Zaczęło się od tego, że Kacper w żłobku zjadł wszystko.
Ponoć do nogi, lizał talerze i krzyczał, że mało. A było to w piątek, 10 marca.
Zjadł tyle, że brzuszek zaczął mu tak sterczeć, że nie mógł się schylić.
Dziwowałam się, że nie chce skosztować niebiańskich w smaku strudli,
znalezionych w uroczej knajpce niedaleko Rynku (podczas francuskiego
dziewczyn), a później kolacji nie tknął prawie.
Efekt był taki, że w nocy z piątku na sobotę obudziło nas dramatyczne
wołanie o pomoc – Kacper zwrócił całkiem sporo, najwyraźniej jego brzuszek nie
przyjął aż takiej ilości jedzenia. Umyty i przebrany poszedł spać, ale jakoś
stracił zapał do jedzenia.
W tak zwanym międzyczasie przybyli do nas – a właściwie do
świątyni muzyki – Dziadkowie, których uraczyliśmy biletami na koncert w NFM.
Chcieli, nie chcieli – przybyli, w końcu był to prezent z okazji Dnia Babci i
Dnia Dziadka.
Sobotę mieliśmy bardzo pracowitą, pojechałam z Ninką na
zajęcia na Uniwersytecie Dzieci a po południu wybyliśmy do Magdy i Marcina –
rodziców Helenki, koleżanki Igi z przedszkola. A tam – królewskie przyjęcie!
Stół się uginał od ilości potraw, od zupy rybnej przez sałatkę, kurczaki a’la
nuggetsy po sosy, dodatki i inne takie. Wychodziliśmy dość późno (Kacper urządził
sobie drzemkę od 15 do 18, w związku z tym się spóźniliśmy, ale za to mogliśmy
dłużej posiedzieć), zostawiając dziewczyny na nocowanie (ku ogromnej radości
Igi), pełni aż do wypęku.
Dziewczyny odebrał rano K., po czym my ruszyliśmy do przygotowania
posiłku, gdyż popołudniem odwiedzili nas goście – Kasia z Markiem i dzieciakami.
Wyprodukowałam menu, natchniona poprzednim wieczorem, a K. wszystko prawie
ugotował. Stół się wprawdzie nie uginał, bo produkcja leciała na bieżąco, ale
mogliśmy się, naprawdę, najeść tym wszystkim…
A potem było już tylko lepiej – we wtorek odstawiliśmy
dzieci (Nina poszła do szkoły, wedle planu, ale zamiast do domu pojechała do
swojej koleżanki Wiki na nocowanie, ze szkoły w środę odebrał ją Dziadek Kaju z
Babcią Marylą; młodsze zawieźliśmy do moich osobistych teściów) i wybyliśmy do
Włoch, do Bari. A tam… Obleśne, słodkie śniadania, to jedyne, co nie było
dobre. Ale pizza… No i owoce morza. Dwa razy wybraliśmy się do lokalnych,
dobrze notowanych restauracji, jedząc takie posiłki… Normalnie takie posiłki….
Do teraz, na samą myśl, ślinka mi cieknie. Świeże, doskonale przyrządzone, do
tego wyborne wino, piękne widoki.
Po powrocie już nie było tak kulinarnie, na pewno bardzo
hałaśliwie – stęsknione dzieci bardzo się starają, żeby zwrócić na nie uwagę –
więc zwracamy.
Kacper też, znowu, zwrócił, wczoraj w żłobku, więc został
zawrócony do domu, posiedzieliśmy sobie razem. Taka klamra, że tak powiem.
Efekt tego jego zwracania, zapewne wespół z zapaleniem płuc, co jednak musi
siać spustoszenie, nawet jeśli przechodzone jest łagodnie, to spadek wagi i
znowu niechlubne miejsce na siatce centylowej. Pozostaje jakieś smaki nowe
odkryć, zachęcić go do jedzenia i utuczyć.
Dziewczęta zaś tuczone być nie muszą, mają wagę idealną.
Tylko jakoś Igę by należało podregulować, bo jej jedzenie posiłków wychodzi
tylko wówczas, gdy ktoś powtarza co 5 sekund „jedz”. Czasem myślę, że bez tego
powtarzania ona by z głodu umarła…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz