Ja oczywiście wiedziałam, że tak będzie. Że czas dostanie
szału i nie pozostanie mi nic innego jak próbować go dogonić.
Nie wiem, doprawdy, jak żyją ludzie z czwórką potworów albo
i większą ich liczbą. Może też stąd bierze się statystyka, mówiąca, że tylko
połowa matek z trójką dzieci pracuje zawodowo. No ja się wcale nie dziwię,
właściwie to dziwię się, że aż tyle. Pewnie nie mają wyboru albo mają ogromne
wsparcie.
Jedynym pocieszającym mnie obecnie elementem układanki jest
fakt, że Kacper nie choruje. Pyta mnie o to co drugi znajomy i każda koleżanka.
No, nie choruje. Ma ustawowego gila, tak od pierwszego tygodnia września,
czasem szczeka, bywa że głośniej, czasem ciszej. Przy wyjątkowych okazjach lub
nadmiernym szczekaniu zostaje na dzień – dwa w domu z babcią albo babcią i
dziadkiem. Jak dotąd – opuścił 4 dni żłobka. O marudzeniu nikt już nie pamięta,
jest w pełni zaadoptowanym i zaadaptowanym skrzatem.
To nawet dziewczyny, a konkretnie Nina zdążyła się już
pochorować. Po bardzo aktywnym weekendzie Ninkę rozbolała głowa, pojawił się
stan podgorączkowy no i przesiedziała – częściowo sama – w domu. Bo Iga, poza marudzeniem,
gilem, zaczerwienionymi dłońmi (ma to samo co miała w przedszkolu Nina – chyba jakieś
uczulenie, albo na tamtejsze mydło albo na kredki, czort wie), zdrowa i wesoła.
A czasem aż za bardzo wesoła.
Za nami urodziny Igi – czterodniowe świętowanie. W same swoje
urodziny poszła do przedszkola, porozdawała dzieciakom winogrona, czipsy
jabłkowe i ciastka owsiane (zamiast niezdrowych cukierków – nie, to nie mój
wymysł, to reforma żywienia dzieci). Po południu zaś, wraz z Babcią M. i
Dziadkiem K. świętowaliśmy – śpiewając STOOO LAT i inne takie, wręczając
prezenty i traktując jak królową. W ramach rekompensaty za to, że rano nie
pozwoliłam jej założyć kaloszy, założyła je późnym popołudniem i
pomaszerowaliśmy na nietypowy spacer, po ciemku, z latarkami, w deszczu i
kałużach. Dziewczyny były przemoczone do majtek, ku ich wielkiej radości.
W piątek, po francuskim, do domu przyjechała Babcia T. i
Dziadek J. i świętowanie było kontynuowane, a w sobotę, po południu, odbyło się
przyjęcie. Przybyli goście, choć nie wszyscy zaproszeni (nie pojmę tego nigdy,
jak można nie poinformować, że się nie przyjdzie, tym bardziej, że wcześniej
się informowało o obecności – aż dwie takie „kulturalne” gwiazdy mamy w
przedszkolu). Zabawa była udana, dzieci uśmiechnięte, Iga zadowolona – chyba o
to w tym chodzi, nieprawdaż.
I tak mamy pięciolatka na stanie. Straszne. Moja mała
iskierka, maleństwo takie, które od ziemi ledwo odstaje, które chudziutkie
było, aktywne ponad miarę zawsze, wesołe, bystre i dowcipne – ukończyło piąty
rok życia. Jakoś to słabo do mnie dociera. Kończy się powoli ten czas słodyczy,
Iga wchodzi w wiek coraz większej samoświadomości, jest coraz bardziej
dociekliwa. Jej rozumowaniu nigdy nie można było nic zarzucić, ale powoli
zatraca tę dziecięcą naiwność, wkręcić ją jest coraz trudniej. Szkoda…
No cóż, taka kolej rzeczy. Z drugiej strony przecież stanie
się coraz bardziej kontaktowa, jest z nią się coraz łatwiej dogadać, staje się
coraz bardziej samodzielna.
Trochę się działo u nas ostatnio. Poza całotygodniowym,
napiętym grafikiem (wolne poniedziałki, od dzisiaj we wtorki Nina ma
matematykę, a w szkole a raczej tuż po niej dodatkowy angielski, w środy obie
mają basen, w czwartek Nina angielski a Iga zumbę, a w piątki francuski; no i
zaczęły się sobotnie zajęcia na Uniwersytecie Dzieci Niny), udało się nam
pojechać w góry ze znajomymi – Izą i Kubą i ich dziećmi, w ostatni weekend
września. Pojechaliśmy 24 rano, udało się nam tylko obejrzeć Zamek Chojnik, a
potem zameldować się w ośrodku wypoczynkowym RELAKS. Zaś w niedzielę, 25
września, dzieci wlazły samodzielnie najpierw do Wodospadu Kamieńczyka a
następnie rozdzieliliśmy się ze znajomymi i oni pognali do domu a my poszliśmy
na Halę Szrenicką. Dzielne te moje dzieci same weszły i choć lekko marudziły i
te mniejsze (Iga) się trochę ociągały, to jednak weszły! Najchętniej poszłabym
z nimi dalej, szlakiem przed siebie. Pogoda była piękna, nastroje idealne,
jednak codzienność zmusiła nas do powrotu.
W kolejny weekend, 1 – 2 października, miejsce miała impreza
integracyjna w Igi przedszkolu. Co to miało wspólnego z integracją nie wiem,
dzieci puszczone były samopas, biegały i bawiły się ze sobą, po jakimś czasie
zaczęły się już tylko nudzić. Potem spotkaliśmy się z Kasią, Markiem, Ewcią i
Maćkiem na spacerze w Trzebnicy. Dzieci pobiegały po okolicy, my pogadaliśmy,
po czym wspólnie nawiedziliśmy ich jeszcze w domu. W niedzielę zaś przybyli
Daria z Bartkiem z dziećmi – czyli, między innymi, z Tosią, koleżanką Niny ze
szkoły.
A ostatni, miniony weekend to już urodziny Igi.
I tak nam leci.
A w tym wszystkim Kacper, który dalej nie chodzi, ale coraz
śmielej używa języka polskiego. Chodzi za rączkę, owszem, ale puszczać się
obawia. Nie protestuje przeciwko wożeniu go w różne miejsca, spotkania z innymi
bardzo go cieszą, a najchętniej przebywa na moich kolanach i rękach. Dobrze, że
nadal taka z niego kruszynka (8,5 kg, maksymalnie), więc jeszcze daję radę.
Takie sprawy, jak płacenie rachunków, gotowanie zdrowych
rzeczy, sprzątanie, pranie, granie w gry – pozostają w sferze planów, marzeń,
ewentualnie są wykonywane w trybie nadmiernie przyspieszonym. Nie widzę szans
na zmianę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz