wtorek, 29 grudnia 2015

ośmiolatka

Młody – jak to dziś skrupulatnie wyliczyła Nina – skończył cztery miesiące, jeden tydzień i jeden dzień. I choć te cztery miesiące są w jego krótkim życiu poważnym osiągnięciem, wobec skończonych dwa dni później ośmiu lat przez Ninkę – no przykro mi, jeszcze musi trochę się młody postarać.
Kiedyś myślałam sobie, że mając córkę, która jest w drugiej klasie i ma 8 lat jej rodzic jest bardzo stary. Takie duże dziecko! Nie tylko można się z nim rozmówić, ale jest takie samodzielne!
A jaka jest Ninka?
Jest oczywiście wspaniała. Cudowna! Niezwykła i niesamowita. Piękna, dobra, inteligentna, mądra. To jest jasne. Jest wspaniałą istotą i przykładów na to pewnie nie zmieściłoby się na wielu stronach.
A gdyby spróbować ją zanalizować…
Nie jest łatwym charakterem. Nie mam na myśli tego, że jest trudna we wspólnym funkcjonowaniu, bo to nieprawda, zresztą – każdy z nas jest przecież indywiduum i trzeba trochę wysiłku aby nauczyć się żyć z innymi i tych innych zaakceptować. Chodzi mi o to, że jej samej ze sobą jest chyba czasem ciężko.
Jest bowiem niezwykle ambitną jednostką. Cechuje ją koszmarny czasem perfekcjonizm, oczywiście tak po dziecięcemu rozumiany (bo bajzel w pokoju, bajzel w szufladzie biurka, włosy w nieładzie – jakoś nie wzbudzają u niej potrzeby natychmiastowego działania). Od zawsze wyprowadzało Ninkę z równowagi jakiekolwiek zwrócenie jej uwagi. Krzywe spojrzenie. Podniesiony głos. Mało, wystarczy, że coś jej nie wychodzi i już jest to wystarczający powód, żeby się rozpłakać.
Ot, choćby dziś. Dostała od nas, na urodziny, telefon. W celach wstępno – edukacyjnych. Telefon służy jej na razie do robienia zdjęć czy słuchania muzyki, pozostałe funkcje są wyłączone a z wykonywania połączeń może jedynie zadzwonić do K. I kiedy dziś K., rozmawiając z nią z mojego telefonu, poprosił ją, żeby do niego zadzwoniła (małżonek mój wrócił już do domu żeby iść do pracy podczas gdy ja z dzieciakami nadal okupujemy dom moich rodziców) i okazało się to niemożliwe – przyszła zapłakana, że nie może zadzwonić. Spytałam ją, czy to powód do płaczu, czy przez to, że będzie płakać, telefon się naprawi albo w jakiś magiczny sposób wykona połączenie. A że odpowiedź była oczywista, powiedziałam jej, że w takiej sytuacji należy mi powiedzieć „Mamo, daj Tacie znać, że nie mogę zadzwonić, bo telefon mi się popsuł” i już.
Sytuacje, w których rozwiązujemy jakieś zadania – matematyczne, ortograficzne, coś z angielskiego etc . i jej nie wychodzi tak, jakby chciała – i wybucha niekontrolowanym płaczem, ucieka do innego pokoju, chowa się gdzieś – to częsta sytuacja. Kiedy gra na pianinie i jej nie wychodzi i wkurza się ponad normę, że paluchy nie robią tego, co powinny – też często się zdarzają.
Potrafi też, w trakcie takiej histerii, bo inaczej tego nie nazwę, rzucić durnym hasłem, typu „ja nic nie potrafię, jestem beznadziejna” itd. Reagujemy na to, natychmiast, tłumacząc jej, że takie wypowiedzi są absolutnie zakazane, niedopuszczalne – bo to nieprawda, bo jedna, mała rzecz jej nie wyszła, bo ona się przecież dopiero uczy, że to normalne, że jej nie wychodzi wszystko idealnie i gdyby od razu wychodziło to to byłoby nienormalne. I tak walczymy z tą jej nieumiejętnością przegrywania, godzenia się z porażką czy choćby z gorszą dyspozycją.
A z drugiej strony wyrażane pod jej adresem – zasłużone! – komplementy przyjmuje z uśmiechem, mówiącym „wiem, że mi się należą”. Bo też radzi sobie w szkole wyśmienicie. Jedyna jej, jak na razie, pięta achillesowa, to ta nieszczęsna ortografia. Nie wiem, czy to na pewno tylko kwestia tego, że Ninka niechętnie i mało czyta, czy też po prostu tak ma, może na razie. Może jeszcze jej się wdrukują w główkę te wszystkie zasady i reguły no i  wszelkie odstępstwa. Może. A może nie – ale czy to na pewno ma znaczenie? Poza tym – z matematyki idzie jej naprawdę nieźle, z angielskim rewelacyjnie, ma zmysł plastyczny, poza tą jeszcze nieopanowaną umiejętnością grania na scenie potrafi naprawdę ładnie zagrać. Wszelkie komplementy są więc jej całkowicie należne.
Są więc te krótkie – i chyba jednak coraz rzadsze – wybuchy płaczu wskutek niepowodzenia jedynym problemem, z którym należy powalczyć. Tłumacząc, uspokajając, ucząc….
Ma też dziewczyna bardzo wysoki iloraz inteligencji emocjonalnej. Doskonale wyczuwa emocje, wczuwa się w uczucia drugiej strony, tej, na której jej zależy, i od tego, co „wyniucha” zależy jak poprowadzi rozmowę i o czym rozmowa będzie.
Taki przykład: doskonale wie, że zależy mi na ich dobrym odżywianiu, uparcie bowiem wbijam im do głów, co jeść a czego nie (im – Nince i Idze). Nie mówię im, że coś jest tuczące i będą od tego grube, bo nie chcę odwoływać się do tuszy żeby mi potem nastolatki z problemami z odżywianiem nie rosły (konsekwentnie też zresztą w ich obecności nie mówię z niezadowoleniem o swojej tuszy a jeśli już – to wspominam, że to efekt ciąży i muszę po prostu trochę poćwiczyć), ale mówię o tym, co jest zdrowe, a co nie, co na co działa. I często podczas wspólnych posiłków, mam wrażenie, że czasem wręcz wbrew sobie, Ninka sięga po jakąś potrawę i upewnia się, czy widzę, że to je. Surówkę, sałatkę, jakieś dodatki. Czasem podkreśla, że właśnie zjadła owoce, że ona coś tam lubi, dopytuje, czy to czy tamto jest zdrowe.
Z każdą z Babć zachowuje się inaczej. Nie sądzę, żeby robiła to świadomie, ale czasem tak właśnie to wygląda, kiedy wizyta u jednej i zaraz potem u drugiej powoduje zmianę osobowości dziecka.
Pyta czasem, czy się z nią pobawię i zazwyczaj proponuje zabawę, którą przypuszczalnie zaakceptuję – a to grę w coś, a to czytanie.
Czasem zastanawiam się, czy podobnie nie jest z zabawami z koleżankami. Ninka ostatnio bez przerwy podkreśla, jak to jest zakochana, w Tomku tym razem. Stan zakochania, w kolejnym już delikwencie, trwa od początku szkoły i nie wiem, na ile jest to jej własna inwencja na spędzanie czasu z koleżankami a na ile przejęcie od nich takiego zwyczaju, że każda musi być zakochana.
Z Igą też często bawi się w to, co tej małej się podoba, a nie jej. Choć niewątpliwie dziewczyny tak się już ze sobą zgrały, że wymieniają się pomysłami i wspólne zabawy żadnej z nich nie są niemiłe, to jednak można odnieść wrażenie, że dla Ninki ważne nie jest „w co”, ale to, że „z kimś”.
A kiedy spytać Ninkę, czego życzy sobie w prezencie - nie potrafi powiedzieć, o czym marzy. Pewnie, nie oglądając bajek w tv a tym samym i reklam, które kreują u dzieci różne „potrzeby” trudniej jest jej coś wymyślić, ale niewątpliwie nie ma ona klasycznego hobby. Nie zbiera kapsli, znaczków czy naklejek. Nie fascynują jej w jakimś nadzwyczajnym stopniu żadne postacie z bajek oglądanych w formie filmu (bo przecież coś tam ogląda i do kina chadza – była i Kraina Lodu i Hotel Transylvania, i różne Barbie i wiele innych). Zajęcia na Uniwersytecie Dzieci tylko raz natchnęły ją do pociągnięcia tematu na tyle, że aż doprowadziły do nabycia gadżetów z tym związanych – mam na myśli astronomię, kiedy zażyczyła sobie teleskop.
Interesuje ją bardzo dużo, wszystko w zasadzie. Każde nowe zajęcia wzbudzają u niej zachwyt, Nina pyta o wiele rzeczy i szybko zapamiętuje. Zapewne własną ścieżkę zainteresowań jeszcze odkryje, ale na razie to jeszcze nie ten etap.
Ninka powoli, powolutku, wchodzi w etap bycia dziewczynką. Jeszcze jednak tyle w niej dziecka! Odnoszę wrażenie, jakby Ninka na siłę próbowała jeszcze zatrzymać tę swoją dziecięcość, jakby nie chciała jeszcze, a na pewno nie we wszystkich aspektach, przechodzić na kolejny poziom. To, jak łatwo dała się w tym roku wmanewrować w Mikołaja! Dała się wyprowadzić z domu, rzekomo aby szukać pierwszej gwiazdy, choć jeszcze rok temu czujnie reagowała na każdą taką propozycję, choć rozpowiadała, jak w tym roku będzie czyhać na dobrotliwego grubaska z worem prezentów.
Jej rozmowy z Igą i ich wspólne zabawy! „Ty jesteś moim kotkiem”, „pobawmy się, że ja będę Twoim bobaskiem”.
A z drugiej strony – na zakupach ciuchowych wybiera bluzeczki, przymierza do siebie. Uczestniczy w naszych rozmowach, komentuje i rzuca uwagami. Żywo gestykuluje, kiedy coś opowiada, nosi torebeczki, stara się dobierać ubrania tak, żeby pasowały i żeby na niej ładnie wyglądały. Kiedy dostała „sekretnik” – pozapisywała tam różne swoje złote myśli jak niemalże nastolatka.
I jej stosunek do młodego – jakże inny od podejścia Igi, dla której Kacper jest taką trochę lepszą wersją zabawki. Ninka potrafi przez wiele minut leżeć koło młodego, podsuwać mu zabawki, zagadywać, daje się ciągnąć za włosy i wie, jak nie zrobić mu krzywdy. Odpowiedzialna, jak przystało na ośmiolatkę!
Z Ninką nie da się rozmawiać, kiedy za plecami interlokutora jest lustro, szyba lub cokolwiek, co odbija wizerunek Ninki. Wdzięczy się wtedy, gubi wątek przyglądając się sobie, poprawia fryzurę, robi miny.
W telefonie odkryła funkcję „selfie” i trzaska po kilka dziennie – na szczęście karta już się zapełniła, musi poczekać aż zdjęcia ściągniemy w bezpieczne miejsce.
Jest bardzo posłuszna i choć czasem muszę parę razy powtórzyć, żeby usłyszała (taka przypadłość dziecięca, uszkodzony słuch kiedy rodzice o coś proszą), czasem próbuje negocjować – wystarczy, że podkreślę, że negocjacje są w danej sytuacji wyłączone i dziewczynka robi, o co proszę. Co nie jest wcale takie oczywiste, mając w pamięci różne reakcje Igi. I co nie jest bez znaczenia, bo zwłaszcza teraz, jako rodzina patologicznie wielodzietna, funkcjonujemy nieomal jak przedsiębiorstwo, i kwestie logistyczno – techniczne muszą być zorganizowane na wysokim poziomie, inaczej nastąpi katastrofa.
Ninka jest bardzo bystra i inteligentna, choć czasem ogarnia ją jakaś taka niemoc intelektualna i nie radzi sobie z bardzo podstawowymi kwestiami. Wygląda wtedy, jakby odpłynęła do swojego świata alternatywnego i tylko przez grzeczność próbowała odpowiadać na pytania zadawane w tym naszym.
Jest zresztą dziewczynką o niezwykłej wyobraźni. Kiedyś, dawno temu, miała wyimaginowaną przyjaciółkę i jej umiejętność poruszania się w innych światach najwyraźniej pozostała do dziś. Często, to naprawdę zabawne, podczas zabawy z Igą widzę, jak Ninka się wyłącza, prowadząc dyskusje pomiędzy swoimi zabawkami, a Iga siedzi obok i patrzy, jak Nina bawi się sama ze sobą. Często ją widzę, kiedy porusza ustami, rozmawiając sama ze sobą, tworząc jakieś niezwykłe scenariusze, postaci i historie.
Ma wiele koleżanek, potrafi doskonale odnaleźć się w grupie rówieśników i nie ma żadnych oporów w nawiązywaniu znajomości. Widzę, że jest w szkole lubiana, że jej kreatywność znajduje wdzięcznych odbiorców a umiejętność dostosowania się do grupy, na pewno przećwiczona przy Idze, jest bardzo cenna w relacjach z koleżankami.
A że jest dziewczynką wesołą i pogodną – nie dziwne, że w szkole czuje się doskonale. Pani Ania wspominała, że był czas, kiedy Ninka metodami mało kompromisowymi próbowała wymusić na koleżankach oczekiwane zachowania, ale wobec fiaska tych prób – zaprzestała.
Z Ninki jest też cudowny kompan wszelkich wycieczek, wypraw i spacerów. Rzadko marudzi, wszystko ją ciekawi, jest wytrzymała i zadowolona, że coś się dzieje, że robimy coś razem. Choćby podczas ostatniej naszej wycieczki, którą wciąż mam nieopisaną i coraz słabiej ją pamiętam. Jedyny zgrzyt nastąpił, kiedy okazało się, że wobec niesprzyjających okoliczności wycieczka na basen się nie odbędzie. Dziecko wyznaje bowiem zasadę „jechać, nie stać” i podróż, długa i męcząca nawet, nie jest dla niej nieprzyjemna. Wymyśla zabawy, siedzi obserwując, śpi – nie narzeka. A każda bezczynność jest mordercza, jak chyba dla każdego dziecka.
I jest też kochanym pomocnikiem. Czasem rozczuli mnie pytaniem „czy my naprawdę co tydzień musimy sprzątać” (bo zdarzyło się, że tydzień w tydzień udało się nam ogarnąć chałupę, co nie udało się wcześniej przez jakieś dwa miesiące a rola dzieci była ograniczona do zebrania swoich gratów i wytarcia kurzy w swoim pokoju), ale często sama wychodzi z inicjatywą („mogę pozmywać?”, „ja chcę odkurzać!”). Poproszona pomaga też Idze – w zapięciu kurtki, umyciu rąk czy nalaniu wody. I to bez mrugnięcia okiem, bez dopytywania, czy aby na pewno. No, najczęściej bez.
Ninka uwielbia, kiedy wokół są wszyscy, których kocha. Cała rodzina. Wtedy czuje się najlepiej i najbezpieczniej, co podkreśla sama i co widać po jej zachowaniu.
Tak więc, podsumowując, cudne to nasze ośmioletnie stworzenie. Sprawia wrażenie szczęśliwego, co do zasady. I niech tak pozostanie. O jej zdrowie na razie martwić się nie muszę, bo w zasadzie dziewczynka nie choruje. Na nic. I tak też niech pozostanie.


piątek, 18 grudnia 2015

o zdrowiu, nieprzejmowaniu się i wydarzeniach

We wtorek odebrałam obie Panie ze szpitala. Poniedziałek i noc na wtorek nie należały ponoć do najprzyjemniejszych, skutecznie pobyt uniemilał Fabian, którego Iga regularnie nazywała Pawianem. Może słusznie? Dziecko, które sterroryzowało matkę nie może być miłym kompanem. No nie jest to na pewno wymarzone miejsce na pobyt, zdaję sobie z tego sprawę, choć chyba Iga, jak to dziecko, inaczej takie rzeczy traktuje – po prostu przyjmuje rzeczywistość zastaną taką, jaka jest a dopiero potem odreagowuje, jeśli owa rzeczywistość jest sprzeczna z jej dotychczasowym porządkiem. U Igi niestety trudno stwierdzić, czy odreagowuje czy jest sobą, ale zdaje mnie się, że popołudniem we wtorek i w środę była jednak „inna”.
Najistotniejsze w całej tej wyprawie było uzyskanie informacji, że wyniki Iga ma znakomite lub bardzo dobre. Jedno coś jest obniżone, ale nieznacznie.  Raczej do szpitala nie wrócimy, haniebną historię zapaleń płuc i rzekomego niedoboru odporności uważam za zamkniętą. Pani Doktor, rzecz jasna, zastrzegała, żeby może za rok do poradni do kontroli przyjść, a jakby co to i na oddział, że Iga pozostaje (w pamięci) ich pacjentką. No miła była, w ogóle personel na medal w tym szpitalu (Koszarowa, jakby kto pytał), ale i tak nie zamierzam tam wracać.
A chwilę wcześniej w lokalnej przychodni badałam Kacperkowe biodra. Nie ja, tak dokładnie, tylko Pani Doktor i jej USG. Biodra w dechę tylko jakoś wszystko słabo kostnieje. Mam przybyć za miesiąc aby sprawdzić, czy są postępy. Bo niby jest to w normie, ale powinno jednak kostnieć szybciej.
Pani Doktor wyraziła lekkie zdziwienie, że Kacper nie obraca się z pleców na brzuch (bo do tego dnia się nie obracał), wobec czego Kacper wieczorem we wtorek obrócił się z pleców na brzuch i teraz robi to stale, regularnie, choć nie zawsze odpowiednio całość wykańcza (i rączka mu gdzieś pod brzuchem ginie, co jest wielkim i tragicznym dramatem).
Jakoś także się nie przejęłam – ani kostnieniem ani obracaniem. Obracanie najwyraźniej przeczuwałam a co do kostnienia to pamiętam jak mnie straszyli u Niny do późnych miesięcy niemowlęcych, że jej ciemiączko wolno zarasta. No wolno, no i co? Ale zarosło i jest dobrze, więc po co od razu podnosić larum?
Ani nie przejęłam się, kiedy przybyła w poniedziałek położna środowiskowa. Najpierw mnie zadziwiło, że w ogóle przyszła, bo z dziewczynami nikt nas nie odwiedzał w 4 miesiącu ich życia. Potem mnie zadziwiło, kiedy stwierdziła, że wobec tego, że dziecko jest szczupłe i raczej nie podwoi wagi urodzeniowej na półrocze, powinnam przejść na mieszankę. Wielkie i szczere: WOW! Położna czy tam pielęgniarka to powiedziała!
Prawie dosłownie obśmiałam ją. A niech będzie szczupłe! Rozwija się prawidłowo, nie jęczy, że głodne, nie płacze po nocach, tylko śpi – znaczy się jest git. Waga jest kluczem? A od kiedy? Przejść na mieszankę, zabrać dziecku to, co najcenniejsze, karmić syfem, którego jeszcze się w życiu i tak nazjada (w innej postaci)? Pogrzało ją?
Położna nie stwierdziła większych patologii, wobec czego nie planuje kolejnych wizyt. I dobrze, po jej wyjściu musiałam dom wietrzyć. Jak można, idąc do małego dziecka, wylać na siebie pół butli perfum?
Ja chyba w ogóle jakoś się mało przejmuję ostatnio. Jakbym się miała wszystkim przejmować niechybnie bym osiwiała a jednak cenię sobie swój naturalny kolor włosów, więc sobie nie życzę.
Dlatego we środę poszłam do kina. A tak. Z młodym. Na MOST SZPIEGÓW i muszę przyznać, że film jest dobrze zrobiony. Nie ma jak Spielberg! Młody wiele nie spał, wielokrotnie stosował zrzut, raz wraz z przerzutem przez bawełnę, ale nie był jakoś specjalnie upierdliwy, więc w zasadzie obejrzałam film bez większych zakłóceń.
Dzisiaj zaś u Igi były warsztaty bożonarodzeniowe. Igulińska coraz bardziej garnie się do takich prac, a jej paluszki są naprawdę całkiem precyzyjne. Nasza wspólnie wykonana choinka to arcydzieło sztuki – ja dusiłam klej, ona przyklejała ozdóbki, ona kleiła, ja składałam. Wzorowa współpraca. Ninka walczyła samodzielnie, bardzo dzielnie, ale jakoś nie nadążała za naszym tandemem, co ją mocno deprymowało. A K. łaził z Kacprem po pomieszczeniu. Kacper zafascynowany – tyle osób, tyle atrakcji!
Atrakcji młody miał jeszcze trochę wcześniej, bo odwiedziłam moją firmę i współpracowników. Młody rozdzielał uśmiechy, zainteresowany był wszystkim i każdym, a i zwrotnie zachwyt wzbudził. Wizyta zakończyła się więc moją dumą a współpracowników – krótką przerwą w pracy. Win-win!

No i nie napisałam o dwóch ważnych sprawach!
Pierwsza to taka, że Ninka na swoim dodatkowym angielskim z testu uzyskała 69/70 punktów. Przeglądałam ten test, wcale nie jakiś taki najłatwiejszy! Nie siedzi też dziecko w domu z tym angielskim, najwyraźniej wystarcza jej to, co usłyszy na lekcji i zrobi jako zadanie domowe w świetlicy. Pamięć i słuch to dobre połączenie przy nauce języków obcych, niestety przy nauce ortografii słuch się nie przydaje. Może dlatego nie jest ortograficznym orłem? Ale ten angielski to czysta rewelacja! Naprawdę widać, jak bardzo ona potrzebuje takiego bodźca naukowego, jaką radochę jej to sprawia - w domu sama garnie się do rozwiązywania krzyżówek z angielskiego!
Druga ważna sprawa jest taka, że 12 grudnia Ninka miała swoje przyjęcie urodzinowe – dla koleżanek szkolnych, trochę przedszkolnych jeszcze i innych przyjaciółek. Dzieci zebrała się w sumie, wraz z nią i Igą, dwunastka. Zabawa była chyba świetna, tak twierdzą obie moje córki, choć na pewno dostosowana do wieku Niny niż Igi bardziej. Nie było malowania buziek, były warsztaty plastyczne, sporo ruchu i tańców, śmiechów i radości. No i o to chodzi! A my w czasie imprezy zabraliśmy Kacpra i rodziców koleżanki Niny i wyskoczyliśmy na kawę. Tak można funkcjonować!

W przyszłym roku impreza będzie jednak w domu, już ja coś wymyślę…

poniedziałek, 14 grudnia 2015

piski i historyjki

Młody nauczył się piszczeć. Robi to głównie wtedy, gdy jest bardzo zadowolony, czasem jak się złości też wydaje takie dziwne dźwięki, łączone z piszczeniem. Niestety, piszczy też, kiedy płacze. I wtedy... No, wtedy...
Ma jakieś słabe nocki ostatnio. Pojęcia nie mam, o co mu się rozchodzi. Zasypia padnięty, bo od półgodzinnej drzemki mijają dwie i pół - trzy godziny kiedy w końcu go kładziemy. A ten gad budzi się po kolejnej pół godzinie i się drze. Dokarmiam, to się gnie i pręży i dalej się drze. Odkładam, noszę, przewijam, przytulam, zawijam - wrzask. W końcu zasypia, umęczony, ale w nocy nie jest jakoś lepiej. O co chodzi pojęcia nie mam, to nie uszko, bo kiedy śpi i je testowo mocno cisnę to nie reaguje. Gorączki brak, kupki normalne, w dzień jest idealny. Nie wiem, ale znowu czuję się jak zombie....
Jego dzienne drzemki to też osobna historia. Dłużej niż godzinę nie pośpi, z reguły to jakieś pół godziny, trzy kwadranse. Weź człowieku coś zrób w tym czasie, weź się zdrzemnij, kiedy tuż po zaśnięciu gadzina się budzi.
Z tymi niemowlętami to normalnie siedem światów! Za stara na to jestem, naprawdę...


Ninka z egzaminu forte-pianinowego uzyskała piątkę. Ale jej nauczycielka znów straszy nas przeniesieniem na inny instrument, bo Ninka "nie słucha". W sensie - za mało przeżywa. Jakoś nie przekonuje mnie argument, że 8-latka już powinna. Nina gra ładnie, może jeszcze nie zawsze, ale gra, robi muzykę a nie bębni bezmyślnie. Domyślam się, że to taki ukryty przekaz od nauczyciela - ćwiczcie więcej - ale wolałabym, żeby powiedziała to wprost.

A ostatnio moje najstarsze dziecko zrobiło tak: wyrzuciłam, podczas drzemki Kacpra, ekipę z domu, chyba na jakieś zakupy. Ja zaś zdrzemnęłam się także. Ekipa wróciła kiedy smacznie spałam. Ninka weszła do pokoju, zobaczyła, że śpię, wzięła koc i mnie przykryła.
Wszystko czułam i słyszałam, bo się przebudziłam, oczywiście, kiedy tylko garaż otwierali, ale nie spieszyłam się z powrotem do tak całkiem obudzonych, więc Ninka nie wiedziała, że wiem, co robi.
Słodziak z niej przeukochany.


Iga zaś obecnie "bawi" w szpitalu. Choć w sumie może i bawi, bo poszła tam z Babcią Teresą, z którą uwielbia wprost spędzać czas. Babcia zaś wspomogła nas i naprawdę jestem jej za to przeogromnie wdzięczna, bo i K. z urlopem i kolejną nieobecnością w pracy raczej licho, i ja z młodym miałabym w szpitalu ciężko.
Igę zaś należy rzekomo skontrolować immunologicznie. Ale serio - jeśli zalecą nam w tym szpitalu kolejną kontrolę za 6 miesięcy to ich oleję. Dziecko jest zdrowe, najwyraźniej jej normy, których nie spełnia w wynikach badań krwi, nie dotyczą, bo pomimo ich niespełniania w zasadzie nie choruje. Od ostatniej wizyty kontrolnej w marcu do teraz była chora raz i wyzdrowiała w 3 dni bez leków. To w końcu co trzeba leczyć - wyniki czy człowieka?

Igę próbujemy nauczyć kindersztuby. Ciężko idzie, opornie, ale cóż, próbujemy. Mogę się z małą zgodzić, że powtarzanie słów "proszę, przepraszam, dziękuję" to przerost formy nad treścią, bezcelowe działanie, jeśli w głębi duszy w ogóle się nie czuje ani potrzeby ani uzasadnienia ich wymawiania. No ale społeczeństwo tego oczekuje, ułatwiamy dzieciom funkcjonowanie a nie utrudniamy, tak?
No i kiedy tak po raz kolejny Iga ostatnio zawołała:
- Wody!
Spróbowałam przypomnieć jej, że o czymś zapomniała:
- Iguniu, może powiesz coś więcej?
Iga chwilę się zastanowiła i faktycznie, wypowiedź poszerzyła:
- Tato, chcę wody!


Trenujemy też ostatnio obie matematycznie. Głównie Ninę, bo brała udział w konkursie i tak na fali tegoż próbujemy ją dalej jakoś edukować. Ale i Iga upomina się o zagadki i tu K. serwuje jej różne ćwiczenia. Muszę przyznać, że jednak - oczywiście biorąc poprawkę na 4-letnią różnicę wieku i tym samym poziomu - Iga łapie rewelacyjnie! Zadanie o pięciu ptaszkach, z których dwa odleciały, pozostawiając nieutulone w żalu pozostałe ptaszki rozpykała w sekundę. Wiem, że to zadanie banalne, ale to jednak odejmowanie dla czterolatka.
Ninka zaś czasem wysypuje się na zadaniach, które wydają się banalne. Choć też, co przyznaję, rozwiązuje takie, które wymagają jednak namysłu - i doskonale potrafi powiedzieć, jak rozumowała.

Z tym rozumowaniem to w ogóle czasem jest u Ninki dziwnie... Próbuję jej obrazowo pokazać, co oznacza po angielsku SKY. The grass is green - i pokazuję ręką ziemię, co dziewucha  rozumie. Potem macham ręką w górze, powołując się na BLUE (też rozumie) a ona strzela - sufit? Ściany? A tu nagle odzywa się, siedząca sobie z boku i zawzięcie malująca kolorowankę, Iga:
- Niebo.

Ninka buja w innym wymiarze. Czasem ciężko ją sprowadzić na ziemię. Bo mają w pamięci jej niektóre trafne skojarzenia, wypowiedzi i rozsądek nie wydaje mnie się, żeby był problem z intelektem.

Idze też udaje się przenieść w trzeci wymiar - kiedy układa tzw. STORY CUBES. Ninka grała w to na początku z zainteresowaniem, potem jednak zapał ostygł. U Igi przeciwnie, nic nie ostygło - ciągnie nas regularnie, żeby z nią grać. A kiedy wreszcie jej się uda - wymyśla takie historie, że szczęki z podłogi zbieramy. Historyjki mają sens, są zabawne, sprytnie wykorzystane są wszystkie kostki - rewelacja.

A obecnie na tapecie Mikołaj i jego prezenty. Uff....

sobota, 5 grudnia 2015

trzyipółmiesięczniak po choróbsku

Młody dał mi do wiwatu a i sam cierpiał, biedaczysko.
Moje podejrzenia okazały się bardzo słuszne, uszko wykazało się stanem mocno zapalnym. Środowa (w tę środę listopadową, 25ego) wizyta u pediatry zaowocowała skierowaniem do laryngologa, co udało się na cito zrealizować.
Z uszka jeszcze do ubiegłej soboty ciekła młodemu ropa. Gorączka skończyła się w zasadzie wraz z pierwszym wyciekiem tego paskudztwa, złe samopoczucie także. Najwyraźniej wyciek tego czegoś obniżył biedakowi ciśnienie w uszku i przestało boleć. Choć jeszcze w poniedziałek dotknięcie uszka było niemożliwe – coś tam jeszcze musiało się trzymać. W pierwszą środę grudniową byłam na kontroli, zakaz wychodzenia z domu został utrzymany w zasadzie do piątku, więc siedzieliśmy przez te półtora tygodnia. Jak w więzieniu. Dobrze, że pogoda jakaś taka niezachęcająca do spacerów była, więc i nie było specjalnie tak żal siedzieć w środku.
Młody śpi już pięknie, jak przed chorobą, budząc się tylko na jedzenie. Katar też przeszedł, więc gondola wózka wyjechała z sypialni.
I tylko żal mi go, że już go antybiotyk spotkał… Ale cóż robić, z uszkiem nie ma żartów. Choć z badań wynikało, że to wirusówka (kiedy poszłam na pierwszą wizytę po tej nieprzespanej nocy CRP ciuteńkę tylko podwyższone), to jednak przy uszach nadkażenia bakteryjne są ponoć normą, nie będę przecież ryzykować niedosłuchu gada!
Wraz z poprawą nastroju powrócił mój uśmiesznik i radośniak. I jego codzienny rytm powrócił, więc wszystko w normie.
Wczoraj w nocy, z piątku na sobotę, młody przyswoił ostatnią dawkę antybiotyku i teraz ma już być git. Chronimy przed katarem, budujemy odporność na nowo. Ech...

W połowie listopada byliśmy na wycieczce, o której później, w końcu, napiszę. A kiedy z niej wróciliśmy zauważyłam, że młody jakby urósł w te kilka dni. Nagle położony na macie zaczął z uwagą śledzić wiszące nad nim zabawki, zaczął je dotykać łapkami, mało – zaczął je chwytać! Tak jakby tuż przed skończeniem trzeciego miesiąca życia postanowił poczynić krok naprzód.
Z tymi zabawkami jest bardzo rozkoszny. Leży sobie bowiem oto, zabawka nad nim, majta więc rączętami, próbuje chwycić, a żeby sobie pomóc podnosi też nóżki. I te nóżki nagle wyprzedzają zabawkę, chwyta więc własną kończynę a zabawka dalej, bezczelnie, dynda. Nóżka zaś, stópka dla pełnej precyzji, ląduje w buzi. A w zasadzie i to nie jest prawdą. Bo wprawdzie chwyta tę stópkę i próbuje trafić do mordki, ale najczęściej tuż u wrót nóżka się wyślizguje i do buzi trafia wyłącznie rączka. Cóż za rozczarowanie…
A do tego zaczął się śmiać, tak cudownie, jak dziecko, nie tak „do wewnątrz”. Przez chorobę trochę przystopował ze śmichami-chichami, ale wrócił już do nas z tą swoją wesołością.
Bardzo nie lubi leżeć gdzieś porzucony, kiedy przy stole siedzimy z dziewczynami. Irytuje się wtedy mocno i trzeba posadzić go przy nas. Posadzić oczywiście w wersji dla trzymiesięczniaka, bo choć rwie się gówniarz do siedzenia to jeszcze sporo mu brakuje.
Podczas karmienia wykazuje chęć sterowania ręcznego – kiedy chwyci mnie za rękę / palec, macha nią w różne strony, jakby kierunek wypływu mleczka chciał kontrolować. Zdążyłam już zapomnieć, jakie to śmieszne…
Mój syn jest klasycznym mężczyzną. Choćby dziś to udowodnił. Obudził się z drzemki mocno nie w humorze, o czym rzecz jasna musiał obwieścić światu. Darł się, w skrócie. Noszenie, przystawianie, kołysanie – nic nie pomagało. Odłożenie do wózka, pokazywanie lampy – wrzask.
No więc uciekłam się do metody ostatecznej, położyłam na przewijaku i zdjęłam mu gacie. I nagle – spokój! Uśmiech, gaworzenie, radość!
I tak jest prawie zawsze. Prawie – bo kiedy młody jest głodny albo kiedy był chory – metoda na uwolnione klejnoty nie działała. Poza tym działa praktycznie zawsze. Najbardziej rozeźlony Kacper przy zdjęciu pieluchy i rozpoczęciu oczyszczania powierzchni obesranych / obsikanych zmienia się w małego aniołka.
Z ciekawych i charakterystycznych cech zanotować także muszę jedną sprawę. Otóż po zaśnięciu zdarza się młodemu jakiś problem. A to smoczek wypadnie, a to ojciec go za mocno kocykiem obwiąże – a Kacper to wolnościowiec i rewolucjonista. I jest ryk. Na wszelki wypadek, kiedy już do niego pójdę, proponuję drobny posiłek, jako rekompensatę tych przykrych chwil, czasem propozycja znajduje uznanie. Niezależnie jednak od losów posiłku, kiedy próbuję gnoma uśpić tuląc i lulając, wije się i pręży, wrzeszczy i wyrywa. Dziś tak było. Mnie już serce staje w gardle, myślę sobie – znowu infekcja, niepotrzebnie śmy po dworze łazili, odkładam go żeby się przysposobić do dłuższej walki – a on odwraca się do boku łóżeczka, wzdycha z ulgą i zasypia. Troll, jak nic. On po prostu oczekiwał pomocy w rozwiązaniu problemu, a nie tam jakieś lulanie i pieszczoty. Konkretu mu trzeba - problem rozwiązany, gość chce spać. Więc otpitigrinić się od niego i dać spać.
Troll jest naprawdę niezwykle rozmowny i towarzyski. Rozdaje uśmiechy na wszystkie strony, rozmawia z każdym, kto podejmie temat. Wydyma tak śmiesznie te swoje małe usteczka i prycha, robi bąbelki ze śliny i wodzi za siostrami zachwyconym wzrokiem. One za nim też, ale wiem, że to minie. Jeszcze go będą odganiać…
No i tak to niebawem 4 miesiące się skończą, a młody nie wykazuje jakichś nadzwyczajnych predyspozycji do przesypiania nocy. Liczyłam, że chociaż on będzie dzieckiem-cudem w tym zakresie. Niestety, nie zanosi się. Po choróbsku, podczas którego jadł niewiele i niechętnie, nadrabia teraz jedząc w nocy co 3 a w dzień co 2 godziny. Jestem prawie zachwycona i słowo „prawie” robi kolosalną różnicę…

Może jak już nadrobi to trochę się uspokoi? Przez jego apetyt i ja mam większe potrzeby i jakoś nie mogę przestać jeść. A należałoby, należało…