środa, 29 kwietnia 2015

o tym i o owym

Jedziemy tramwajem, ja i moje słodziaki. Miałyśmy do przejechania raptem dwa przystanki, jednak jakaś starsza kobieta (jak widać prawdą jest, że młodzież to gromada egoistycznych snobów, buraków i chamów i tylko w starszych można znaleźć pierwiastki dobrego wychowania) dostrzegając mój stan odmienny dosłownie zmusiła jakąś młodą lalunię do podniesienie swej pupci. Panienka tłumaczyła się, że nie widziała mnie i mojego malutkiego brzuszka. Oczywiście.
Chwilę poprotestowałam, mówiąc o dwóch przystankach, ale czując, jak motorniczy rzuca składem - poddałam się i siadłam. Na kolana Iga, plecak Niny, moja torba... No nic, lepsze to niż obijać się o ludzi i wnętrze pojazdu.
Na pierwszym przystanku zwolniło się i drugie miejsce, owa starsza Pani usiadła i namówiła Ninkę, aby siadła jej na kolanach. Ninka, lekko niechętnie, jednak przycupnęła. Pani, miła i sympatyczna, zaczęła odpytywać dzieciaki - jak mają na imię, ile mają lat, do jakiej szkoły czy przedszkola chodzą.
I wtedy wypaliła Iga:
- A Mama ma w brzuszku bobaska a Tata ma dziurę!
Miałam wrażenie, że powyższe usłyszało pół tramwaju, z czego większość rechotała co najmniej tak głośno jak ja...

Wracałam dziś z Niną autobusami. Żaliła się mnie, że na WF-ie Marcin się z niej śmiał, że nie potrafiła porządnie piłki odbijać.
Spytałam więc, czy dalej kocha Marcina - okazało się, że nie. Spytałam, czy dlatego, że się z niej śmiał, na co Ninka odrzekła:
- Nie tylko. Marcin na wszystko mówi NIE.
Długo śmiałyśmy się wymyślając, jak wyglądałby mąż, który na wszystko mówi NIE. Było o kupnie wyimaginowanemu dziecku ubrania, posłaniu go do szkoły, nakarmieniu go itd. Nie dziwię się, że miłość umarła. Takiego partnera nie chciałabym mieć za skarby świata, a mojej córce, najwyraźniej, uczucie nie przesłoniło rozsądku.

piątek, 24 kwietnia 2015

meloman

Nie mogę nie podzielić się z potencjalnym czytającym, a choćby i zapisać z uwagi na własną niemoc pamięciową, takim oto wrażeniem, że noszone w brzuchu potomstwo jest nadzwyczaj aktywne. Kopniaki gościa są straszliwie mocne i często bolesne, można by pomyśleć - że zbyt mocne, jak na taką "większą pomarańczkę". Ruchy - wtedy jeszcze małego kiwi - czuję gdzieś od 15 tygodnia ciąży. (Nie)stety, owe ruchy szybko przestały być owym słynnym motylem, a stały się regularną bitwą na pięści. Jestem skazana na agresywne dzieci...
Ale z ciekawostek jeszcze bardziej intrygujących donoszę, że ten gość mocno uaktywnia się w momencie, kiedy siedzę z Niną przy pianinie a ona ćwiczy. Już tak od miesiąca, może i dłużej, co siądę a Ninka uderzy w klawisz - młody się ożywia. Nie zawsze ożywia się, kiedy siadam, ale w zasadzie zawsze, kiedy słyszy pianino.
Ciekawe, czy po urodzeniu będzie uspokajał się podczas ćwiczeń Niny? To byłby dopiero hit!

o laurce i przemocy



- Ninko, narysuj dla Laurki laurkę w szkole, będzie szczęśliwa, jeśli takową od Ciebie dostanie.
 - Nie mogę, mamo.
- Szkoda, a czemu?
- Bo ja mam taką zasadę, wiesz, taką zasadę, że jak jestem w świetlicy i mam coś zadane to robię to zadanie a potem się bawię, a jak nie mam nic zadane to tylko się bawię.
- No rozumiem. Zasada to zasada.

Małżonek podróżuje z Igą. Docierają na miejsce przeznaczenia, mąż odbiera telefon. Aby w spokoju porozmawiać wychodzi z auta, zostawiając w środku Igę. Po krótkiej rozmowie otwiera drzwi, żeby ją wyciągnąć i słyszy:
- No ile mam jeszcze czekać? Przecież ja się tutaj spocę a nie mogę się spocić, bo będę chora!

Wczoraj Nina rozpoczęła tak prawie na poważnie żeglarską przygodę. Na zajęciach wlazła wraz z dwójką kolegów do małego optimista i na pagajach zasuwała po zalewie odrzańskim. Na razie jeszcze bez żagli, bo dzieciaki muszą się wpierw nauczyć sterować tymi wanienkami. Szło jej doskonale z wiosłowaniem – choć często tylko moczyła kija w wodzie. Ale jakoś łódeczka płynęła, czyli dawała radę. Niestety, kiedy miała nastąpić zmiana u steru, po krótkiej chwili pobytu tam Ninki, poddała się. Kolega na nią nakrzyczał i ona się przejęła. No nie była tydzień wcześniej na zajęciach, więc umiejętności sterowania jeszcze nie opanowała, cóż się dziwić, że prawie rozwaliła łódeczkę i pomost? A kolega, zamiast pomóc, krzyczał na nią. Cóż za postawa… W końcu jednak, na moją prośbę, instruktor wymógł na ekipie łódki odpowiednie zmiany i Ninka wysterowała do brzegu.
Namachała się, myślałam, że dzisiaj będzie jęczeć, że ją rączki bolą. Nic z tych rzeczy. Nic ją nie boli. Cyborg.

Iga powróciła wczoraj na rodziny łono, po kilkudniowej nieobecności i pobycie w Opolu, pod troskliwym okiem Babci Maryli, Dziadka Kaja i Wujka Janusza. Po tym, jak wyskoczyła jej gorączka (i sobie poszła nad ranem) w ubiegłą środę wieczorem (15 kwietnia), a następnie chwycił ją stan podgorączkowy po dwóch dniach przerwy (w piątek), ciągle kaszlała i smarkała uznałam, że powinna się nareszcie wyleczyć. Tak do końca i skutecznie. Trochę jeszcze cherla, ale zdecydowanie idzie ku lepszemu.
Pusto było jakoś bez tego jazgotka. Ninka jest spokojna i cicha, wzmacnia przekaz, kiedy jest Iga. W braku Igi nie musi nikogo przekrzykiwać i stąd ta cisza…

W środę, 22 kwietnia, była Ninka na wycieczce. Dzieci całą klasą wybyły do lasu, gdzieś w okolice Żmigrodu, gdzie oglądały i dotykały dzikie ptaki – sowę czy jastrzębia – piekły kiełbaski przy ognisku, bawiły się na placu zabaw. Chyba było fajnie :)

A weekend minął nam na Uniwersytecie Dzieci, gdzie Ninka dowiedziała się, jak poznać, że zwierzę jest chore, badała obecnego tam psiaka, na pływaniu na basenie i na sprzątaniu. Taka nuda z dodatkami.

Z rzeczy ciekawszych – Nina dusiła koleżankę. Tak, dosłownie.
Zdarzyło się to w środę ubiegłą, 15 kwietnia. Koleżanka niechcący trąciła ją drzwiami, a Nina przyskoczyła do niej, przydusiła i tym samym spowodowała kaszel i ból u koleżanki na dobrych kilka minut. Cóż mogę powiedzieć? Wstyd mi strasznie, tym bardziej, że przecież zachowanie dziecka to moja sprawka. Moja i małżonka mego. To coś, co w wyniku naszego działania dzieje się w otoczeniu Niny sprawiło, że wybuchła. To delikatne i wrażliwe dziewczę, empatyczne i mocno emocjonalne. Być może stres i pośpiech dają właśnie takie rezultaty u niej? A może to reakcja na to jak Iga dostała po łapach za bicie mnie czy jak została dość siłowo odsunięta od kopanych przez siebie drzwi? Znowu wstyd – zdarzyło się. I mnie i K. Reagujemy na siebie w różny sposób, okoliczności przyrody nie poprawiają atmosfery. Czy to był powód? Chcę w to wierzyć. Bardzo się staram teraz wprowadzać wszelkie możliwe zasady, dotyczące bycia „SLOW” (może niekoniecznie –MINDED…), trochę mniej ją poganiać, mniej się złościć. Na Igę też. Pewnie wydarzenie takie to jakaś kumulacja różnych zdarzeń, więc i odwrócenie skutków trochę potrwa, no ale w końcu jakoś trzeba zacząć. Dziecko dało nam sygnał – nie radzę sobie z emocjami, z nadmiarem bodźców i wrażeń, ze stresem, pośpiechem. To jest o tyle ciekawe, że uważam, że u nas naprawdę panuje spokój i zgoda. Z małżonkiem kłócę się niezwykle rzadko, a praktycznie nigdy przy dzieciach. Staramy się te grzdyle wysłuchiwać, uczymy się cierpliwości, o jakiej najstarszym filozofom się nie śniło. Najwyraźniej to za mało. Lekcję pokory uważam za odrobioną.
Oczywiście, przeprowadziliśmy z Ninką długaśną rozmowę podkreślając, że wszelka forma przemocy jest ZŁA. Że nie wolno, nie można, nie i jeszcze raz nie. Przygotowała dla koleżanki piękną laurkę, porozmawiała z Panią Anią i przeprosiła ją za wydarzenie, co jakiś czas upewniam się, że pamięta o tym, jak należy postępować.
Zobaczymy. Cóż pozostaje, poza pracą nad sobą, rozmowami z Niną i oczekiwaniem…

środa, 15 kwietnia 2015

zażenowanie



Fakty są oczywiste.
Pierwszy jest taki, że jeżdżę ostatnio naprawdę intensywnie komunikacją publiczną. Bladym świtem co najmniej dwa tramwaje, bywa, że także pociąg. Po południu często też trzeba mi jednego – dwóch pojazdów komunikacji publicznej.
Drugi fakt jest taki, że jestem w ciąży. Nie wiem, czy można powiedzieć o niej, że jest zaawansowana, na pewno jednak brzuch, wystający i krąglutki, jest widoczny. Nie przykrywają go kurtki grubsze czy cieńsze na tyle skutecznie, aby można go było nie zauważyć. Jeszcze z dwa miesiące temu można by pomyśleć, że zwyczajnie gruba jestem. Teraz się tak pomyśleć nie da. Brzuch wyraźnie odcina się od sylwetki, nie ma żadnych wątpliwości - to ciąża.
I zestawiając te dwa fakty - bardzo często czuję się ostatnio zażenowana. Wynika to mianowicie z dobrego wychowania moich rodaków. A właściwie złego wychowania, braku elementarnej kindersztuby, wyobraźni czy empatii.
Wsiadam, często z dwójką dzieci, do tramwaju, autobusu. Dosłownie na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, w których ustąpiono mi miejsca. Cztery lub pięć. Jedna – w sumie zabawna i świadcząca dość dobitnie o wspomnianym braku dobrego wychowania  - sytuacja miała miejsce dwa dni temu. Wsiadłam do tramwaju, za mną wsiadła baba, na oko starsza ode mnie raptem o jakieś 10 lat, w pełni sprawna. Kobieta siedząca na jednym z miejsc w tramwaju podniosła się, żeby ustąpić mi miejsce, kiedy odsunęłam się, aby tej wstającej pani zrobić miejsce, baba – dziękując, a jakże! – klapnęła na właśnie opróżnione miejsce. Zażenowanie sięgnęło zenitu.
Nie domagam się swojego prawa, choć pewnie powinnam. Chyba dlatego, że wychodzę z założenia, że to jest oczywiste, a jeśli będę się domagać ustąpienia mi miejsca (które, nota bene, jest pięknie oznaczone w środkach komunikacji publicznej, jako mi przynależne) to będzie to ze szkodą na moim honorze. Głupie, wiem.
Czy to jest naprawdę takie trudne do zrozumienia, że podczas jakiegoś zdarzenia drogowego, czy choćby podczas mocniejszego hamowania, może stać się krzywda i mi i temu stworkowi, którego w środku noszę? Czy wyobraźnia współpasażerów jest już na tak niskim poziomie, że nie są w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo obciąża mój kręgosłup tych kilka kilogramów więcej? Że wszystkie moje ścięgna, chrząstki, spojenia – wszystko! – jest porozciągane i nadwyrężone i zwyczajnie boli mnie, kiedy zbyt długo stoję? Naprawdę ludzie są AŻ TAK głupi?
Czuję zażenowanie, kiedy stoję tak nad jedną czy drugą głupią cipą w tramwaju, młodą i wstrętną właśnie przez to, że podnosi swój durny, pusty łeb, patrzy na mnie i na mój brzuch i… nic. Nie reaguje. Siedzi dalej, patrzy sobie w okno i zapewne o niczym nie myśli. Pustostan.
Zażenowanie. Poczucie wstydu, że żyję wśród tak durnych ludzi, żalu, że minęła epoka, kiedy dzieci uczyło się kindersztuby, dobrego wychowania. A czasem wściekłości, że muszę spotykać tych głupków na swojej drodze.

wtorek, 14 kwietnia 2015

przedwiośnie



Nie czuję się rozpieszczona przez pogodę (swoją drogą, przez tą gonitwę w ogóle nie czuję się rozpieszczona). Zdrowotnie też mogłoby być lepiej – a to należy powiązać z pogodą, niestety. Wichury i wiatry, zimnica i nadmiar chmur. Brrr…
Ostatni weekend pogoda nam jednak pokazała, że może być przyjemnie. Mieliśmy pojechać na urodziny Laurki, mojej chrześnicy, ale ze względu na kichająco-smarkającą Igę i moje zakatarzenie z bólem gardła w zestawie – zaniechaliśmy wyprawy. Świętowanie przełożone zostało na za dwa tygodnie, a w tak zwanym międzyczasie pozostaliśmy w domu. I to sobotnie słońce, brak wiatru, piękny dzień – taka wersja demo tego, co mogłoby być.
Poza basenem Niny nie robiliśmy więc nic konkretnego. Dzieci trochę się przewietrzyły, dorośli trochę posprzątali, chyba ogólnie wypoczęliśmy i chyba trochę to nasze zdrowie podreperowaliśmy.
W ramach pięknej pogody K. przekopał jedną z grządek i posadził tam kilka warzyw. Ja posadziłam trochę kwiatków. Wieczorem zapytaliśmy nasze dzieci, co jeszcze można by posadzić. W sumie odpowiedzi Igi można się było spodziewać:
- Makaron!!!
Można spróbować…
Nie wiem jak i kiedy, ale minęły nam święta. Tym razem były mocno nietypowe,  bo wyjazdowe. Ale nie takie do Dziadków czy w ogóle do rodziny. Pojechaliśmy do Jarnołtówka, do całkiem udanego ośrodka, z basenem (jakżeby inaczej), z pełnym wyżywieniem. Ten krótki okres nie dał nam wielkich szans żeby pobytem się nacieszyć, pogoda nie zachęcała do spacerów (na dworze byłam jakieś 15 minut, dzieciaki niewiele więcej – poszły na ognisko i święcenie jedzenia), a jak wyjeżdżaliśmy – żegnała nas porządna śnieżyca. Ale za to był basen, co dzieciakom sprawiło wielką radość, były prezenty od zająca, był czas żeby sobie razem posiedzieć w wygodnym i eleganckim apartamencie. A nie było konieczności sprzątania, mycia naczyń, gotowania. Na Boże Narodzenie chyba bym nie pojechała świętować w takiej wersji, bo to jednak trochę inne święta, ale te – pomysł uważam za zacny, realizację za udaną.
W międzyczasie naprawiliśmy auto i okazało się, że jednak zorganizowanie się komunikacyjne w wielkim mieście, przy założeniu, że każde z nas, dorosłych, pracuje w różnych częściach tego miasta, przy założeniu zajęć pozalekcyjnych, pracy na pełen etat plus różnych dodatkowych atrakcji (np. moich badań) – wyłącznie przy użyciu komunikacji publicznej – jest zadaniem trudnym. I gdyby tak to miało trwać dłużej – chyba niemożliwym.
W międzyczasie innego rodzaju wybadałam młodego dość gruntownie i jestem, co chyba jest normą i już nie powinno dziwić, zniesmaczona lekarzami w tym kraju.
Otóż z racji wieku (nie, nie wieku XXI-ego, mojego) mam prawo do badań prenatalnych w ramach składek, które pracując odprowadzam. Pomyślałam – diagnostyki nigdy dość, zwłaszcza nieinwazyjnej i bezproblemowej. Poszłam. Najsampierw dawno temu, w 12 tygodniu. Pan Doktor z przychodni, która kontrakt z NFZ posiada, namówił mnie na badanie dodatkowo płatne (przecież dziecku nie odmówię) a do tego wymyślił u młodego bradykardię. Bo tętno było na poziomie 136, podczas gdy norma zaczyna się od 140 (mój lekarz uspokoił mnie podczas najbliższej wizyty, że na tym etapie serduszko potrafi zwalniać nawet prawie do 0, na chwilę, należy to monitorować, ale nie martwić się) – i zalecił ECHO serca młodego. Poszłam więc ostatnio na to właśnie ECHO. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że serduszko jak dzwon! Ale za to Pan Doktor uznał, że jakieś przestrzenie w główce młodego są na granicy normy. Uśmiałam się, naprawdę – norma jest do 11 mm, a młody ma 8,7, ale to jest na granicy. Temat olałam, poszłam do mojego lekarza o niczym nic nie mówiąc, ten przebadał młodego i co? I nic. Dzieciak zdrów, jak ryba, ruchliwy, o pięknym, zdrowym mózgu i równie pięknym i zdrowym sercu.
Ale cóż, skoro można postraszyć pacjenta, namówić na dodatkowe badania, najlepiej płatne (wszystko jedno, kto płaci – pacjent czy NFZ) – to czemu nie? Niech żyje pacjencisko w stresie, taki się częściej bada.
Prawie jak z moim małżonkiem i jego raną po wycięciu wyrostka. Dren pooperacyjny rozumiem, ale czemu w ranę włożono mu zwinięty kawałek rękawiczki lateksowej, który później rozpadł się i mu wyłaził z tej rany, który spowodował, że rana po 6 tygodniach od operacji się nie zagoiła i ciągle coś się z niej sączy? Ale za to małżonek już z 4 razy ganiał do nich do Przychodni. Zapewne za każdą taką wizytę NFZ uiszcza stosowne wynagrodzenie.
Tymczasem zaś staram się wytrwać na stanowisku, nie zabijając otoczenia, kiedy podczas wstawania i jedzenia śniadania otoczenie robi wszystko, żeby na śmierć w męczarniach zasłużyć.
Zmęczonam.
Przedwiośnie w pełni.