10 dni.
Od tylu dni Kacper jest już po tej stronie mojego brzucha.
Chyba należałoby ten czas jakoś podsumować, zanim kształt wydarzeń się zatrze.
Kiedy więc tak dałam się zamknąć w tym szpitalu myślałam
tylko o tym, aby jednak się zaczęło – żeby pojawiły się te cholerne skurcze!
Żeby spróbować, że tak mi zależy, to moje marzenie i ostatnia szansa. Zdrowy
rozsądek wprawdzie wspominał mi, że szanse są mizerne – dwa cięcia to jedno,
ale jestem już po terminie, poprzednie dzieci też się nie spieszyły i były
spore. No i jednak z jakiegoś powodu Niny nie udało mi się urodzić. Co tam
jednak rozsądek, żyłam jeszcze (niknącą) nadzieją…
Po przyjęciu na oddział zaczęły się badania i rozmowy z
lekarzami. Najpierw młoda lekarka próbowała mnie przekonać, że nie powinnam już
czekać. Że gramy do jednej bramki – liczy się zdrowie i życie moje i młodego –
ale oni mają inne zdanie niż moje. Tłumaczyła i przekonywała, ale ja nie
chciałam się złamać.
Podpięli mnie ponownie pod KTG, zbadali krew i inne takie,
wszystko w normie. W zapisie pojawiły się nawet skurcze, jednak do porodowych
było im bardzo daleko.
Następnego dnia, w środę, badała mnie kolejna lekarka,
starsza, wyjechała do mnie z tą samą śpiewką. Zrobiła USG, z którego wyszło, że
młody ma, lekko licząc, powyżej 4 kg. I zaczęła tłumaczyć. Że zdrowie jest
najważniejsze, że muszę dać szansę swoim córkom, żeby miały zdrową mamę i
brata. Że gdyby młody był mniejszy to byłaby szansa na poród naturalny, ale w
tej sytuacji to się po prostu nie uda. Że nie zastosują żadnych środków
stymulujących poród, bo ich stosowanie oznaczałoby, że oni godzą – jako personel
– na podjęcie próby porodu naturalnego, a tak nie jest, bo wg nich jest to zły
pomysł (pojawił się w jej wypowiedzi nawet biegły sądowy co jasno wskazywało, że
szpital po prostu chroni swój tyłek). Do tego stwierdziła, że młody łepetynę ma
jakieś 3 cm ponad spojeniem, co ma rzekomo świadczyć o tym, że po prostu w
ogóle nie wstawia się do kanału i szans na to w najbliższym czasie nie ma. A ja
czasu już nie mam żeby na to czekać. Rozmawiała na spokojnie i rzeczowo i, jak
się zresztą obawiałam, zaczęłam się łamać.
Poprosiłam o chwilę do namysłu, poszłam zadzwonić do mojej
położnej. W zasadzie to pani Grażyna rozwiała moje wątpliwości. Powiedziała, że
tak dużego dziecka, które w ogóle nie wstawia się i nie planuje podróży w dół,
po dwóch cc, nie dadzą mi urodzić, nawet gdyby się zaczęło - z byle powodu
uznają, że należy kroić. Że szanse mam niewielkie.
I ta rozmowa złamała tą moją barierę mentalną, poddałam się.
Przestałam – i do teraz tego nie robię – zastanawiać się dlaczego, frustrować
się, że się nie udało. Po prostu przeszłam na drugą stronę – tak, pokrójcie
mnie, nie mam szans, nie ma możliwości, żeby jakiekolwiek moje dziecko urodziło
się naturalnie.
Reszta dnia minęła mi już tylko na rozważaniu, jak też to
będzie po. Miałam wiele obaw i zwyczajnie bałam się tych wszystkich
konsekwencji, jakie niesie za sobą cesarka i w zasadzie głównie te sprawy
zaprzątały mi myśli.
W czwartek rano przygotowano mnie do zabiegu, o szczegółach
nie będę wspominać. Potem położna powiozła mnie na salę, a K. wraz z bagażami
podążył za nami. Kazano mu usiąść na fotelach a mnie wwieziono na salę.
I tu pierwszy szok. Do sali wszedł anestezjolog, podszedł do
mnie, podał rękę, przedstawił się i zaczął wyjaśniać, jaka będzie jego rola.
Sympatyczny, młody człowiek. Potem wchodziły kolejne osoby z personelu, niektóre
ładnie się witały, niektóre nie, ale wszyscy byli niezwykle mili.
Lekarz miał pewien kłopot, żeby się wbić w mój kręgosłup,
więc lekko stracił w moich oczach, ale w końcu się udało i zapadłam w połowiczną
błogość. Druga moja połowa, całkiem przytomna, nawiązywała kontakt z
otoczeniem. Nie pamiętam zbytnio, na jaki temat, ale rozmowa z całą ekipą była
naprawdę fajna, co – zważywszy na okoliczności – było dla mnie niesamowite.
Zeszło na politykę, transport, brakowało fajek i kawy do kompletu.
Między moją twarzą a brzuchem rozwieszono wielką, zieloną
płachtę, przeciwko czemu głośno protestowałam. Lekarze stwierdzili, że zapewne
nie chciałabym oglądać swoich bebechów, a ja odparłam, że czemu nie, w końcu są
moje. Wytrwałam dobrą chwilę, kiedy mnie krojono, ale kiedy w końcu udało się im
wyszarpać (dosłownie) ze mnie młodego, kiedy porwała go lekarka i zaniosła na
stół do badań nie wytrzymałam i uchyliłam sobie szmatę. I widziałam te
wierzgające nóżki, które jeszcze kilka godzin wcześniej wbijały się w moje
żebra. Wrzask młodego nie był jakoś specjalnie głośny, trochę rzęził – zapewne niewyciśnięte
wody płodowe grały w małych płuckach.
Lekarz tnący przekazał mi informację, że kolejna ciąża – i kolejna
cesarka – byłaby dla mnie sporym ryzykiem. Sporo zrostów, konieczna plastyka
mojego wnętrza. No cóż, temat czwartego dziecka jest tematem na osobną historię,
może kiedyś przyjdzie i na taką czas.
Kacper urodził się z wagą 4.300, mając 57 cm długości. Ta
waga mnie zmroziła. Chyba ona mnie jakoś tak dodatkowo uspokoiła w kwestii
porodu naturalnego. Dziecko o tej masie u – w zasadzie – pierworódki? Albo bym
popękała albo by mnie mocno pokrojono, w efekcie na pewno długo jeszcze po
porodzie bym cierpiała, o ile w ogóle moja blizna dałaby nam szansę się sobą
cieszyć…
Kiedy młody został opatrzony lekarka położyła mi go na
ramieniu. Chwilkę to trwało, nie wiem nawet jak długo, ale jednak mogłam od
razu to maleństwo dotknąć, pogłaskać, uspokoić. To była dla mnie nowość i
ogromna radość.
Potem Kacper został przekazany swojemu szczęśliwemu ojcu do
ponoszenia i poprzytulania. Tylko z opowieści wiem, że trwało to dobrą chwilę.
Potem, wedle procedur, przewieziono mnie na salą
pooperacyjną i tu kolejny szok. Na tej Sali mógł być ze mną mój mąż! Mało tego,
kursował co chwilę pomiędzy mną a młodym, relacjonował, co z nim właśnie robią,
a kiedy zrobiono, co należy, dopilnował, żeby go przywieziono prosto do
stęsknionej mamy. I leżał sobie młody koło mnie, choć łba podnosić nie mogłam,
o ruszaniu się nie wspomnę, to jednak mogłam syna przytulić i pogłaskać. Jakże
inne miałam wspomnienia z poprzednich porodów…
Miałam / chciałam dać sobie spokój ze znieczuleniem i wstać
po tych 6 godzinach, na które zgodził się anestezjolog. Nie dałam rady, ból
mnie pokonał. Zażyczyłam sobie kroplówkę z paracetamolu a pionizować zaczęłam
się po 7 godzinach. I tak około 18 byłam już na swojej docelowej Sali, a młody
wraz ze mną. Ból był przeokropny, nie do zniesienia – czy to przy leżeniu, czy
wstawaniu czy chodzeniu. Chyba tylko siedzenie w zgiętej pozycji, przez chwilę,
dawało wytchnienie.
Młodego karmić zaczęłam jeszcze w sali pooperacyjnej. Mlasnął
trzy razy, zassał i poszło. Początkowo to, co produkowałam, wystarczało mu w
zupełności. Przestało wystarczać w piątek…
Kiedy w środę jeszcze rozważałam, czy zatrudnić szpitalną
położną, przerażona wysłuchiwałam słów oddziałowej – nie ma odwiedzin, poza wyznaczonymi
godzinami. A te godziny to 15-18. Położna się przyda. Pomyślałam, że na dzień
porodu raczej nie będzie konieczna, skoro na sali znajdę się pewnie około tej
17 – akurat będzie czas odwiedzin. A zamówię ją sobie na dzień następny, jeśli
trzeba będzie.
Okazało się jednak, że wersja oficjalna ma się nijak do
rzeczywistości. K. przyjechał w piątek o 8 rano a wyszedł ze szpitala po 20.
Nikt nie zwrócił mu uwagi. Leżałam na sali z dziewczyną, której syn miał mocną
żółtaczkę, był naświetlany, a ona przy nim czuwała. Jej mąż siedział więc z
nią, i dając się jej wyspać czuwał na zmianę z nią nad synkiem i dopiero koło
23 przyszła położna i delikatnie zasugerowała, żeby jednak już poszedł.
Tak więc obecność małżonka, który pomagał i przy młodym i
przy mojej pionizacji, była całkowicie możliwa i nikomu nie przeszkadzała.
Kończąc temat bólu i jemu podobnych odczuć – bolało jak sam
skurczybyk. Czwartek, kiedy puściło znieczulenie, noc z czwartku na piątek i
połowa piątku – to była gehenna. W piątek czekałam na małżonka, aby pomógł mi
wstać, bo nie miałam na to siły. Nie doczekałam go jednak i prawie się
popłakałam z bólu. Popołudnie w piątek było już lepsze – nie wiedząc kiedy
położyłam się na boku i nawet jakoś dramatycznie nie zabolało. Energii na pewno
dodawał mi fakt, że w sobotę mieliśmy ogromną szansę na wyjście ze szpitala!
Najmocniej czułam chyba miejsca, gdzie wyszarpywano mi młodego, oraz kręgosłup.
Brzuch bolał na początku, potem jakoś przeszło.
A co do Kacpra? Kiedy tylko się urodził wodził oczami po
okolicy jakby coś widział i jakby coś rozumiał. Nie wiem, czy to prognostyk na
przyszłość, ale nie spodziewałam się, że świeżo urodzone dziecko może być tak
skoncentrowane na otoczeniu!
Postanowiłam przeprowadzić eksperyment – spróbować wychować
go bez smoczka. Jak na razie się udaje, choć efektem tego jest powrót do wagi
urodzeniowej w 6 dni a nie w 10, jak mówią normy. Kiedy stęka, jęczy i płacze –
reaguję natychmiast. Najczęściej sugerując posiłek, bo też tak mi najłatwiej. A
karmić mam czym – po piątkowym kryzysie, kiedy naprawdę w piersiach była pustka
a młody zasysał dosłownie co chwila i to bez efektu – od soboty zaczął się
nawał pokarmowy i trwał do ostatniego czwartku. Kryzys wymusił nawet na mnie
podanie młodemu paskudztwa – mieszanki. Wypił tego może ze 100 ml, ale jednak
jest plama na honorze… Na szczęście więcej już tego robić nie będę musiała, mam
nadzieję.
Początki karmienia są, co przecież wiem doskonale, trudne.
Kacper nie radzi sobie z ilością otrzymywanego pokarmu, połyka niesamowite
ilości powietrza i potem odbija po kilkanaście razy. Odłożony za szybko –
dostaje czkawki, żeby się jej pozbyć musi dojeść, znowu połyka powietrze i tak
w koło macieju. Praktycznie nie da się go odłożyć w odpowiednim momencie, bo najczęściej
i tak dostaje czkawki.
Najważniejsze jednak, że po podobnych przebojach nocami jakoś
się poukładaliśmy. Kacper śpi między 2 a 4 godziny w jednym rzucie i w zasadzie
największym problemem jest to, że kiedy się budzi ma pełną pieluchę i to go trochę
wybudza. Brak produktów przemiany materii skracałby do minimum czas nocnego
czuwania. Ale dojdziemy i do tego.
Nie powiem, żebym była wyspana czy wypoczęta. Brzuch też
boli, piersi jeszcze godzą się ze swoją nową funkcją. Ale jest dobrze.
Naprawdę.
Nie wiem, czy to dlatego, że mam świadomość, że więcej już
mamą takiego małego smyka nie będę i to ostatni moment, żeby rozkoszować się
tym etapem w życiu dziecka, więc te gorsze chwile jakoś spycham na drugi koniec
świadomości. To przecież ten czas w życiu dziecka przemija najszybciej! Wszystko
minie, już niebawem ten czas będzie tylko wspomnieniem.. A może po prostu do
wszystkiego podchodzę bardziej na luzie, bez nerwów i stresu? Może też dlatego,
że Kacper jest spokojnym młodym człowiekiem i awanturuje się niezwykle rzadko?
Wszystkiego zebrałoby się może jakieś 15-20 minut płaczu i
krzyku tego jegomościa, jak do tej pory. Wiem, wszystko przede mną. Ale, może,
wcale nie? Może tak właśnie pozostanie, że będę reagować odpowiednio i szybko
na jego realne potrzeby a wszelkich wymuszeń rozbójniczych i płaczu
wymuszającego uda się uniknąć?
Kto wie…
W domku jesteśmy faktycznie od soboty. W dwa dni po ciężkiej
operacji wypuszczono mnie do domu. Kolejne, ciekawe doświadczenie. A co w domu?
Oj, dzieje się J