam się, że zła matka ze mnie, nieczuła i wyrodna.
Ot, mamy niedzielę. Rzuca złem za oknem, więc siedzimy w środku. Mniejsza o zaspany poranek i coś jakby namiastkę sprzątania - umawiamy się z dzieciorami, że po obiedzie bawimy się razem.
Kiedy zasiadamy do obiadu Iga jest lekko zła, bo dopiero co wstała, Nina zaś tryska humorem.
Dziewczyny, zamiast jeść, zaśmiewają się do rozpuku, bo Kacper dostał ugotowaną marchew. Zamiast jeść, rozmazuje ją po twarzy, ubraniu, krzesełku do karmienia, zrzuca na podłogę a przy okazji ściąga z siebie kombinezon do karmienia. Kupa śmiechu, faktycznie, zwłaszcza dla tego, kto to będzie sprzątał.
Ale że wstałam dziś z postanowieniem niewyprowadzenia mnie z równowagi, uśmiecham się (kwaśno) i ja. Przy okazji zajadam się tortillą mężowskiej roboty.
W końcu dziewczyny oznajmiają, że one nie chcą już jeść, bo ostre, bo za dużo, bo się najadły, bo coś tam i coś tam.
Na marginesie dodam tylko, że gdybym to ja gotowała i po mniejszej lub większej mojej pracy kuchennej usłyszałabym, że niedobre, nie chcę, chcę coś innego, to danie wzgardzone wetknęłabym marudzącemu dziecku dokładnie w takim czasie, w jakim wypowiedział te słowa o niesmakowaniu.
No ale jest inaczej - jasne, nie ma sprawy, ale wiecie, słodyczy nie będzie. Dziewczyny się zgadzają, mimo, że wiedzą, że mamy upieczone przez K. w piątek kokosanki i muffinki.
Zaczynamy obiecaną, poobiednią zabawę, wg ich reguł, wreszcie, po 17, oznajmiam, że mam ochotę na kawę, Kacper idzie spać, więc i tak zabawę trzeba na chwilę przerwać.
Kiedy tylko powiedziałam, że do kawy zjem słodycze, moje córki zamieniły się w klony kota ze Shreka. Czy mogą i czy ja też i ja chcę i...
- Nie, dziewczyny, nie zjadłyście obiadu.
Na co Iga stwierdziła, że dlatego, że było niedobre i ona chce słodycze. Kiedy usłyszała kategoryczne "nie" - przestała drążyć i zajęła się zabawą.
Nina zaś...
Nina. Histeryczka i aktorka. Wymuszacz. Nasza rodzinna kupka nieszczęścia - często na zawołanie, choć przyznaję, poruszają ją różne rzeczy nie tylko na zawołanie (jak choćby historia mojego Profesora z gitary, którego grób wreszcie wczoraj odwiedziłam).
Nina dzisiaj, na hasło, że nie może słodyczy, złożyła ręce w modlitewnym geście i zaczęła mnie prosić i błagać. Wyjaśniłam jej, że mamy ustalone zasady, skoro nie zmieściła obiadu to nie zmieści też słodyczy.
Histeria sięgnęła Himalajów. K. nieopatrznie rzucił, że mogę dać jej jarzyny z rosołu, co już samo w sobie wzbudziło moją wesołość.
Nina weszła na swój dobry poziom aktorski.
- Ale mamo, daj mi jarzyny z rosołu, proszę Cię, błagam! Ja chcę tylko jedną kokosankę!
Powiedziałam jej, żeby poszła na górę, bo obudzi Kacpra, a temat słodyczy mamy skończony. Siadła więc, paskuda jedna, na schodach w pół drogi na górę i zawodzi. No to jej wyjaśniłam, że płacz na mnie średnio działa a jak obudzi Kacpra to będę lekko wkurzona, więc żeby poszła. Za chwilę słyszę, jak skarży się Idze. Niewiele to dało, więc szybko przyszła na dół i wypłakuje się mojemu mężowi.
A ja leżę na sofie i rechoczę. Moje dziecko płacze z głodu za jedną kokosanką a ja chichram się jak głupia. Nie pomógł, na pewno, komentarz K., że resztek z rosołu dziecku żałuję.
Nina nie widziała, że zwijam się ze śmiechu, bo nie o to chodzi, żeby ją ośmieszać. Próbuję jej wyjaśniać, że takie reakcje są lekko przesadzone (słowo "lekko" jest tu, rzecz jasna, eufemizmem). Że na histerię i wymuszenia w tym domu się nie reaguje, a jeśli nawet - to w sposób odwrotny do oczekiwanego.
Ale nic nie poradzę na to, że "bitwa o kokosankę" budzi u mnie wesołość. Że dziecko tak się zapętliło, że było gotowe zjeść jakieś popłuczyny z rosołu w postaci pietruszki, selera czy ziemniaka, gotowanych, bez smaku, byle tą jedną kokosankę dostać.
"Bo to zła matka była", napiszą o mnie na grobowcu, jak mnie w końcu te dzieci ukatrupią.

piątek, 22 kwietnia 2016

tako się potoczyło

Na kilka dni przed ósmą miesięcznicą sypnął Kacper zębem. Jednym, jedynym. Nie złotym, niestety, choć jak będzie mnie nim dalej tak gryźć to mu zęba wybiję i wstawię sztucznego. Może i będzie jakiegoś koloru, kto wie?
Poza opóźnieniem zębowym jest młody także opóźniony w jedzeniu. Wszelkie pokarmy, które nie mają konsystencji papki powodują u niego odruch wymiotny, a czasem nie tylko odruch. Co ciekawe, kiedy chwyta w łapki "tygryski", czyli kukurydziane chrupki czy ryżowe wafelki, potrafi je pomemłać, rozślinić i pożreć. Ale takie już kluseczki - gwarantowany paw.
No i kolejne wyzwanie - nauczmy się jeść!
Niebawem zapewne rozpocznę gotowanie dla dziecka a następnie rozgniatanie, bardzo jestem ciekawa jego wrażeń.
Na razie dalej Kacper najchętniej jadłby mnie, co nocami robi często i chętnie. Wrrr.... Rytm się taki gdzieś ustalił, że koło 19 gad dostaje kaszkę, często na moim mleku. Po kąpieli jeszcze go dopycham mlekiem, on nie odmawia i zaczyna się odliczanie - ile dzisiaj prześpi? Z reguły udaje się tak do 23-24, ale bywa i do 22. Potem, kiedy się kładę, z reguły znowu życzy sobie dokładki, więc jeśli idę spać ok. 0.30 to koleś je co godzinę. A co, na panisko trafiło! Potem już ładniutko i równiutko - co 3 godziny. Rankiem o 7 lub 8 śniadanko mleczne i wstajemy z radością powitać nowy dzień...
Koło 10-11 Kacper je owoce w ramach drugiego śniadania. Lub nie je, trudno przewidzieć. Ostatnio raczej nie je, na pewno nie w całości. Potem koło 14 zupka z czymś. Czyli z mięsem, rybką lub jajkiem - póki co ze słoiczka. Czasem znajdzie posiłek uznanie a czasem wróci. Jak dziś po kluskach. I dwa dni temu też, nie wiem po czym, nie ja gościa futrowałam.
A potem o 17 karmienie, w ramach podwieczorku.
Co do drzemek to nadal ciężko stwierdzić, jakie Kacper ma pory snu. Potrafi po godzinnej drzemce. od 14.20 do 20.00 nie spać ani chwili, potrafi kimnąć się w aucie podczas przejażdżki do miasta, na 10 minut i po godzinie znów być sennym. Nie ma, niestety, reguł i stałych pór a wszystko przez tryb życia - ciągle jeździmy tam i nazad z tymi bździągwami i trudno wypracować sobie jakąś rutynę. Niedobrze, wiem.
Nie wiem zaś, co powoduje, że waga mu z lekka stanęła. Niewiele ponad 8 kg i koniec. Nie mogę powiedzieć, że jest chudy, jest w sam raz, co do zasady zjada ładnie, jedynie te ostatnie dni to pewien kłopot (oczywiście - wszystkiemu winne zęby), ilość mojego karmienia jest naprawdę spora a i obcego żarcia je dużo. Może za dużo się rusza?
