Ninkę rozgipsowano dnia 20 lipca. W poniedziałek rano.
Uczestniczyłam w tej akcji wraz ze wspierającym mnie rodzonym mym ojcem.
Uwielbiam służbę zdrowia, serio serio. Przybywamy, podjazdy
kilometrowe prowadzą nas ku wejściu. Wjeżdżamy / wchodzimy. Recepcja. No to
stoję w kolejce do tej recepcji czy też rejestracji a brzuch mi zwisa niemal do kolan, twardo trzymam się postanowienia, aby nie upominać się
o swe prawa. Służba zdrowia, ludzie chorzy, na pewno ktoś zrozumie i mnie
zawezwie lub przepuści. A skąd… Na szczęście spędzamy tam tylko jakieś 15
minut. Nogi wchodzą mi w okolice pach.
Przypominam, że to oddział chirurgiczny. Winda – jest. Metr
na metr. Ja z brzuszyskiem, Nina na wózku. Nie ma bata, nie wjedziemy. Każę jej
cofnąć pupsko aż do samych granic siedzenia wózka, podpórkę dla złamanej nogi opuszczam, sama staję jakoś tak nad
nią… Uff, udało się, wjeżdżamy.
Przed gabinetem lekarza kolejna kolejka. Tu, tym razem, są krzesła. Też
nikt nie przepuszcza. Na szczęście siedzimy krótko, jakieś 20 minut. Wizyta
trwa 3 minuty, polega na wysłaniu nas na zdjęcie RTG złamanej kończyny i zdjęciu gipsu. Próbuję
jakoś lekarza zagadać, podpytać, ale w sposób (cholernie mało) elegancki zbywa
mnie informując, że może się wypowie jak zobaczy zdjęcie.
No i ten gips, nareszcie, po tych 5 tygodniach, zostaje
ściągnięty… Nóżka Niny nie jest jakoś dramatycznie szczuplejsza, skóra
nienajładniejsza, ale ogólnie wygląda to lepiej, niż się spodziewałam.
Czuję ulgę, jakby to mnie gips ściągnięto.
Przeprawa z widną po raz drugi. Zjeżdżamy po kilometrowych
podjazdach aby długim tunelem pod innym budynkiem dojechać do innej recepcji. Kolejka tu niedługa,
tradycyjnie nikt nie przepuszcza, stoimy jakieś 3 minuty.
Stamtąd już blisko do zrobienia zdjęcia,
jedziemy inną widną, przestronną, na piętro, gdzie czekamy już bez kolejki, bo
nikogo nie ma, na zdjęcie. Wraz ze zdjęciem całość trwa jakieś 15 minut.
Zjeżdżamy super-widną na dół, siadamy w recepcji i czekamy na opis
zdjęcia. Będzie jakieś 30 minut. Nina powoli dostaje szału, mój telefon, jak
zwykle, rzęzi z głodu, więc bajek wystarcza na kilka minut. Próbuję ją zabawić
rozmową, pożartować, ale dziewczynka jest niewyspana i jednak przejęta
sytuacją.
Wreszcie jest opis! Mkniemy!
Kilometry podjazdów, mini-winda w górę, podjeżdżamy pod gabinet z nadzieją wejścia bez żadnych problemów –
ci z opisem mają pierwszeństwo i wchodzą bez kolejki – a tam kolejna kolejka,
bo takich z opisem jest kilkoro.
Czekamy kolejne 15 minut.
W końcu wchodzimy…
Wizyta trwa 3 minuty.
Nóżka jeszcze nie zrośnięta, ale się zrasta. Dwa tygodnie o
kulach, potem chodzenie samodzielne. Pięć miesięcy przerwy w jakichkolwiek
sportach, w tym basenowych, z uwagi na ryzyko urazu. Na potwierdzenie –
zwolnienie z WF.
Psia mać, no.
Ninka siada na wózek, przed nami ostatnia przeprawa z windą
dla klaustrofobików. W zasadzie
ściągnięcie gipsu nic nie dało, Nina nogi nie chce zginać, bo się boi, dotknąć
ledwo daje.
Tak… Kwestia
rehabilitacji dziecka jest kwestią odrębną, na oddzielną bajkę. Mnie tylko
zastanawia, ilu geniuszy siedziało, aby wymyślić taką organizację tej zabawy.
Ja rozumiem kwestie lokalowe, personalne, finansowe. Ale widać po wnętrzach, że
jakieś tam remonta były. Są nawet potwierdzające to tabliczki. To nie przyszło
jełopom do głowy, że może by to tak bardziej taśmowo zorganizować? Recepcja, lekarz,
RTG, lekarz? Dwie godziny żeby zrobić zdjęcie i dowiedzieć się tego, co było w
zasadzie oczywiste?
Nie wiem, nie znam się. Może to celowe działanie, takie
podkreślanie swojej ważności i ilości pracy?
Jakbyś spędziła tam 15 minut to na pewno czułabyś niedosyt ;)
OdpowiedzUsuńTak na marginesie, na szczęście gips ninka miał tylko 5 tygonia nie 5 miesięcy. Buziak :)