wtorek, 9 sierpnia 2016

wakacji część trzecia i ostatnia

Ostatni pełny tydzień wakacji mocno wyjazdowy się zrobił. Tak się jakoś poskładało, że dwie wycieczki zaplanowaliśmy dzień po dniu – w niedzielę i poniedziałek, a potem w środę płynęliśmy w rejs na Jersey. Czwartek i piątek były spokojne i lokalne, bo szykowaliśmy się do wyjazdu z Bretanii - w kolejną sobotę.
A zatem - w niedzielę, 10 lipca, pojechaliśmy na wschód, zaczynając zwiedzanie tam, gdzie je skończyliśmy w piątek. Obejrzeliśmy więc trzy zespoły parafialne, a ja nie mogłam wyjść z podziwu, jaka ta ludzkość jest niereformowalna – od wieków inwestuje środki w wielkie świątynie licząc, że to coś zmieni w ich życiu. Coś więcej niż stan portfela ich i kapłanów. Zespoły parafialne to nic innego jak przejaw pychy i próżności mieszkańców malutkich wioseczek, którzy ścigali się z sąsiadami, kto zbuduje więcej, kto lepiej ozdobi, ustroi, pokaże się. Z perspektywy czasu wygląda to przekomicznie, i bardzo przypomina mi nasz lokalny kościół. U nas? W niewielkiej wiosce zbudowano wielkiego potwora, widocznego z wielu kilometrów.
Po wydaniu okrzyków zadziwienia udaliśmy się do wioski o nazwie Locronan, w której się zakochałam. Miasteczko zostało ponoć uznane za jedno z piękniejszych we Francji i wcale się temu nie dziwię. Cała zabudowa pochodzi z XVII i XVIII wieku, choć wygląda bardziej na średniowieczną. Budynki z granitu (!), wszędzie – rzecz jasna – mnóstwo kwiatów, a do tego trafiliśmy na jedną z dwóch uroczystości w roku, podczas których mieszkańcy zakładają swoje stroje ludowe. Było co oglądać i fotografować. I dzięki temu też, mimo niedzieli, sklepy były otwarte, a że sklepy francuskie to inny poziom estetyki to co i rusz oczka szeroko się otwierały…
Na koniec pojechaliśmy do Pont du Raz, cypelka wysuniętego na zachód, ale nie tego najbardziej na zachód tylko trochę mniej. Przybyliśmy tam późnym popołudniem i w świetle zachodzącego słońca przyglądaliśmy się, jak fale oceanu bardzo starają się strącić postawioną na skale małą latarnię morską. Może wcale nie taką małą, ale była zbyt daleko, żeby móc należycie ocenić jej rozmiar. Klify, stromizny, dzika przyroda, te sprawy.
W poniedziałek pojechaliśmy bardziej na południe, rozpoczynając od Vannes i przepięknego starego miasta z murami obronnymi. Potem zaskoczyły nas megality w Carnac. Widziałam Stonehenge i kamyki koło Keswick, ale takiej ilości kamerdolców jak w Carnac’u, ustawionych, rzecz jasna, w celach nieznanych, jako żyję – nie widziałam. Nie dziwota, że sobie Asterixa czy Obelixa wymyślili, bo nikt normalny nie nosiłby takich kamieni bez dodatkowej super-mocy. Potem zamoczyliśmy nóżki w oceanie w miejscowości Quiberon, położonej na cypelku, który kiedyś był wyspą. Jednak woda była tam zimniejsza niż „u nas”, w Dinard (gdzie geograficznie już zaczyna się Kanał La Manche) i dziewczyny odmówiły współpracy.
Wracając z naszej wycieczki zatrzymaliśmy się, późnym wieczorem, w Josselin. Samo miasteczko, choć ładne, to po obejrzeniu wszystkich poprzednich wrażenia wielkiego nie robiło. Natomiast zamek, o którego istnieniu zapomniałam a przypomniał o nim mój mąż, wykalibrował nam poziom „WOW”. Położony nad sztucznym kanałem, nadal będący własnością niezwykłego rodu Rohan, oświetlony przez zachodzące słońce wprawił nas w pewien taki stupor. Tak, to był piękny koniec zwiedzania Bretanii.
Jakem już bowiem wspomniała, wtorek był lokalny, z zakupami, kawą i plażą w tle. Podobnie czwartek, 14 lipca. W piątek, 15 lipca, poczyniliśmy już tylko drobne zakupy wspominkowe aby w sobotę wybyć w dalszą podróż – jeszcze nie w stronę domostwa polskiego.
 Natomiast nasza niezwykła i trochę taka surrealistyczna podróż w środę, 13 lipca, odbyła się właśnie w kierunku wyspy Jersey, która nie stanowi wszak części Bretanii i Francji, a jest independencją Korony – choć przecież to do Francji jej bliżej.
Wycieczka została nam podarowana przez moich Rodziców. W zasadzie wyspa jako taka nie robi jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia estetycznego czy historycznego. Para-brytyjskie zabudowania nie są tak eleganckie jak francuskie, roślinność, choć bujna, jest mniej ujarzmiona i nie tak okazała wzdłuż i obok domostw. Zabytków, o które we Francji człowiek się potyka na każdej ulicy – nie widać. No, może poza bunkrami z II wojny światowej, które Niemcy tam pracowicie pobudowali.
A jednak klimat wyspy jest cudny. Może to ludzie, których życzliwość przebija tą francuską, a może zadbane plaże, piękne urwiska, przepiękny angielski, słyszany podczas rozmów? Nie wiem. Napotkaliśmy tam troje Polaków – dwie dziewczyny pracujące w hotelarstwie i kierowcę lokalnego autobusu. Zgodnie twierdzili, że to wspaniałe miejsce do życia. I to czuć.
A w ogóle z autobusem zrobiliśmy interes życia. Chcąc zwiedzić wyspę byliśmy bowiem przekonani, że należy wykupić drogą jak diabli wycieczkę objazdową. Gdyby się płaciło w złociszach, zamiast w funtach przy tej samej kwocie, to jak cię mogę, ale 25 funtów za dorosłego żeby objechać dookoła w 3 godziny małą wysepkę? Serio? Szukając zatem oszczędności, po niewielkim rekonesansie, nabyliśmy bilet dla całej ekipy, tzw. familijny, na cały dzień, na wszystkie autobusy, za jedyne 17 funtów. I pojeździliśmy sobie, pooglądaliśmy i mieszkańców wyspy i jej niektóre zakątki, nie wydając na to fortuny. Właściwie podsumowaniem tego fragmentu mojej opowieści powinna być stara żelazna zasada: koniec języka za przewodnika…
W sobotę 16 lipca wybyliśmy zatem z Dinard i z Bretanii w ogóle. W planach był jeszcze kilkudniowy pobyt "gdzieś" – najpierw miała to być Normandia, ale wygrała z naszym budżetem. Potem była wersja 4 nocy w Holandii za cenę dość rozsądną, na kampingu. Już nawet nocleg był zarezerwowany, ale otrzeźwił mnie mail od administracji (właściciela?) kampingu, który uprzedził nas, że przyjeżdżając mamy zapłacić kwotę dwa razy większą, aniżeli podana przy rezerwacji. Co się okazało? Reguły obiektu są takie, że goście płacą za ręczniki i pościel, nawet jeśli mają własną. Ale nie płacą za tyle egzemplarzy, ilu jest tych gości, tylko za tyle, ile jest miejsc w przyczepie – którą rezerwowaliśmy. Lekko mnie to oburzyło i szczęśliwie udało się rezerwację odwołać.
Lecz nasz pierwszy nocleg, planowany jeszcze w Polsce, był niedaleko Hawru. W drodze do niego zatrzymaliśmy się w Bayeux i obejrzeliśmy 1000-letni gobelin. Odlotowy! Już wtedy wiedzieli o sile PR-u i marketingu! Aż się wierzyć nie chce, że komuś się chciało takie dzieło wytworzyć i że przetrwało ono do naszych czasów.
Potem zaś pojechaliśmy nad wybrzeże Normandii, na plażę D-Day – do Arrmanches-les-Bains. Zwiedziliśmy tam muzeum i przyznaję – zrobiło ono wrażenie i cieszę się, że już dość świadomej świata Nince je pokazaliśmy. Choć i mi i K. cały czas nasuwał się komentarz, że tego wszystkiego, co wydarzyło się podczas wojny, można było uniknąć, to jednak te setki i tysiące młodych żołnierzy zginęły i naprawdę warto o tym pamiętać, mówić i przekazywać kolejnym pokoleniom – żeby już nigdy nic podobnego się nie wydarzyło…
W drodze do naszego hoteliku zatrzymaliśmy się jeszcze w Honfleur, gdzie narodził się impresjonizm. Mieliśmy chyba szczęście do zachodzącego słońca, bo kiedy wjechaliśmy do centrum miasteczka, kamienice stojące przy porcie wyglądały obłędnie. Ale jadąc uliczkami w poszukiwaniu parkingu okazało się, że nie tylko centrum jest tak urokliwe - choć tylko tam jest głośno, tłoczno i gwarno, co też tworzy klimat.
A dnia następnego, a był to już 17 lipca i niedziela, pokonaliśmy kolejny dystans, dojeżdżając aż do Lille. Po drodze zaś obejrzeliśmy miejsce spalenia Joanny d’Arc w Rouen i wielki plac, gdzie w XVI wieku układano ciała zmarłych w wyniku epidemii. W Amiens – wielką katedrę, dwa razy większą aniżeli jej imienniczka w Paryżu.
Nocleg ten i kolejny spędziliśmy w pięknym obiekcie o uroczej nazwie Hotel Formuła 1. Sieć tych hoteli jest gęsta i każdy z nich ma ten sam problem – obecność gości z niezbyt zasobnymi portfelami. A budynki też już leciwe. W tym naszym, dodatkowo, musi być, że mieli lep na komary. Nocleg spędziłam z synem mym w niewielkim pomieszczeniu, z zamkniętymi oknami, w atmosferze lekko zgęstniałej. Drugą noc zaś, wobec otwarcia okien, z gromadą wygłodniałych komarów. Nie polecam…
W poniedziałek, 18 lipca, odpoczywaliśmy i był to dzień już tylko dla dzieci. Najpierw poszliśmy do ZOO, które okazało się atrakcją bezpłatną, i mimo niewielkich rozmiarów – naprawdę przyjemną. Stamtąd, spacerem po mieście, dotarliśmy do Muzeum Historii Naturalnej, które zachwyciło dziewczyny. Nawet Kacper, na widok setek wypchanych ptaszydeł robił wielkie oczy.
Z muzeum wróciliśmy się w okolice ZOO i tam, w mini parku rozrywki, dziewczyny szalały na mini roller-coasterze, konikach, autkach, karuzelach i innych. Były zachwycone!
Następnego dnia pojechaliśmy do Brukseli, aby rzucić okiem na piękny ratusz i małego sikacza i wyruszyliśmy w drogę do domu. Zaniechaliśmy już noclegów, gdyż byłoby to tylko odwlekanie nieuniknionego, czyli końca naszej eskapady. Byliśmy też już wszyscy zmęczeni – coraz większym upałem, częstymi zmianami miejsca pobytu, i chyba też trochę tą formą wakacji.
Podsumowanie? Poczynił je K. i jest dość imponujące… 6.133 km, 427 litrów ON, średnie spalanie 6,9 l/100 km, średnia prędkość 67,8 km/h, ok. 3.000 zdjęć. Sporo wydanych pieniążków…
Ale to tylko liczby. To, co widzieliśmy, to nasze. Spędziliśmy czas razem, choć też przyznać muszę, że Nina z Igą tak fantastycznie potrafią się ze sobą bawić, że często nie czułam się im potrzebna. Ale cieszę się, że mogliśmy pokazać dzieciom kawałek Europy, choćby niewiele z tego pamiętały. Już samo to, że wpajamy im, że taki sposób spędzania czasu, poznawania nowych miejsc też istnieje, jest dobre. I choć wiem, że dzieci uwielbiają i zjeżdżalnie i baseny i lody i atrakcje, to przecież w te wakacje moi rodzice i teściowie zapewnią im to wszystko, a my zapewniamy im trochę inną rozrywkę.

No cóż, pozostaje rozpocząć planowanie przyszłorocznych wakacji J

1 komentarz:

  1. Wartałoby jeszcze dorzucić, że wszystko to dzięki Tobie zawdzięczając! Jako nasz nieustraszony pilot i nawigator, a także kierowca. No i tak na koniec: kto oprócz Ciebie mógłby wpaść na tak absurdalny pomysł, wyjazdu z trójką dzieciaków, autem przez całą Europę, zorganizować to co do szczegółu, zaplanować wszystko i zrealizować?!? Ja to już mówiłem wiele razy, ale nigdy za wiele: SZACUN żono! Napradę WIELKI SZACUN, że jesteś w stanie to wszystko ogarnąć, a do tego zmotywować całą ekipę do działania! I jeszcze: dziękuję, że nas zabierasz w takie miejsca!

    OdpowiedzUsuń