sobota, 30 lipca 2016

drugi tydzień wakacji

Dochodzę do siebie. Mam podejrzenie, graniczące z pewnością, że wakacje z dziećmi to najtrudniejsza praca ever. Z niejasnych dla mnie powodów mój syn, im dalej w las, tym gorzej sypia – a ja wraz z nim.
Ale tyle marudzenia.
Wakacje były – pomimo zmęczenia – w dechę. Takim jednym z moich zadziwień był fakt, że nikt z nas nie zachorował, nawet porządnej wysypki nie miał, o kaszlach, katarach, biegunkach, gorączkach nie wspomnę. Nikt, a przecież wraz z liczebnością ekipy prawdopodobieństwo rośnie. Mam też w pamięci naszą Czarnogórę, gdzie strułyśmy się we trzy dziewczyny a Iga wracała do Polski z 40-stopniową gorączką i zapaleniem płuc. Albo Szkocję, gdzie z 8-miesięczną Niną struliśmy się, każde z nas, po kolei.
Tu nic.
I auto dało radę, choć załadowane było po koniuszki bagażnika dachowego. Piątka – choć trójka niezbyt ciężka, ale jednak – człowieczków na pokładzie, bagaże, torby i pakunki, a wracając jeszcze drobne zakupy.
Kontynuując jednakże smętną mą opowieść o zwiedzaniu – sięgnę do lichej pamięci i tak oto doniosę.
Po dotarciu na miejsce w Dinard, późną sobotą, niedzielę uczyniliśmy dniem wolnym od dalekich podróży. Poszliśmy na naszą małą, lokalną plażę, gdzie akurat odbywał się odpływ. Pozwoliło nam to nazbierać pięknych muszli i ponapawać się widokiem łódek, które leżały na piasku, jak wraki.
Następnie ruszyliśmy na zwiedzanie miejscowości i wówczas dopadł nas deszcz. Nie jakiś malutki kapuśniaczek, ale porządna ulewa, która wcale nie chciała przechodzić. Do tego zimno jakoś tak nieprzyjemnie było, więc humor mieliśmy mocno zważony i czem prędzej pomknęliśmy do naszego super-apartamentu.
Kiedy nadzieja (szybko uciekła, wiem) na piękne wakacje przeminęła, po południu wyszło słonko. Wyjrzeliśmy na dwór – niebo piękne, czyste, niebieskie, aż się prosiło o spędzenie pod nim kapki czasu. Wyruszyliśmy więc do centrum, gdzie od razu przypadły nam do gustu lokalne sklepiki z pamiątkami, piękna, piaszczysta plaża z czyściutką wodą i cudnymi widoczkami.
Zachęceni widokami z naprzeciwka, a także zmuszeni przez naszego wynajmującego, w poniedziałek, 4 lipca, pojechaliśmy do St. Malo. Miasto wygląda dostojnie, dość mrocznie i dopiero później, kiedy okazało się, że po wojnie zostało w całości odbudowane, straciło dla mnie urok. Przeszliśmy się murami obronnymi, pooglądaliśmy horyzonty z latarniami i fortecami na wysepkach i robiąc wielkie koło spacerowe, obchodząc cały port, wróciliśmy do auta.
Po południu zaś, aby bezczynności się nie poddawać, pojechaliśmy na małą wycieczkę – do Cap Frehel. Ot cypelek ze starą latarnią morską i drugą, młodszą, bo nieco ponad 60-letnią, której ksenonowe światełka widać na koło 200 km aż. Ninka o mało nie przewróciła aparatu naszego, potrącając go kiedy wciskała samowyzwalacz, ja opiórkowywałam małżonka, że złazi z wytyczonego szlaku aby zrobić zdjęcia, Kacper, niesiony w chuście przodem do kierunku jazdy wiercił się i wyrywał a Igi wszędzie było pełno. Dziewczyny wymyśliły, że nie wolno łazić po liniach i wchodzić na trawę i próbowałam Nince wyjaśnić, skąd wiemy, co dopadło dinozaury – pokazując skalne warstwy pobliskich klifów.
Stamtąd pojechaliśmy trochę dalej, próbując z auta cokolwiek zobaczyć z pięknej przyrody nadbrzeżnej. Niestety, do tego trzeba by rowerem się wybrać, bo z auta widok marny.
Dotarliśmy do Pleneuf-Val-Andre, gdzie jest ponoć najdłuższa piaszczysta plaża w Bretanii. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, natomiast to właśnie tam Kacper nadziwić się nie mógł, że na ziemi leży tyle dobra i to pewnie jadalnego. I kiedy dziewczyny z K. moczyły  swe kształtne stopy, Kacper rył łapkami w ziemi, przyglądał się jej uważnie, po czym, z pozycji na raczka przeszedł do pozycji modlącego się muzułmanina a ryjek umiejscowił centralnie w piasku. Jako, że idą mu zęby i ślini się na potęgę, piasek oblepił mu sporą część twarzy, jednak sądzę, że największy problem stanowiła próba jego połknięcia. Ryk był okropny, ale w efekcie więcej prób zżerania piasku nie było już na wakacjach.
Kolejnego dnia postanowiliśmy zwiedzić jedną z perełek Bretanii, Dinan. I naprawdę, jest co oglądać a miast robi niesamowite wrażenie. Jakby czas zatrzymał się w miejscu wieki temu. Domy, częściowo obłożone łupkiem, częściowo zbudowane technologią szachulcową, bruk, piękne witryny sklepów ze ślicznymi rzeczami, często i gęsto z rękodziełem – wspaniałe miejsce. Połaziliśmy więc starymi uliczkami, obejrzeliśmy średniowieczne domy, krużganki klasztorne, kościoły, ogród angielski i place, zakupiliśmy odpowiednie pamiątki i ruszyliśmy do położonego niedaleko miasteczka Queverts, w którym znajduje się ogród kwiatowy. Kilkadziesiąt czy może nawet kilkaset gatunków kwiatów, w większości róż to uroczy widok. Ogród jest publicznie dostępny, pośrodku jest staw a przy alejkach stoją ławki. Nic nie wygląda na zniszczone, przeciwnie – w trakcie naszej wizyty była tam chyba jakaś lekcja czy warsztaty dla dzieci na moje oko 10-12 letnich. Żadne nawet nie próbowało nic zdeptać, wyrwać, biegać. Takie lokalne zdziwaczenie, jak sądzę, traktować własność publiczną z szacunkiem.
W środę dzień miał być spokojny, takie było założenie, ale namówiłam rodzinę na krótką wycieczkę do małego portu, nie tak daleko nas, do Cancale. Miasteczko nie porywało ani architekturą a i zabytków żadnych nie miało, za to budynki ustawione przy nabrzeżu były bardzo malownicze. Tam też K. nabył talerz ostryg, z których jedną zjadła… Iga! Nie była zachwycona smakiem, ale duma, jaka ją rozpierała, była nie do opisania. Kiedy później Ninka pisała kartki do swoich koleżanek, Iga wymuszała, aby wszędzie napisane zostało, że ona zjadła ostrygę.
I skoro już tak nam się na wycieczki zebrało, pojechaliśmy kawałek dalej, kawałeczek, na chwilę (jechaliśmy godzinę, a na miejscu spędziliśmy kolejne dwie…) – do Mont-St-Michele. Miejsca niezwykłego, którego budowa rozpoczęła się około 700 roku (!). Na górze, która wyrasta u zbiegu morza i równiny, wybudowany został wielki klasztor, a później jakoś poszło i rozbudowano toto do niebywałych rozmiarów. A wnętrze, za murami, to dopiero robi wrażenie – średniowieczna twierdza!
Połaziliśmy, popatrzyliśmy, wróciliśmy. Aby osłodzić dzieciom te krótkie wojaże (6 godzin tylko) wieczorem też poplażowaliśmy, co zaskutkowało sinymi ustami. Ale wodowanie zostało zaliczone!
Zgodnie z ugruntowaną zasadą jednego dnia wycieczek i jednego luzu, w czwartek byliśmy na placu zabaw, zjeść lody i generalnie byczyliśmy się.
Za to w piątek, 8 lipca, to już wycieczka pełną gębą. Wyjechaliśmy o 10, wróciliśmy o 22.30. Biedne te moje dzieci, wiem, ale przecież nie cały czas jechaliśmy. Widzieliśmy Saint Brieuc z katedrą, niczego sobie, i klify w Pointe de Plouha i port w Paimpol i Lannion. A na koniec rzuciliśmy okiem na wybrzeże czerwonego granitu. Zacne.
W sobotę znów spacery, plaża, i lokalne pyszności słodkie.

Co w zasadzie zakończyło nasz drugi tydzień wakacji, o którym ledwo co pamiętam…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz