wtorek, 29 września 2015

weekendy

My tu gadu-gadu, a tymczasem opisanie życia w zaniku!
A przecież sporo się działo, zwłaszcza w weekendy.

Na ten przykład, ostatni weekend spędziliśmy aktywnie.
Ale po kolei.
W piątek przyjechali moi Rodzice, sprawiając - jak zwykle - wielką radość dziewczynom. Chłopakowi niekoniecznie, bo on na razie frajdę ma, kiedy go karmię lub przewijam (choć muszę przyznać, że do mojej Mamy uśmiechał się pełną gębą przez całkiem sporą szmatkę czasu).
W sobotę rano wybyliśmy o 10 rano, bo już o 11 Iga, wraz ze mną i moją Mamą, uczestniczyła w Kinie Dzieci i oglądała bajkę o Albercie, który chciał dostać pieska.
Nie podobał mi się sposób rysowania, widziałam już ładniejsze bajki, historia natomiast była bardzo ładna. Nie jestem jednak pewna, czy obecne (bardzo licznie) na sali dzieci, w wieku 4+, były w stanie śledzić ją przez cały czas tak, jakby chciał autor. Trochę za mało było przerywników, typu piosenka, coś śmiesznego, coś strasznego. Ale może się mylę, w końcu nie ja byłam klientem docelowym.
Kiedy wyszłyśmy z sali, Nina z K. już oglądała swój film. Dziadkowie się odmeldowali (czekała ich popołudniowo-wieczorna balanga), a ja z Igą i Kacprem odczekałam, aż się pojawią filmożercy.
Ponoć ich film był świetny, niestety Nina nie potrafiła go opowiedzieć jakoś tak poprawnie, żebym coś zrozumiała. Jeszcze jej sporo brakuje żeby umiejętność relacjonowania posiąść.
Po lekkim posiłku wyruszyliśmy w stronę Wyspy S., gdzie tego dnia badano i diagnozowano zdechlaków.
Na miejscu dzieci padły. Obwieszone na ojcu, przekimały dobry kwadrans albo i dwa, a ja rozejrzałam się po okolicy i stwierdziłam, że najlepszym biznesem jest obecnie i będzie w przyszłości obsługa seniorów, najlepiej zdrowotna. Impreza odbywała się w ramach Dni Promocji Zdrowia, byli tam różnej maści hochsztaplerzy, którzy z rączki prawdę wróżyli (o ciśnieniu, zawartości krwi lub tłuszczu) i powinna przyciągnąć ludzi i młodszych i starszych. Oraz dzieci - żeby można ich postawę czy nóżki zbadać. Jakoś nie za wielu takich młodszych i najmłodszych widziałam. Seniorów - zastępy.
Sama sprawdziłam tylko, że jednak po ciążach zostało mi trochę tu i ówdzie, choć dietetyczka pochwaliła moją formę miesiąc po porodzie. Nie czuję się przekonana i mimo jej zachwytów odczuwam potrzebę zmian...
Po przebudzeniu dzieci ruszyliśmy na północ, trafiając przypadkowo do bardzo zacnej pizzerii, gdzie dzieci zjadły obiecane paskudztwo. Promocja zdrowia, niech to licho...
Jeszcze nawiedziliśmy naszych ulubionych studentów, gdyż skład osoby fluktuuje, po czym, jako rodzina patologiczna, wykorzystaliśmy możliwość darmowego przejazdu środkami komunikacji publicznej po mieście.
Potem już tylko wsiąść do autka i do domu.
Już o 18.30 byliśmy z powrotem...

Efektem powyższego był lekki zgon w niedzielę, zwłaszcza mój i zwłaszcza gorączkowy, który zaczął się jeszcze w sobotę. Przewiało mnie tak skutecznie, że po raz czwarty już w ciągu września zaliczyłam zapalenie piersi. Tym razem gorączka była spora, 38,8, szczęśliwie do rana w niedzielę prawie zlazła. Niestety, słabość czułam, więc nie za wiele udzielałam się w domu.

A weekend poprzedni, ten 19-20 września, też się szwendaliśmy. Najpierw Ninka zainaugurowała rok szkolny na Uniwersytecie Dzieci, ciekawym wykładem o wierzbach na lodowcach (ponoć rosną, takie tycie, tycieńkie). My, to jest Iga, ja i Kacper, w tym czasie łaziliśmy po okolicy a K. wymieniał opony, bo się wzięła i w czwartek rozwaliła (że niby gdzieś wjechałam i zniszczyłam! potwarz i pomówienie).
(Swoją drogą, że tak wtrącę, rozwalenie opony przebiegało dość ciekawie, bo w pewnym momencie poczułam, wioząc ekipę, że jadę na feldze. Zatrzymałam się koło parkingu, trochę tarasując drogę, co spowodowało kolizję dwóch aut i skutera. Okazało się chwilę później, że nasza "dojazdówka" to jakaś ściema, nie dało się jej założyć, więc wróciłam do domu z dziećmi autobusem, a K. walczył z naprawą rozwalonej opony. Położenie spać całej trójki, samodzielnie, trochę mnie fizycznie przerosło po tej wycieczce, i przy moim zmęczeniu, dając młodemu witaminy, miałam wrażenie, że niechcący do pyszczka wrzuciłam mu tą żelową tabletkę, z której się witaminy wyciska. Więc próbowałam go zmusić do wymiotów, a nie potrafię. Wył i wrzeszczał, ja się trzęsłam, na co wszedł K., któremu udało się już powrócić, i podniósł to żelowe paskudztwo z ubranka młodego. Dobrze, że dziewczyny są naprawdę samodzielne i się umyły i polazły do swojego pokoju, bo jakbym jeszcze je miała ogarniać...).
Po zajęciach Niny dziewczyny zwiedziły okoliczny plac zabaw, po czym wylądowaliśmy w Galerii, gdzie wystawiały się różne firmy ze swoimi zajęciami pozalekcyjnymi. Niczym mnie nie zachwycili na tyle, żebym rzuciła się łapczywie, terminy nie bardzo, słowem średnio trafiony pomysł na spędzenie czasu. Przynajmniej znajomych spotkaliśmy, Ryszarda znaczy, z rodziną.
Stamtąd pomknęliśmy do centrum, z silnym postanowieniem odwiedzenia Festiwalu Krasnoludków, ale zatrzymał nas targ włoskich pyszności na placu koło Marii Magdaleny, gdzie spotkaliśmy się z Katarzyną i dwójką jej smyków. Stamtąd marsz na Oławską, gdzie z kolei odbywało się święto uliczne, dzieci rysowały i rozwiązywały quizy, a my mieliśmy choć chwilkę na rozmowę. Potem wróciliśmy do domu.
Zamiast więc siedzieć na czterech literach - ciągle coś i ciągle gdzieś, przynajmniej w soboty. Niedziele raczej są stacjonarne.

A jeszcze tydzień wcześniej... opiszę kiedy indziej.

Jeszcze tylko dwa obrazki muszę wrzucić.
Pierwszy ma tytuł "Iga - prawdziwa kobieta".
Otóż Iga niebawem, już za momencik, zakończy czwarty rok swego życia. Z tej okazji wydaje (prawie sama) przyjęcie, na które zaprasza, między innymi, koleżanki i kolegę z przedszkola. Niestety, nie pamięta dziecko nazwisk swoich gości, mieliśmy więc problem z przygotowaniem zaproszeń.
Kiedy więc K. przyszedł z Igą do przedszkola poprosił ją, żeby pokazała, gdzie są szafki jej gości, każda szafka jest opisana imieniem i nazwiskiem, co by nam mocno ułatwiło sprawę.
Iga ruszyła więc w labirynt dziecięcych szafek i pokazywała kolejno szafki koleżanek. Kiedy K. zauważył, że są dwie Zosie, i tu jest też Zosia, Iga stwierdziła, że to jest inna Zosia, której nie chce zapraszać.
- Ale po czym poznajesz, kochanie? - spytał K.
- Po kapciuszkach.

Obrazek numer dwa. Konkret.
- Tato, kiedy będziemy mieć pieska?
Tato, zagadnięty został w ten oto sposób, bez żadnego tam owijania w bawełnę, podczas marszu z jednej placówki edukacyjnej do drugiej. Postanowił trochę zmylić przeciwnika.
- Ale jakiego byś pieska chciała?
- Nieważne, tylko kiedy?
- No ale czy on ma być duży czy mały, jakiego koloru?
- Może być mały, tak, mały i taki szczeniaczek, tylko kiedy?
- Teraz raczej nie, Kacperek jest malutki, musi trochę podrosnąć.
- Acha, czyli jak Kacperek podrośnie to wtedy. A jak piesek umarnie to sobie kupimy drugiego.

piątek, 25 września 2015

poniedziałek, 21 września 2015

kruszynka

Właśnie wyszła położna. To "malenstwo" waży już 5100 g. Niby przybiera wg schematu,czyli 200 g na tydzień, tylko,że jego waga wyjściowa była trochę ponad normę.
Pięć kilo? Płaczę nad sobą, moim kręgosłupem i mięśniami rąk.
Ciekawe,co pokaże w wieku 3 miesięcy. Na które, nota bene,wygląda wg położnej. Gada,uśmiecha się i trzyma głowę jak trzymiesieczne niemowle.
Jeszcze chwila i na swoje pójdzie. Syneczek mamusi...

niedziela, 20 września 2015

Kacper ma miesiąc!


Miesiąc temu wyciągnięto mi szkraba na świat. Wyszarpano mi go raczej, a ten, krzyknąwszy, że tak się nie godzi, zaczął świat uważnie oglądać. Nie awanturował się nadmiernie wiedząc chyba, że to na nic.

Miesiąc temu o tej właśnie porze jęczałam z bólu przy prawie każdym ruchu, kręgosłup miałam jak połamany a leżeć mogłam tylko na plecach. Tymczasem młody spał w najlepsze w swoim jeżdżącym wózku, przywożony na jedzenie szybko się nasycał i zasypiał zadowolony.

W tym akurat zakresie wiele się nie zmieniło – kiedy się naje i nic w brzuchu nie jeździ (albo w jelitach) – też chętnie i spokojnie śpi. Uśpiony wieczorem, co czasem zajmuje do godziny, śpi elegancko. Na ten przykład ubiegłej nocy przespał od 1.30 do 5.30.

Wracając do protestów – nie jest to awanturujące się dziecko. Woli najpierw jęknąć, lekko się skrzywić, chwilę pomarudzić i dopiero kiedy to nie przynosi efektów – dać znać o sobie. Potrafi, oczywiście, płakać i drzeć się w niebogłosy, w końcu jest zdrowym dzieckiem, ale zdarza mu się to naprawdę rzadko i w zasadzie z dwóch powodów - nadmiaru powietrza w brzuchu lub nieumiejętności zaśnięcia.

Liczę, że tak pozostanie i częstszych awantur nie będzie.

Nocki zatem mamy idealne. Nie znaczy to, rzecz jasna, że się wysypiam – bo choć mogłabym położyć się spać wraz z nim lub chwilę po, korzystam z tych chwil ciszy i spokoju i siedzę do nocy. Nocki byłyby jeszcze bardziej idealne, gdyby były przesypiane bez przerw i do 9 lub 10, ale nie bądźmy drobiazgowi i czepliwi, i to nadejdzie. To pierwsze, na drugie nie liczę, sądząc po starszym rodzeństwie.

Z jedzeniem Kacper nie ma wielu problemów, poza tym, że stęka, jęczy, beka i ulewa, bo tempo wypływu pokarmu nadal stanowi dla niego wyzwanie. Męczy się, chłopina. Odsuwa się w trakcie, czasem się krztusi, regularnie połyka powietrze. To trochę nam utrudnia proces spożywania, bo zapowietrzony koleś to jęczący koleś, trzeba go nosić, poklepywać i liczyć, że to beknięcie jest tym ostatnim. Najczęściej nie jest i jeszcze długo po jedzeniu potrafi solidnie, tak z trzewi, wydobyć odgłos…

Odgłosy wydobywają się też niżej. Też solidne. Pieluchy zacznę chyba ważyć, robiąc konkurs i idąc na rekord.

Młody całkiem lubi kąpiele, nie lubi być z nich wyciągany, co też jest dzieciową normą. Lubi przewijanie, najczęściej się wówczas uspokaja nawet podczas sroższych awantur. Ubieranie znosi z godnością, lekko sapiąc, kiedy traci kontakt wzrokowy z otoczeniem. Nawet czapki daje sobie założyć, choć te zjeżdżające na oczy zasadnie go irytują.

Uśmiecha się przepięknie, całą swą pustą jamą gębową, nie tylko do mnie. Potrafi też do Niny. Idze też się udało parę razy załapać, a chyba i ojcu. Ale głównie obdarza mnie tym uśmiechem, co jest, w sumie, zrozumiałe…

Kacper dzielnie znosi wszelkie nasze eskapady. Muszę o nich osobno wspomnieć, ale pisząc o smyku muszę napomknąć, że jakoś bardzo nie narzeka. Nie zawsze podoba mu się ładowanie do fotelika samochodowego, ale już na miejscu, niezależnie czy jest ono wewnątrz czy na zewnątrz budynku, albo sobie śpi albo też rozgląda się po okolicy całkiem przytomnym wzrokiem. Marudzi głównie po jedzeniu, z powodów jak wyżej.

A co do spania w dzień. No cóż o stałych porach drzemek mogę jeszcze pomarzyć, choć kiedy już przyśnie to potrafi na te 2-3 godziny „zniknąć”. Uregulujemy i pory, zapewne spacerami.

W sumie – fajny gość. Nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie rozważałam, jak to będzie, kiedy pojawi się na świecie, ale na pewno lekko się obawiałam, że będzie ciężko. Nie jest. Może to, że dziewczyny są naprawdę mocno samoobsługowe, że bawią się i zajmują sobą, że Ninka, anioł nasz, pomaga przy Idze, co nawet przy drobiazgach ma znaczenie? A to jej pastę nałoży na szczoteczkę, a to pomoże przy myciu czy ubieraniu. Iga też, poza tym, nie jest jakąś mocno wymagającą zaangażowania, dziewczynką, bo jest tak mocno samodzielna, że czasem aż za mocno.

A może pomaga podejście, bardziej wyluzowane? Z większym dystansem i bez stresu? Dzieci też to czują. Kto wie?

Tak więc gość sympatyczny, jest trochę roboty i z nim i w ogóle, ale dramatu, którego można by się spodziewać – nie zanotowałam.
Uf. Obym nie zapeszyła na kolejny miesiąc...

 

środa, 16 września 2015

Kacper - romantyk

https://www.youtube.com/watch?v=57OIDyHT5UM

znużenie

Najszło mnie dziś, znane mi przecież doskonale uczucie - znużenia.
Nie chodzi o niewyspanie czy ogólnie, o zmęczenie. To, że czasem we łbie mi się kręci aż muszę sobie przysiąść, czy że zasypiam w każdym miejscu, pozycji i o każdej porze w jakieś 10 sekund - to oczywiste.
Chodzi raczej o takie poczucie jałowości, nudy i zniechęcenia. Jakoś tak poczułam, że nie chce mi się po raz tysiąc osiemset czterdziesty dziewiąty odbekiwać młodego, zmieniać mu pieluchy, nosić z bólem krzyża czy wysłuchiwać jego lamentów. Takie to jakieś cholernie żmudne.
I zdałam sobie sprawę, że jest nieźle. Miesiąc, no - cztery tygodnie, które jutro mijają, aż tyle wytrzymałam do pierwszego takiego stanu. Nie jest źle, przy dziewczynach wysiadałam dużo, dużo wcześniej!
Gdyby tak jeszcze można się było wieczorem wyrwać na jakąś zumbę albo inny basen - być może znużenie udałoby się odwlec w czasie. Niestety, rana wojenna nie chce się zagoić szybciej, niż procedury przewidują.
Pozostaje zatem walczyć z odczuciami w inny sposób. Tylko jeszcze nie wiem, w jaki...

poniedziałek, 14 września 2015

kumulacja


Wszystko zaczęło się od Igi i jej zakichanego (dosłownie) nosa. W ubiegły piątek przylazło toto z przedszkola i zaczęło smarkać, kichać i prychać. Teoretycznie próbowałam jej unikać, jak również walczyłam, aby Kacper jej unikał, w praktyce udało się w sobotę, kiedy cały dzień przebywaliśmy na dworze, w niedzielę – już nie. Uniknięcie siebie nawzajem oznaczałoby bowiem, że ktoś siedziałby mocno odizolowany od reszty…

W efekcie, o czym napomknęłam, w poniedziałek wieczór dostałam kataru. W nocy kataru dostał młody, we wtorek małżonek.

Idze, o dziwo, minęło i nie wróciło! Nawet kaszlnęła z dwa razy w nocy, ale poradziła sobie z zarazą koncertowo. Nie muszę dodawać, że nasza pancerna Nina kichnęła raz i to by było na tyle, jeśli chodzi o jej chorowanie.

No i we wtorek powoli się rozkładałam… Kichając, prychając, odczuwając ból gardła. Młody rzęził, co mocno utrudniało mu funkcjonowanie w pozycji poziomej, wobec czego został ułożony w wózku z podniesionym oparciem (rozwiązanie na piątkę). W zasadzie po zastosowaniu tego rozwiązania problemu z katarem wielkiego nie miał, frida poszła w ruch dosłownie kilka razy, spać spał jak dotąd.

Za to mnie się dostało trochę mocniej, w nocy z wtorku na środę złapałam nawet jakiś stan podgorączkowy, za to nad ranem zrobiło mi się strrrasznie zimno i już wiedziałam, że moje piersi zastrajkowały. Gorączka – standardowe 38, ból nie do zniesienia, uczucie osłabienia (jak to przy gorączce) no i "drobne" problemy z karmieniem.

Cały dzień walczyłam o likwidację problemu (masaż… au…) i wieczorem się udało. Tylko po to, żeby w nocy mieć godzinny napad kaszlu a w piątkowe popołudnie znowu dostać zapalenia piersi, gorączki i bólu.

Rodzina w piątek zjechała późno, a młody był wyjątkowo męczący. Pewnie dlatego, że i jeść było mniej, bo przez takie akcje na pewno bufet nie miał jakichś nadmiernych zapasów. Wieczorem Nina szła na urodziny do koleżanki (piżama party z nocowaniem) a K. musiał podjechać do „naszych studentów” - w efekcie byłam sama przez cały dzień i większość wieczoru. W tym czasie młody jęczał, wisiał na mnie i bezskutecznie mlaskał, płakał i wił się. Kiedy więc mój małżonek nareszcie zjechał do domu, miałam ochotę swój aparat ssąco-karmiący oderwać od macierzy, przekazać i się wyprowadzić. Kręgosłup przypominał porozrzucane puzzle, kręciło mi się w głowie po słabo przespanych poprzednich i bardzo źle przespanej ostatniej nocy, z gorączką, bo piersi nie mijają tak szybko, miałam dość.

Tia, tylko co z tego? Młody, choć dziecko z niego naprawdę niesamowicie spokojne, ułożone (widział kto, żeby od urodzenia dziecko przesypiało całe noce, wstając tylko na 5-10 minut na karmienie?!? Ja jeszcze nie widziałam), niespecjalnie jest empatyczny i moje marne samopoczucie zwyczajnie olał. Ani myślał rezygnować z pożywienia, protesty ogłaszał bez zahamowań, choć może nie nadmiernie donośnie.
Przeszło mi w sobotę. Nie całkiem i nie wszystko, bo katar trzyma się mnie całkiem mocno, ale piersi funkcjonują normalnie i śpię już normalnie na tyle, na ile młody pozwala. Bo małżonek, na ten przykład, dalej walczy...

 

 

poniedziałek, 7 września 2015

o czarnym piątku, porażce i weekendzie


Zanim rozpocznę to może najpierw zakończę - poprzedni wpis.

Jedziemy bowiem sobie autem, w piątkę, wracając do domu. Korek, jak zwykle. Przed nami jedzie autobus, co chwilę zatrzymując się na przystankach, które nie mają zatoczek a są tylko oznaczone stosownym znakiem. Kiedy na kolejnym przystanku z autobusu wysypuje się tłum ludzi, K. zwraca na to naszą uwagę. Na co Iga rzecze:

- A może by tych ludzi rozjechać?

Lekko skonsternowani, pytamy:

- Ale jak, dlaczego, Iguniu?

- Bo ja nie lubię, jak jest tyle ludzi i korki, tych ludzi trzeba rozjechać.

Boję się….

Choć chcę wierzyć, że to tylko taka zgrywa, jakich u tego łobuziaka mnóstwo (przykład zgrywy: siedzę na fotelu, we włosach mam spinkę a za sobą i fotelem – schody na piętro; co robi Iga wchodząc po schodach? Odpina mi spinkę i kładzie na oparciu fotela), to jednak chyba przestanę w aucie w jej obecności krytykować wszystkich kierujących i pieszych i w ogóle uczestników ruchu drogowego...

A przechodząc ad rem.

Po dniach intensywnych i obfitujących w wydarzenia i wyjścia przyszedł piątek. Nie był to piątek, trzynastego, a piątek, czwartego, ale okazał się dniem mrocznym – dla mnie i dla młodego.

Nie było może jakichś chwytających za serce i je rozdzierających scen, ale młody dał mi się we znaki. Jęczał, stękał i płakał, nie chciał zasnąć i nie dawał się uspokoić. Nosiłam, karmiłam, odbekiwałam – wszystko na nic, stan się nie zmieniał. Co nakarmiłam - jęczał, bo nałykał się powietrza. Jak sobie solidnie beknął - jęczał dalej, więc go dokarmiałam. Dokarmiłam - jęczał, bo nałykał się powietrza albo jeździło mu w brzuchu. Wydalił - jęczał, bo pielucha pełna. Przewinęłam - jęczał, bo dostawał podczas leżenia czkawki. Dokarmiałam - czkawka przechodziła, ale jęczał, bo nałykał się powietrza...
Kiedy więc rodzina zajechała z trzeszczeniem żwiru, miałam dość. Mój małżonek, oczywiście z odpowiednim błyskiem w oku, zasugerował nabycie smoczka. Walczyłam ze sobą, ale wspominając, że przez cały dzień nie miałam zbyt wiele czasu, żeby zwyczajnie siąść na tyłku i wypić dwa łyki wody, zaczęłam się łamać.

Złamałam się w sobotę.

W sobotę zaplanowaliśmy dzień wyjściowy. Najpierw wzięliśmy udział w otwarciu Narodowego Forum Muzyki, gdzie udało się nam nawet załapać na dwa mini-koncerty (boskie! I ten dźwięk… Ależ bym poszła na jakiś koncert…), przy okazji krążąc na zmianę z młodym po okolicy. Forum zrobiło na mnie ogromne wrażenie – choć nie przepadam za nowoczesną architekturą uważam ten budynek za piękny, zrobiony z rozmachem i klasą, naprawdę pasujący do miasta z ambicjami.

Później, z uwagi na dość młodą godzinę, ruszyliśmy pod Halę Stulecia, gdzie swoje miejsce znalazły FOOD-TRUCK-i – dzięki którym się posililiśmy. Aby nie szukać nadaremno miejsca pod samą Halą, zaparkowaliśmy pod klinikami, spacer więc, jak na moje możliwości, był porządny. Potem jeszcze pospacerowaliśmy po okolicy, dzieci zachwyciły się wielkimi bańkami puszczanymi przez jakąś dobrą duszę, i próbowaliśmy złapać choć trochę tego słońca, którego od niedzieli było już jak na lekarstwo.

I kiedy wracaliśmy, ja umęczona a i dzieci chyba nie mniej, zatrzymaliśmy się w odpowiednim po temu miejscu i mały, plastikowy przyjaciel został nabyty.

I tak właśnie po raz trzeci poniosłam na tym polu odgadywania i zaspokajania potrzeb noworodkowo-niemowlęcych, porażkę. Oczywiście, powtarzam sobie, że lepiej dla dzieciaka, żeby chwilę possał smoczka niż żeby płakał przez piętnaście minut albo i dłużej. Że jak tylko jego układ trawienny przyzwyczai się do łykanego powietrza i równie szybko będzie się go pozbywał (co jest obecnie głównym powodem płaczu Kacpra) pozbędziemy się i smoczka. Że jak może trochę lepiej się poczuję, będę miała więcej sił na noszenie skrzata i „odbekiwanie” go – może ssanie ograniczę.

Niestety, obecnie ani sił nie mam odpowiednich, ani też Kacper nie nauczy się w kilka dni przyjmować solidnej dawki podawanego na raz mleka. Pozostaje pomoc silikonu.

Efektem naszej sobotniej eskapady była moja totalna niemoc niedzielna. Łeb mój domaga się wrażeń, ciało mówi „nie tak szybko” i wysyła sygnały bólowe z okolic brzucha. Nie będzie między tymi częściami mnie zgody, nie będzie…

Niemoc jakoś przeniknęła na dzieci, które dostawały w domu szału. A że i pogoda nie zachęcała do spacerów, to na dwór nikomu się nie spieszyło, co tylko potęgowało koszmarne zachowania (durne kłótnie, szarpanie się wzajemne, niemożność pogodzenia się) dziewczyn. I jakoś dobrnęliśmy do końca pierwszego weekendu w piątkę. My, rodzina wielodzietna, ergo – patologiczna.

Dziś pozostałam z młodym sama na caluśki dzień – K. zjechał z dziewczynami dopiero przed 19, Nina zaczęła bowiem już swój sezon basenowy – i muszę przyznać, że pomoc małego przyjaciela trochę się przydaje. Ale tylko trochę. Bardziej chyba świadomość, że jak będzie źle to użyję smoczka, pomagała mi spędzić przyjemnie dzień niż samo zatykanie młodego. Płaczu znów było niewiele, były uśmiechy i dużo spania. Tak to sobie przynajmniej tłumaczę, że plastik pomógł bardziej mentalnie.
Zaznaczę jeszcze, że obecnie młody trenuje trawienie synchroniczne. Na razie wszystko zależy od rodzaju i siły wydalania. Jeśli jest niewielka (ta siła odrzutu podczas wydalania) to jednocześnie potrafi jeść i wydalać. Przy sile zbyt dużej, wstrzymuje przyjmowanie pokarmu, wydala i dopiero potem konsumuje dalej. Ale trening idzie pełną parą...

A teraz, siąkając nosem, idę aplikować młodemu nie tylko wirusy vel bakterie, którymi zasiedla się powoli moje gardło i nos, ale, mam nadzieję, także przeciwciała na powyższe… Ani chybi, siąkająca nosem od piątku Iga mi coś sprzedała…

czwartek, 3 września 2015

było

We wtorek, 1 września, zostaliśmy sami. Sami w piątkę.
Bo kiedy z brzucha wyciągnęli mi tego wielkiego chłopaka i odbębniłam obowiązkowy, choć skrócony do dwóch dni, staż w szpitalu i kiedy w sobotę zajechaliśmy w trójkę (ja, Kacper i K.) do domu, czekały tam na nas dziewczyny i moi Rodzice.
Rodzice zostali z nami przez te pierwsze dni, aż do 1 września właśnie, żeby nam pomagać. Zajmowali się dziewczynami, które miały przecież jeszcze wakacje, ogarniali trochę chałupę, robili zakupy. A każda pomoc, jak wiadomo, jest na wagę złota!
Wszystko jednak się kiedyś kończy, skończyły się wakacje, pobyt Rodziców, pobyt małżonka w domu w ramach wsparcia kobiety po operacji - i zostaliśmy sami.
Normalnie poczułam się, jakbym nagle stała się osobą dorosłą!
W międzyczasie zwizytowała nas położna, oceniając młodego jako całkiem zdrowego, zwizytowali nas teściowie, przeminęła na pieluchach nasza dziesiąta rocznica ślub (najlepszego, raz jeszcze, drogi mężu!), z której to okazji raczyłam przygotować drobną grę terenową, w którą włączyły się dzieci, małżonek ukończył kolejny rok życia, z której to okazji załatwiłam sobie zapalenie piersi, gorączkę i okłady i ponownie zwizytowała nas teściowa. Załatwiliśmy młodemu PESLA, ściągnięto mi szwy, byłam u pracodawcy z wnioskiem, żebym mogła przez rok z młodym siedzieć, młody odbył pierwszą wizytę w restauracji, potem w kawiarni. Działo się.
A wszystko pod hasłem, że chcę ten czas zapamiętać. Chcę się młodym zachwycać, bo to już naprawdę, naprawdę ostatni raz, kiedy mam szczęście nosić i przytulać takie małe, cudowne stworzenie. Czas jest trudny, bo zmęczenie i niewyspanie utrudnia funkcjonowanie, ale nie poddaję się.
Kacper zaś jest wdzięcznym obiektem zachwytów. Wiem, że to dopiero 2 tygodnie, że jeszcze się wiele zmieni, ale jak na razie jest absolutnie wspaniały. On prawie nie płacze, nawet kiedy budzi się głodny - najpierw się rozgląda, z uwagą ogląda otoczenie, trochę się pomarszczy, pokrzywi, postęka i dopiero kiedy te delikatne oznaki nic nie dają - wszczyna alarm. A że zazwyczaj reaguję od razu, do płaczu prawie nie dochodzi.
Największym problemem są nadal czkawki i łykane powietrze, co niebawem przestanie go męczyć, jak tylko ciut podrośnie.
Co do rośnięcia - opinie są różne. Wg położnej (pomiar z dzisiaj) waży 4550, wg lekarki (też pomiar z dzisiaj) - tylko 4370. Skąd takie różnice - nie wiem i mało mnie to interesuje. Rośnie, rozwija się, je, jest zdrowy. Czego mam więcej chcieć?
A więc dalej zachwycam się jego maleńką twarzyczką, tycimi paluszkami rączek, mikro-stópkami z palcami jak ziarnka pieprzu... Tymi odruchami niekontrolowanymi, machającymi rączkami i nóżkami, cudnymi minkami, nieokreślonym kolorem tęczówek, czupryną gęstą i ciemną. Rozczula mnie, kiedy noszony przez ojca płacze wniebogłosy a przyniesiony do mnie uspokaja się w sekundę. I to wcale nie z powodu jedzenia - po prostu zapach, głos, obecność moja mu wystarczają.
Ten cudny widok, kiedy śpi - czy to na boku, czy na wznak z rozrzuconymi rączkami, widok jego skupionej buźki, kiedy rozgląda się jakby naprawdę wszystko widział i rozumiał - to po prostu nie do opisania!
I on się już do mnie uśmiecha!!! Świadomie, na mój widok, szczerzy tę swoją bezzębną gębulę i sprawia mi tym przeogromną radochę!
Kacper noce ma, jak na razie naprawdę znośne. Usypiany jest, po kąpieli, w granicach godzin 20-21, potem budzi się o północy, o 3-4 i nad ranem koło 7. Potem godzinę musi świat poobserwować a ja czekam, aż minie czkawka, po czym zasypiamy sobie na wspólną drzemkę, tak do 10.
Dzień młodego jest mniej przewidywalny. Wczoraj jechałam z nim autobusem i tramwajem żeby odebrać ze szkoły Ninę i pójść z nią na obiad (z jakiegoś powodu nie działała stołówka), poszliśmy razem do Igi na zebranie i do domu wróciliśmy pociągiem, już razem z K.
Dziś zaś byłam z nim u lekarza i umówić wizytę w Promyku Słońca, więc znowu dzień był rozbity na części.
Może jutro uda się mi zaobserwować jakąś prawidłowość w drzemkach dziennych?

Jest jeszcze kilka ciekawostek. Dwie, tak dokładnie. Pierwsza jest taka, że dość szybko dochodzę do siebie. Niewiele już pamiętam ze swojego samopoczucia z dziewczynami, ale pamiętam wrażenie. Było mi fizycznie źle. Bolało i ciągnęło. Teraz też boli, ciągnie, ale jakoś czuję w sobie więcej energii. Nie wiem, czy to kwestia pory roku? Przecież jestem coraz starsza a i ciało coraz gorzej znosi kolejne operacje. A jednak wrażenie mam takie, jakby było mi lepiej i łatwiej niż poprzednio.
Drugą ciekawostką jest to, że nastąpił jakiś medyczny cud. Otóż nie mam alergii. Nie wiem, jak to jest możliwe, sezon bylicy był i trwa w najlepsze, a mi nic nie jest. Czasem kichnę, to wszystko. Ale mogę spacerować, siedzieć na dworze, prawie wąchać to zielsko i nic. Nie sądzę, aby tendencja była stała, ale choć jeden rok bez leków, bez głowy kwadratowej - to już cud! Syn mi załatwił, a jak!
Cudem był też niewielki przyrost wagi w ciąży, brak apetytu w zasadzie całkowity. Dzięki temu dzisiaj, 2 tygodnie po cięciu, mam na plusie już tylko 1 kg. Oczywiście wg stanu sprzed ciąży, bo do stanu idealnego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Ale początek jest niezły, liczę na dalsze sukcesy w tym zakresie...

A już na koniec dzisiaj chciałam się przyznać. Wychowaliśmy socjopatkę. Iga jest dzieckiem nie tylko nieokiełznanym, które nie czuje strachu, nie ma autorytetów i nie słucha się w zasadzie nikogo. Niestety, ma także skłonności psychopatyczne. Ale to następnym razem, teraz idę łapać minuty snu...