Co do ruszania - zaczął się Kacper przemieszczać, załapał nareszcie. Czołga się na razie jak na łysego rekruta przystało. Jeszcze niepewnie, nie koordynuje dupki z rączkami, czasem machnie obiema rączkami do przodu, czasem dupkę podniesie i chciałby jakoś ten fakt wykorzystać, ale nie bardzo wie jak. No ale się przemieszcza. Sprawa jest świeża, bo jeszcze parę dni temu, na swoim kocyku, potrafił przemierzyć może metr, na łóżku - z półtora, i to po długich namowach. Dziś zaś wystartował do kręcącego się bączka i od razu pół domu wyfroterował. Póki co nie załapał, że dzięki mobilności może dotrzeć i poeksplorować każdy zakamarek domu i oby załapał jak najpóźniej.
Co ciekawe, ze swojej pozycji czołgisty za Chiny Ludowe nie potrafi przejść do siadu prostego i w drugą stronę też, za cholerę. Włącza wtedy syrenę i tak długo krzyczy, aż ktoś mu pomoże. Nie ma w nim duszy zdobywcy i natury wojownika.
Taka kluska z niego. Najchętniej to nosić albo, ewentualnie, podtrzymywać pod paszki, żeby mógł symulować przemieszczanie się. Robi wtedy buźką takie śmieszne cóś, jakby mlaskał i ogólnie jest zabawny.
Kiedy jest głodny - daje radę dopóty, dopóki mnie nie ma na horyzoncie. Jak tylko się pojawię albo usłyszy mój głos - płacz, tragedia, katastrofa. Wiadomo, bufet w pobliżu. Kiedy jest najedzony nie jestem mu tak bardzo potrzebna, choć na mój widok cieszy się przeuroczo.
Ale i tak najbardziej cieszy się na widok sióstr. Śmieje się tak, jak to dzieci, wsobnie. Rechot wsteczny. Albo normalnie chichra.
I jest po prostu cygańskim dzieckiem. Nie ma oporów przed nikim obcym - wzięty na ręce obserwuje chwilę, znam nie znam, po czym, po zaakceptowaniu facjaty delikwenta, uśmiecha się szeroko i odwraca celem obserwacji świata.
Bo obserwować uwielbia. Lampka, która robi pstryk, w aucie, w pokoju - rewelacja! Obraz z kwiatami. Ptaszki za oknem. Jadące auto, autobus, tramwaj. Ludzie. Oj, no, wszystko!
Jednak swoje obserwacje zostawia dla siebie, refleksji żadnych nie ma na ten temat. Dadada... Ajajajaj. Baba. Reaguje na BUM BUM - wali wtedy z uciechą łapką w powierzchnię przed sobą. I rączkami z zaciśniętymi paluszkami udaje, że bije brawo, ale do tego nie potrzebuje komendy BRAWO, po prostu wali co sił.
I dalej uwielbia, żeby mu śpiewać. O czym regularnie zapominam, bo ani śpiewać nie lubię, ani nie potrafię. Ale jak sobie przypomnę i pojadę z jakimś głodnym kawałkiem, to uśmiecha się szeroko, meloman jeden.
I już tak nie protestuje w aucie. Nie, nie zmieniam postanowienia - nici z prawka.

No. Fajna z niego kluska.

czwartek, 21 kwietnia 2016

czwartek, 14 kwietnia 2016

jedz!

Tytułem wstępu.
Gdyby za każdy zwrot, kierowany w stronę naszych dzieci a namawiający je do jedzenia, płacono walutą lub złotem, pławilibyśmy się w luksusach.
Jedz, zjedz wreszcie, no jedz, jedz proszę, ZJEDZ kolację, nie rozmawiam z Tobą bo nie jesz, czy mogłabyś już zjeść, czemu nie możesz zjeść i mieć czasu na przyjemności, czy naprawdę muszę Cię ciągle namawiać żebyś zjadła.
Inwencja mi się wyczerpuje mniej więcej w okolicach obiadu. Przy kolacji wychodzę - z siebie albo z jadalni. Dobrze, że nie mam wglądu w sposób jedzenia w placówkach oświatowych.
Przywiązywanie do krzesła - to byłby dobry pomysł. Szybko jednak takie krzesło straciłoby przyczepność i coś złego mogłoby się stać - na przykład krzesło by się zniszczyło. Przywiązywanie rąk nie zdałoby egzaminu. Zaklejenie ust i zakaz rozmów - słabe i nieefektywne. Czasem, w ramach edukacji, dziewczyny są rozdzielane i jedzą osobno. Nie widzę spektakularnych efektów.

I tak, kiedy ostatnio Nina, podczas kolacji, jedząc nawet jako tako, zdołała jednak opróżnić talerz głównie poprzez przybranie zawartością jego okolic, mój małżonek zwrócił się do niej w te słowa:
- Nina, nie mogę patrzeć, co Ty robisz z tym jedzeniem!
Na co siedząca obok Iga. jedząca wcale lub jeszcze mniej, poradziła mu:
- To zamknij oczy.

piątek, 8 kwietnia 2016

macierzyński w Polsce

Jak by tu zacząć?
Nic w życiu nie trwa wiecznie.
Nie, zbyt patetyczne.
Za dobrze mi było.
No, to akurat nie jest do końca prawdą, bo w tej mojej firmie sporo, bardzo, bardzo dużo należałoby zmienić.
Zamiast wstępów zatem – żyjemy w chorym kraju, który ma chorych mieszkańców. Chorych na łby. I w zasadzie mniejsza o poglądy polityczne, chorych i już.
Spieszę z wyjaśnieniami. o jaką to chorobę mi chodzi.
Mój szef oznajmił mi, podczas rozmowy zainicjowanej przeze mnie (co mnie dodatkowo zadziwia, bo najwyraźniej sam z siebie nie widział powodu, żeby na tak istotną rozmowę jednak samodzielnie mnie zaprosić), że nie ma pewności czy znajdzie się dla mnie miejsce kiedy już będę wracać do pracy, po urlopie rodzicielskim. Że raczej się nie znajdzie, że spróbuje mnie gdzieś „upchnąć”, ale takie wyjście też może okazać się niemożliwe.
Że niby nie chce się mnie pozbywać, ale obawia się, że będzie musiał.

I niech mi ktoś teraz wyjaśni – czy posiadanie dzieci w tym kraju nie jest jak jazda na roller-coasterze? Czy nie powinno być tak, że jednak matki są w pełni chronione przed zwolnieniami? Czy w normalych krajach takie rzeczy też się dzieją? I nie mówię tu nawet o rozwiązaniach prawnych – mam na myśli mentalność.

Mój szef doskonale wie, że rodzinę mam wielodzietną ("patologiczną" :D). Ale zna też mnie jako pracownika – zwolnienie na chore (a chorowały!) dzieci brałam kilka razy w ich życiu. Na siebie też dosłownie kilka. Pracowałam do końca drugiego trymestru ciąży i Igi i Kacpra. W pracy nigdy się nie buntowałam, nie pyskowałam, nie kwestionowałam. Zadania wykonywałam samodzielnie. Sprawy sądowe wygrywałam – choć moi koledzy z większym doświadczeniem sprawy podobne przegrywali. Jeździłam, nawet będąc w ciąży, mając w domu dwoje małych dzieci, po Polsce całej na te rozprawy, bo tak należało. To, co miałam robić – robiłam dobrze, nawet przed pójściem na zwolnienie dostałam od kolegi, z którym współpracowałam, przepięknego maila z podziękowaniami, do wiadomości mojego szefa.
No i co? No i nic. Merytoryczna strona się nie liczy. Zaangażowanie – nie ma znaczenia.
Strona tak zwana socjalna – olać ją.

W jakim ja kraju żyję?

I wcale nie proszę o żadną jałmużnę, nie uważam, że należy mi się cokolwiek tylko dlatego, że mam dzieci. Należy mi się uczciwa ocena pracownicza – a skoro wiem, wiem doskonale, że niektórzy w firmie blado by przy mnie wypadli (czas skończyć z fałszywą skromnością) – to należy mi się wówczas uwzględnienie mojej sytuacji rodzinnej.

I na serio – nie rozumiem argumentów pod tytułem „ja w sumie to rozumiem pracodawców, że nie chcą zatrudniać kobiet” czy "no właściwie to kobieta, której długo nie ma w pracy, powinna być zwalniana jako pierwsza, bo inni jednak są, pracują, a jej nie ma". Naprawdę? A kto, do jasnej cholery, ma te dzieciory rodzić? Kto je produkuje? Same rosną? Importujemy je? A na emerytury to kto będzie pracować? Wróżki-zębuszki?
Ludzie, wy tak serio? Że rozumiecie dyskryminację ze względu na urodzenie dziecka? I nieobecność spowodowaną sprawowaniem nad nim osobistej opieki, żeby go, kurwa, do żłobka nie oddawać? Naprawdę powinnam pracować do 9 miesiąca, kiedy czułam się jak hipopotam, a potem wrócić po miesiącu? Serio?

Bo ja to mam takie utopijne poglądy, marzenia ze sfery państwa i narodu o mentalności kanadyjskiej (z tego, co czytam, tam obecnie naprawdę dobrze się dzieje). Myślę sobie, że tak, nieobecność kobiety jest pewnym wyzwaniem dla pracodawcy. Można je określić jako problem, zapewne, ale myślę, że można też ustalić, że rodzenie i wychowywanie dzieci, małych Polaków, przyszłych podatników i płatników emerytur, to nasza wspólna, narodowa sprawa.

A skoro tak, to każdy powinien jakiś tam ciężar z tym związany ponieść. Kobiety mają najłatwiej – najpierw ich ciało zmienia się, mają przeróżne problemy (kręgosłup, mdłości, nudności, hemoroidy, cukrzyca, problemy z opuchniętymi nogami, żylaki, rozstępy), w tym mające wpływ na ich całe życie. Poród to pikuś, wiadomo. Potem opieka nad noworodkiem i niemowlakiem – łatwizna, takie wstawanie w nocy przez wiele miesięcy to niezła frajda, siedzenie w domu ze stworzeniem, które jest niekomunikatywne –bardzo rozwojowe.

Mężowie / partnerzy trochę ciężej, bo muszą znosić fochy swoich kobiet i pomagać przy dzieciach, mniej lub bardziej, ale jednak. Niektórzy czasem nawet przewijają te dzieci! Inni chodzą na spacery, zdarza się, że raz w tygodniu nakarmią. Nie mówię o sobie, mój mąż jest antytezą powyższego, ale to raczej on jest wyjątkiem, a nie opisany model faceta.

Ale najgorzej to mają pracodawcy. Kosztowo przecież aż przez 33 dni musi płacić chorobowe – potem pracownik jest już na liście płac ZUS-u. No i musi jakoś zorganizować sobie miejsce, które kobieta opuściła, nie daj bobrze zatrudnić zastępstwo. Koszmar!

Gdyby jednakowoż jeden z drugim - szefowie, właściciele firm, przedsiębiorcy - się przełamali to może i mentalność w tym kraju by jakoś ewoluowała w stronę normalności.

Nie żałuję i nigdy żałować nie będę, że mam trójkę dzieci. Moją „super” firmę, mojego przełożonego najchętniej pożegnałabym międzynarodowym znakiem przyjaźni czyli środkowym palcem. Póki co nie mogę, bo kwestia zapewnienia bytu (współzapewnienia, dla ścisłości) jest jednak ważniejsza i jeśli nic się nie wydarzy to będę błagać o możliwość powrotu, ale gdybym mogła… Ale zamierzam teraz pracować, tak intensywnie jak to tylko możliwe, żeby moje marzenie o formie pożegnania wcielić w życie. Własna firma, praca gdzie indziej. Na szczęście – świat nie kończy się na tej zaprzałej korporacji i na szczęście nie jestem z gatunku tych, którzy usiądą i zaczną rozpaczać. Motywuje mnie nie tylko wizja pożegnania, ale też myśl, że z takich sytuacji można wyjść naprawdę obronną ręką.


I tylko żal mi, że tak w tym kraju, mimo dramatycznej sytuacji demograficznej, mimo tylu działań wszystkich rządów, żeby tym kobietom-matkom jakoś pomóc, jest tyle osób, które mają posrane w głowach jak mój szef albo jak ci, którzy mówią, że tacy szefowie, jak mój, w sytuacji takiej, jak moja, mają choć krztynę racji.

czwartek, 7 kwietnia 2016

życie to nie bajka...

- A czy Tata będzie nam mógł opowiedzieć bajkę? - pada pytanie Igi po mojej informacji, że jest już późno i muszą się spieszyć, te trolle górskie, z jedzeniem kolacji i kąpielą.
- To od Was zależy, jak się pospieszycie, to pewnie tak.
- Mamo, ja chcę siku.... - oznajmia Iga i już jej nie ma.
- No i widzisz, Iguniu, i właśnie takie przedłużanie jedzenia kolacji może spowodować, że bajki nie będzie.
Nieważna jest bajka. Ważne, że żyjemy - biegnąc w stronę toalety stwierdza Iga.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

po świętach

A wspominałam, że aktualnie na tablicy mamy wszy? Nie?
No. Wszy mamy. Przyniosła je ze szkoły Nina. Zaraziła Igę. No więc pryskamy, pierzemy, szukamy i czekamy aż będą kolejne. W ramach akcji ZABIJ i akcji PREWENCJA młody został ogolony na rekruta, wygląda wreszcie na swój wiek, bo te jego długie kudły myliły mnie i otoczenie. Rozważam ogolenie też tych dwóch lasek, bo zabawa w szukanie ziarnka (przezroczystego) sezamu albo ziarenka piasku jakoś niespecjalnie mnie bawi.

O potopie wspominałam, zdaje się. Przyczyna okazała się prozaiczna - mieliśmy za wykonawcę debila. Gość wrzucił pod ziemię złączkę, która pod ziemię się nie nadaje a do tego źle złączył złączką rury. Złączka była dzielna, te 5 lat wytrzymała, ale w końcu krzyknęła "Panowie, ja to pieprzę" i pieprznęła. Przez te dwa czy dwa i pół tygodnia, kiedy sądziliśmy, że woda opadowa i pośniegowa nie jest w stanie w ziemię wsiąknąć, kiedy snuliśmy wizje robienia drenażu, odwodnienia liniowego, studni i mieszania gruntu z piaskiem (równa się przekopanie tego obecnego trawnika), woda lała się pięknym i wartkim strumieniem. Pompkę jedną zajechaliśmy, kupiliśmy drugą, prądu poszło, że ho ho, a woda dalej się lała. Mieliśmy podmokniętą ścianę domu, wodę pod tarasem i wokół domu. Mech porósł śliczny okolice od lewa do prawa, a bagienko jakie się zrobiło zachwyciłoby Shreka, bez dwóch zdań.
Do łba nikomu nie przylazło, że to rura może być, bo w domu woda była pod odpowiednim ciśnieniem.
Dopiero zawezwany spec od drenażu rzucił okiem i od razu wydał wyrok. W sumie dobrze, że miał rację. Jednak koszt rozkopania podjazdu, załatania wycieku i przywrócenia stanu pierwotnego jest mniejszy niż osuszanie całej działki...

I tak właśnie - w święta woda stała, słońce świeciło, dzieci wyspacerowane przez mojego tatę i moich teściów, wybawione przez obie babcie, obsypane przez kudłatego zająca prezentami, fajnie było.
Moi rodzice przybyli w czwartek, zostali do wtorku, teściowie wpadli jak po ogień w sobotę i uciekli w poniedziałek. Jedzenia... Ło matko, ile było jedzenia. Jeszcze w sumie trochę zostało. Dużo za dużo słodkości, mięs i jajek.

No i cóż. Święta się skończyły, wodę nam zakręcono, rurę naprawiono, wodę odkręcono. Na czas naprawy wybyłam z młodszą młodzieżą do moich rodziców - bo nie wiedziałam zbytnio, ile naprawa potrwa. Weekend właśnie się kończy, chyba czas powoli wdrożyć wiosenno-letnie aktywności dworskie. Zaczęliśmy od przybijania desek do domku narzędziowego (K.) i oczyszczenia terenu ze starych liści (ja). Ciąg dalszy nastąpi.

Była też mała awanturka sobotnia. Bo Iga zabrała Nince psa. Pies, spieszę z wyjaśnieniami, to pieseł z lego, wielkości 3 cm. Nina doniosła o tym straszliwym fakcie z płaczem tak przeraźliwym, jakby Iga jej żywego kundla co najmniej rozdeptała.
Poszłam więc negocjować i chcąc pokazać Idze, że wszystko da się załatwić po dobroci, poprosiłam ją o pieska - żeby zaprezentować, jak można go wydobyć z pazernych rąk Niny. Na spokojnie tłumaczyłam, ale u Igi poziom nerwu wzrastał. W końcu zaczęła krzyczeć.
I kiedy nie chciała się uspokoić, a śpiący nieopodal Kacper wszystkie te krzyki przyjmował na klatę czyli na ucho, nie wytrzymałam.
Ryknęłam na swoje średnie dziecko (i pewnie to ja obudziłam Kacpra...). Niewiele to, oczywiście, dało, tak od razu, ale w końcu dziecko - protestując przeciwko jakimkolwiek formom uległości wobec mnie - zaczęło się uspokajać.

Poszłam do wyjącego Kacpra, przemyślałam, powróciłam i palnęłam obu taką mówkę... No po prostu taką mówkę...
Obraziłam się na nie, nie chcąc z nimi rozmawiać. Wyjaśniłam, że tego rodzaju problemy, jak ten z psem, po prostu MUSZĄ ze sobą wyjaśniać. Że miało być miło a one się wstrętnie kłócą. A, i takie tam. Coś dotarło, bo poprzytulały się, wszawiary jedne, do siebie i potem przez bite dwie godziny bawiły się po prostu wzorcowo ze sobą. Ani jednej kłótni czy sporu, ani chwili przepychanek, nic.
Przykro mi było, że do takiej zgody potrzeba wielkiej awantury i że przez całą sobotę w zasadzie nie pobawiłyśmy się razem. Szkoda, że nie trafia do nich spokojna rozmowa, pokojowe próby rozwiązania konfliktu. Po prostu czasem tak trzeba - huknąć, pięścią walnąć w stół, bo inaczej...

Wolałabym wychowywać swoje dzieci bez krzyku. Oj, jak mi się to marzy... Bez szantażu ("jak nie zjesz obiadu nie będzie słodyczy", "jak nie posprzątasz nie będzie bajki"), bez haseł typu "zrób (...), bo inaczej zacznę na Was krzyczeć". Nie umiem. No po prostu nie umiem.
I zapewne łatwiej na razie dogadać się z Niną, bo ona od zawsze była tym dzieckiem spokojniejszym,  wiek i dojrzałość też robią swoje, ale to nie jest tak, że z nią nie ma przebojów, o nie... Może rzadsze, może poważniejsze, ale jak już są to na czterdzieści cztery fajerki.
W skrócie większość próśb wygląda u nas tak:
- Dziewczyny, posprzątajcie, proszę, a potem siadajcie do stołu.
- Nie - zazwyczaj odpowiada Iga. Ewentualnie odpowiada "nie będę sprzątać", "nie lubię tego jeść", "to jest obrzydliwe". Lub po prostu bezceremonialnie ignoruje prośbę.
- A czy mogę najpierw zrobić (...)? - pyta Nina. Ewentualnie odpowiada, że za chwilę przyjdzie lub teraz nie może lub też coś innego. Nieważne co, ważne, że bardzo, bardzo rzadko zdarza się wysłuchać prośbę i się do niej zastosować bez oporów, walk i prostestów. Czasem i ona po prostu nas olewa.

I weź się, człowieku, nie zirytuj.