poniedziałek, 23 maja 2016

trzy czwarte

Trzy czwarte roku synusia za nami.
W ramach niespodziewanych niespodzianek po ukończeniu owych trzech czwartych roku pierwszego, nocowałam z dala od syneczka, w pobliżu rzeczonego czuwał zaś dzielny ojciec. Efekt był taki, że młody najedzony wieczorową porą jeść ode mnie dostał dopiero o 6 rano w sobotę. Tak zaś zaskoczyła mój organizm możliwość ciągłego snu przez całą noc, że co jakiś czas się budziłam – i nasłuchiwałam. Niewykluczone, że budziło mnie coś płaczącego lub jęczącego, ale wobec uciszenia się (samoczynnego lub od-ojcowskiego) tych odgłosów nic donośniejszego i skłaniającego do poderwania się usłyszeć wskutek nasłuchów nie mogłam. Obracałam się więc na drugi bok i szłam spać dalej. 
Mało tego. Kolejną noc syneczek przespał całą, caluśką. Nawet karmienie o 6 rano przespał. Obudził się o 8.30, dostał co jego i tak rozpoczął dziesiąty miesiąc życia swego.

Syneczek czołga się, ale niezbyt chętnie. Jak coś go zaintryguje to i owszem, ruszy, piłeczkę pogoni, tak, tak, ale żeby z radością eksplorować okolice to raczej nie. Raczkowanie też mu nie wychodzi. No, zdarzyło się z raz czy dwa, że sobie raczknął, ale z uwagi na ślizganie się po powierzchni natychmiast opada na brzuch i kontynuuje podróż w wersji „na czołgistę”.

Syneczek lubi zaś wstawać. Od kilku dni nauczył się robić to sam, bez podnoszenia go za rączki, a jedynie za pomocą odpowiednich powierzchni. Na ten przykład – kiedy siedzę przed nim, ucapia się bluzki i siup, w górę.
A jak już stanie – sapie z zadowoleniem, uśmiecha się i rozgląda, co by tu… Przestawia nóżki, próbuje ustać, za cholerę mu nie wychodzi, więc go podtrzymuję – niepodtrzymywany potrafi zaliczyć spektakularną glebę. Przejść się – sam czy nawet podtrzymywany dla bezpieczeństwa – jeszcze nie potrafi. Lekko ciągnięty – i owszem, przemierzy z metr czy dwa, ale chodzeniem trudno to nazwać.
Zawodzi i jęczy „mamama”, kiedy nie chce jeść, ale musi, kiedy chce jeść a nie dostaje albo... kiedy widzi mnie po dłuższej nieobecności (np. kiedy wracam po wyjściu do toalety, na zwykłe siku). Albo kiedy po prostu bardzo pragnie się przytulić.
Z głodem u niego słabo, z reguły. Z jedzeniem podobnież – także bardzo słabo. Rozkład dnia uwzględnia śniadanko mleczne ode mnie, potem zaś owsiankę z owocem. Tak do 11 zjada tę owsiankę, niestety – nie na raz. Za to porcja jest solidna – takie gdzieś 3 łyżki płatków z połową gruszki i połową jabłka. Albo całym bananem i całą gruszką. Czasem dolewam do tego jogurt, a co. I zjada, z mniejszym lub większym apetytem, ale zjada.
Obiadki to już jest temat dla mnie nierozpoznany – bywa, że zje do nogi, gębę otwiera, protestów nie zgłasza. Czasem zaś – trzeba go solidnie umęczyć (i siebie też), okolicę wybrudzić, płaczy wysłuchać, próbować jeść „na smoczka” (udaję, że daję mu do buziaka smoczka, zamiast tego ładuję zawartość na łyżeczce, a jak zaczyna protestować – uciszam smoczkiem), z pomocą zabawek lub Teletubisiów. Dramat. Przyczyny braku apetytu są dla mnie nieznane, taki gość to powinien wchłaniać w tempie ekspresowym!
No udaje się czasem wmusić w niego miseczkę, niechby i z mięskiem, do 15-16 temat obiadu jakoś załatwiamy. Następnie dostaje dodatkowy owoc – banana albo mieszankę innych. I w okolicach 19 zajada kaszkę, na moim mleczku, taką bez cukru. Zjada chętnie, na szczęście, najczęściej. I potem kimono. Nie chce już, nieszczęśnik, przytulić się na dobranoc i mleczka dostać, zasypia sam, ślicznie i śpi. Do niedawna spał do północy i znowu go karmiłam. Ale jednej nocy, będzie z 5 dni temu, powiedziałam DOŚĆ! I młody wył ponad godzinę, przytulany, odkładany, ale niekarmiony. Kiedy przyszedł jego osobisty ojciec, Kacper zrobił jeszcze bardziej karczemną awanturę, zabrałam go więc, utuliłam i… zasnął. Widać stres, że to nie mama tuli, pozwolił zapomnieć o głodzie, a przytulenie umożliwiło zaśnięcie.
Teraz chyba idzie czas przesypiania nocek, zapewne ząbki dwójkowe trochę nas z rytmu wybiją, ale mam nadzieję, że tylko na chwilkę, na chwileczkę.
Efektem niejedzenia jest to, że jakiś taki szczupły jest. Nie przybiera zanadto na wadze, na siatce centylowej znów spadek. Martwię się tym umiarkowanie, bo nikt nie powiedział, że musi być duży, może będzie drobinką? Iga też była, teraz nadrabia i wygląda nie jak chuchro a jak zgrabna dziewuszka. Niemniej jednak, co jakiś czas nachodzi mnie myśl, że można by go trochę utuczyć. Tylko jak?
Dostał Kacper huśtawkę i czuje się w niej znakomicie. Chichra się i cieszy także, gdy robię z niej karuzelę. I ze zjeżdżalni uwielbia zjeżdżać. Wszelkie zabawy radują go bardzo – tak, jak i chlapanie się i otoczenia podczas kąpieli.
W dalszym ciągu uwielbia swoje siostry, na ich widok śmieje się i piszczy, a one siedzą z nim i traktują jak swoją małą zabawkę. Niestety też, coraz częściej słychać „mamo, weź Kacpra, bo my się chcemy pobawić”. A to przecież dopiero początki…
Ostatnio bawił się z Niną w rzucanie piłeczki. Brał taką do rączki i rzucał – oczywiście mocno nieporadnie. Czasem przez przypadek dorzucił do siedzącej przed nim Niny. Za każdym razem Nina z radością krzyczała i biła mu brawo, on się cieszył, po czym Nina odrzucała mu piłeczkę. Wtedy Kacper znów brał piłeczkę. I tak sobie grali…
Kacper zaczyna być coraz bardziej kontaktowy. Papa robi jakieś 5 minut po rzuceniu hasła wprawdzie, ale na hasło BUM BUM wali łapką w co popadnie, ciesząc się, jakby Himalaje zdobył. Na hasło LAMPA lampi się na lampę, zaczyna jakby rozumieć, że Nina, Iga i Tata to jednak jakieś realne słowa i postaci, a nie tylko słowa w jednym ich potoku. Na hasło GDZIE JEST PTASZEK spogląda na trawnik w poszukiwaniu stworzenia.
Kiedy rozpozna w otoczeniu kabelki zasuwa do nich. A kiedy mówię groźnym głosem „nie wolno!” patrzy na mnie z uśmiechem. Powtarzam głośniej i mniej przyjemnie i… Kacper zostawia! Reaguje zatem poprawnie, najwyraźniej więcej cech ma zbieżnych z Niną niż z Igą.
Uwielbia oglądać książeczki. Najbardziej cieszy się na widok tych, które zna, bo oglądam je z nim do znudzenia – rozpoznaje zwierzaki czy postaci tam, gdzie je z nim czytałam. I bardzo, ale to bardzo lubi grać na pianinie – wali rączkami w klawisze, gdzie popadnie i fascynuje się uzyskanym dźwiękiem.
Generalnie dźwięki go fascynują. Uwielbia włączanie czajnika i czeka, kiedy woda zacznie szumieć. Nasłuchuje, kiedy usłyszy przejeżdżający w pobliżu samochód – i cieszy się, kiedy go zobaczy. Nasz domowy gong na posiłek najchętniej by zjadł, gdyby to dało się przekuć w dźwięki. Kiedy lecę z tradycyjną śpiewką „jak robi krówka?” to na dźwięk „mu” aż promienieje.
No i jest syneczkiem mamusi. Nic tak nie koi jego starganych nerwów jak sesja na matczynych rękach. Które bicepsiory mają, że hej!

Słodziak z niego. Prawdziwy słodziak. Aż by się chciało go schrupać. Wedle wszelkich teorii za kilka(naście) lat będę żałować, że tego nie zrobiłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz