czwartek, 29 grudnia 2016

mono...

Dostała Nina na urodziny grę o wdzięcznej nazwie MONOPOLY. Nie będzie to żadna reklama, kryptoreklama czy antyreklama, bo i po co. Gra jaka jest każdy widzi. Niektórzy grają i dobrze się bawią, inni (ja...) nudzą się. Ale skoro urodzinowe dziecko wyraziło ochotę - zagrali my.
Gra się ciągnęła sparciała guma, płaciłyśmy sobie, raz ja Nince raz ona mnie, za bytności na swoich posiadłościach. W końcu nabyłam odpowiednią porcję domów, Nina wyrzuciła odpowiednią liczbę oczek (choć, przyznaję, jedna z kostek spadła na ziemię, ale uczciwie odczytałam, co pokazała, Ninka bez szemrania werdykt zaaprobowała) i ruszyła. A kiedy dotarła okazało się, że aby wypełnić obowiązki musi sprzedać wszystkie posiadane domki i do tego zastawić połowę nieruchomości. Do momentu, kiedy Nina zorientowała się, że to w zasadzie oznacza koniec gry, jakoś szło. Ale potem... Czarna rozpacz, histeria, dramat. Katastrofa. Koniec świata. Płacz i zgrzytanie zębów.
I tak zakończyła się pierwsza partia gry w MONOPOLY, z prostej i banalnej przyczyny, a mianowicie z braku umiejętności przegrywania przez moją córkę, 9-letnią, dodam tylko.
I tak jadąc wczoraj przez miasto krzyknęło dziecko moje (to samo, co wyżej opisane):
- Mamo, zobacz, tam jest napisane MONOPOLY!!
Już prawie się odwróciłam we wskazywanym kierunku, kiedy z tyłu auta usłyszałam:
- A nie, to sklep monopolowy....

Wszystko, jak widać, co z monopolem związane, jakoś uprzykrza dziecku żywota.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz