Dochodzę do siebie.
Mam podejrzenie, graniczące z pewnością, że wakacje z dziećmi to najtrudniejsza
praca ever. Z niejasnych dla mnie
powodów mój syn, im dalej w las, tym gorzej sypia – a ja wraz z nim.
Ale tyle marudzenia.
Wakacje były – pomimo zmęczenia – w dechę. Takim jednym z
moich zadziwień był fakt, że nikt z nas nie zachorował, nawet porządnej wysypki
nie miał, o kaszlach, katarach, biegunkach, gorączkach nie wspomnę. Nikt, a
przecież wraz z liczebnością ekipy prawdopodobieństwo rośnie. Mam też w pamięci
naszą Czarnogórę, gdzie strułyśmy się we trzy dziewczyny a Iga wracała do
Polski z 40-stopniową gorączką i zapaleniem płuc. Albo Szkocję, gdzie z
8-miesięczną Niną struliśmy się, każde z nas, po kolei.
Tu nic.
I auto dało radę, choć załadowane było po koniuszki
bagażnika dachowego. Piątka – choć trójka niezbyt ciężka, ale jednak –
człowieczków na pokładzie, bagaże, torby i pakunki, a wracając jeszcze drobne
zakupy.
Kontynuując jednakże smętną mą opowieść o zwiedzaniu –
sięgnę do lichej pamięci i tak oto doniosę.
Po dotarciu na miejsce w Dinard, późną sobotą, niedzielę
uczyniliśmy dniem wolnym od dalekich podróży. Poszliśmy na naszą małą, lokalną
plażę, gdzie akurat odbywał się odpływ. Pozwoliło nam to nazbierać pięknych
muszli i ponapawać się widokiem łódek, które leżały na piasku, jak wraki.
Następnie ruszyliśmy na zwiedzanie miejscowości i wówczas
dopadł nas deszcz. Nie jakiś malutki kapuśniaczek, ale porządna ulewa, która
wcale nie chciała przechodzić. Do tego zimno jakoś tak nieprzyjemnie było, więc
humor mieliśmy mocno zważony i czem prędzej pomknęliśmy do naszego
super-apartamentu.
Kiedy nadzieja (szybko uciekła, wiem) na piękne wakacje
przeminęła, po południu wyszło słonko. Wyjrzeliśmy na dwór – niebo piękne,
czyste, niebieskie, aż się prosiło o spędzenie pod nim kapki czasu.
Wyruszyliśmy więc do centrum, gdzie od razu przypadły nam do gustu lokalne
sklepiki z pamiątkami, piękna, piaszczysta plaża z czyściutką wodą i cudnymi
widoczkami.
Zachęceni widokami z naprzeciwka, a także zmuszeni przez
naszego wynajmującego, w poniedziałek, 4 lipca, pojechaliśmy do St. Malo.
Miasto wygląda dostojnie, dość mrocznie i dopiero później, kiedy okazało się,
że po wojnie zostało w całości odbudowane, straciło dla mnie urok. Przeszliśmy
się murami obronnymi, pooglądaliśmy horyzonty z latarniami i fortecami na
wysepkach i robiąc wielkie koło spacerowe, obchodząc cały port, wróciliśmy do
auta.
Po południu zaś, aby bezczynności się nie poddawać,
pojechaliśmy na małą wycieczkę – do Cap Frehel. Ot cypelek ze starą latarnią
morską i drugą, młodszą, bo nieco ponad 60-letnią, której ksenonowe światełka
widać na koło 200 km aż. Ninka o mało nie przewróciła aparatu naszego,
potrącając go kiedy wciskała samowyzwalacz, ja opiórkowywałam małżonka, że
złazi z wytyczonego szlaku aby zrobić zdjęcia, Kacper, niesiony w chuście
przodem do kierunku jazdy wiercił się i wyrywał a Igi wszędzie było pełno.
Dziewczyny wymyśliły, że nie wolno łazić po liniach i wchodzić na trawę i
próbowałam Nince wyjaśnić, skąd wiemy, co dopadło dinozaury – pokazując skalne
warstwy pobliskich klifów.
Stamtąd pojechaliśmy trochę dalej, próbując z auta cokolwiek
zobaczyć z pięknej przyrody nadbrzeżnej. Niestety, do tego trzeba by rowerem
się wybrać, bo z auta widok marny.
Dotarliśmy do Pleneuf-Val-Andre,
gdzie jest ponoć najdłuższa piaszczysta plaża w Bretanii. Nie potwierdzam ani
nie zaprzeczam, natomiast to właśnie tam Kacper nadziwić się nie mógł, że na
ziemi leży tyle dobra i to pewnie jadalnego. I kiedy dziewczyny z K. moczyły swe kształtne stopy, Kacper rył łapkami w
ziemi, przyglądał się jej uważnie, po czym, z pozycji na raczka przeszedł do
pozycji modlącego się muzułmanina a ryjek umiejscowił centralnie w piasku.
Jako, że idą mu zęby i ślini się na potęgę, piasek oblepił mu sporą część
twarzy, jednak sądzę, że największy problem stanowiła próba jego połknięcia.
Ryk był okropny, ale w efekcie więcej prób zżerania piasku nie było już na
wakacjach.
Kolejnego dnia postanowiliśmy zwiedzić jedną z perełek
Bretanii, Dinan. I naprawdę, jest co oglądać a miast robi niesamowite wrażenie.
Jakby czas zatrzymał się w miejscu wieki temu. Domy, częściowo obłożone
łupkiem, częściowo zbudowane technologią szachulcową, bruk, piękne witryny
sklepów ze ślicznymi rzeczami, często i gęsto z rękodziełem – wspaniałe
miejsce. Połaziliśmy więc starymi uliczkami, obejrzeliśmy średniowieczne domy,
krużganki klasztorne, kościoły, ogród angielski i place, zakupiliśmy
odpowiednie pamiątki i ruszyliśmy do położonego niedaleko miasteczka Queverts,
w którym znajduje się ogród kwiatowy. Kilkadziesiąt czy może nawet kilkaset
gatunków kwiatów, w większości róż to uroczy widok. Ogród jest publicznie
dostępny, pośrodku jest staw a przy alejkach stoją ławki. Nic nie wygląda na
zniszczone, przeciwnie – w trakcie naszej wizyty była tam chyba jakaś lekcja czy
warsztaty dla dzieci na moje oko 10-12 letnich. Żadne nawet nie próbowało nic
zdeptać, wyrwać, biegać. Takie lokalne zdziwaczenie, jak sądzę, traktować własność publiczną z szacunkiem.
W środę dzień miał być spokojny, takie było założenie, ale
namówiłam rodzinę na krótką wycieczkę do małego portu, nie tak daleko nas, do
Cancale. Miasteczko nie porywało ani architekturą a i zabytków żadnych nie
miało, za to budynki ustawione przy nabrzeżu były bardzo malownicze. Tam też K.
nabył talerz ostryg, z których jedną zjadła… Iga! Nie była zachwycona smakiem,
ale duma, jaka ją rozpierała, była nie do opisania. Kiedy później Ninka pisała
kartki do swoich koleżanek, Iga wymuszała, aby wszędzie napisane zostało, że
ona zjadła ostrygę.
I skoro już tak nam się na wycieczki zebrało, pojechaliśmy
kawałek dalej, kawałeczek, na chwilę (jechaliśmy godzinę, a na miejscu
spędziliśmy kolejne dwie…) – do Mont-St-Michele. Miejsca niezwykłego, którego
budowa rozpoczęła się około 700 roku (!). Na górze, która wyrasta u zbiegu morza
i równiny, wybudowany został wielki klasztor, a później jakoś poszło i
rozbudowano toto do niebywałych rozmiarów. A wnętrze, za murami, to dopiero
robi wrażenie – średniowieczna twierdza!
Połaziliśmy, popatrzyliśmy, wróciliśmy. Aby osłodzić
dzieciom te krótkie wojaże (6 godzin tylko) wieczorem też poplażowaliśmy, co
zaskutkowało sinymi ustami. Ale wodowanie zostało zaliczone!
Zgodnie z ugruntowaną zasadą jednego dnia wycieczek i
jednego luzu, w czwartek byliśmy na placu zabaw, zjeść lody i generalnie
byczyliśmy się.
Za to w piątek, 8 lipca, to już wycieczka pełną gębą.
Wyjechaliśmy o 10, wróciliśmy o 22.30. Biedne te moje dzieci, wiem, ale
przecież nie cały czas jechaliśmy. Widzieliśmy Saint Brieuc z katedrą, niczego
sobie, i klify w Pointe de Plouha i port w Paimpol i Lannion. A na koniec
rzuciliśmy okiem na wybrzeże czerwonego granitu. Zacne.
W sobotę znów spacery, plaża, i lokalne pyszności słodkie.
Co w zasadzie zakończyło nasz drugi tydzień wakacji, o
którym ledwo co pamiętam…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz