środa, 19 kwietnia 2017

urywki

Minęły święta, patrząc za okno zastanawiam się, które. Zdaje się, że te z zającem, bo zdaje się, że coś dzieci rysowały, ale pewności nie mam, sądząc po temperaturach.
Minęły trochę dziwnie. Zaczęłam nową pracę, która okazuje się być bardzo mocno angażująca i wymagająca, od czego odwykłam przez lata (przy dzieciach jednak czułam się mniej intelektualnie angażowana a dotychczasowa praca była już oswojona). Do tego od drugiego dnia pracy zdrowie mi zaszwankowało, do tego stopnia, że tuż przed świętami odważyłam się (na okresie próbnym będąc wszakże!) pójść na zwolnienie.
Czułam się więc z lekka nieprzytomnie i nieobecnie.
Nie było malowania pisanek, list do zająca dziewczyny wykonały na odczepnego, nic nie szykowaliśmy i pojechaliśmy na całkowicie gotowe. Miało to swoje niezaprzeczalne zalety, bo naprawdę wypoczęłam, ale też o żadnej magii mowy być nie mogło.
A szkoda.
Dzisiaj rano Ninka wyjechała na szkolną wycieczkę. Wysłała kilka smsów, że wszystko dobrze, ale koło 15 zadzwoniła, że koleżanki, z którymi miała być w pokoju, wyniosły się do innego, została z inną, jedną tylko, nie jej najbliższą. Skarży się, biedna, że nie ma najlepszej przyjaciółki, opowiada, jak źle ją koleżanki traktują.
Nie wiem, jak jej pomóc. Radzę, żeby się nie złościła, nie traktowała wszystkiego tak poważnie, nie obrażała się. Ale czy to dobra strategia? Czy zamiast doradzać nie powinnam spędzać z nią mnóstwa czasu tak, żeby nie musiała zabiegać o uwagę innych dziewczynek?
A Iga?
Jest opryskliwa. Nigdy nie sądziłam, że 5-latka może być opryskliwa. Wpada często w płacz, nie słucha próśb.
Paradoksalnie, najlepiej w tym pędzie radzi sobie Kacper. Jest uśmiechnięty, zadowolony z życia - pod warunkiem, że ma co jeść. Tylko te jego zawroty głowy... chwilowo niediagnozowalne. Nie wydaje mi się, aby mogło to mieć podłoże psychiczne, skoro pierwszy raz wydarzył się w sierpniu, kiedy jeszcze byłam z nim cały czas. Poza tym daje radę, ze żłobkiem, z rozstaniami.
Chyba.
A ja się miotam, bo chciałabym jakoś zwolnić, ale nie widzę horyzontu. Dojazd do pracy rano, wraz z odprowadzeniem dzieci - godzina. Bite 8 godzin w biurze. Powrót - kolejna godzina, chyba że mają zajęcia dodatkowe. Kiedy jesteśmy w domu o 18 czy niechby i o 17 - ile nam zostaje z tego bycia razem? 2-3 godziny. O 19 kolacja, kąpiel i spać, żeby o 6.30 zwlec te biedne dzieci do placówek.
Funduję im życie od weekendu do weekendu. Od niewyspanych świąt do zachorowanych świąt. W imię czego? Dużego domu, fajnego auta, bezpieczeństwa materialnego.
Słabe to.
Rany, jakie to słabe...
Znak naszych czasów, chyba. Może i tak, ale bardzo mi nieodpowiadający...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz