sobota, 12 listopada 2016

nuda

No... Wchodzę, zerkam, a tu miesiąc minął! A ja nic! A przecież, jak zwykle, tyle się dzieje.
O, choćby Kacper. Chory, jak nie on. Pierwszą solidną infekcję załapał (no ja nie wiem, jak on to zrobił, ale o 1 IX do teraz właściwie jeszcze nie był chory, dziecko żłobkowe...), a właściwie zgromadził sobie kilka różnych zjawisk - idzie mu naraz chyba z pięć zębów, tydzień temu miał szczepienie na te tam wszystkie, świnki i inne odry oraz na "żłobkową" odrę (o tak, żłobkowym dzieciom Państwo daje tę szczepionkę "za darmo", w sensie zapłaciłam za nią tylko z podatku, a nie jeszcze dodatkowo) no i do tego klasyczna infekcja katarniczo-gardzielna. Wyszło z tego kilka dni z gorączką, brak apetytu, antybiotyk (no, zgodziłam się z ciężkim sercem, raz na rok mu daruję, niech ma), szczekanie na okrągło i dużo spania.
Ale tam spanie czy chorowanie, to dopiero nuda. Kacper nareszcie zaczął chodzić! Robi to pokracznie, podnosząc nóżki wysoko, rączki też jakoś tak przygotowane na nagły upadek i łazi jak jakiś szympans, co najmniej. A jak klapnie na podłogę to potrafi z kucek wstać. Zaczął już dawno, z miesiąc albo i półtora będzie, ale dopiero gdzieś od dwóch - trzech tygodni tak naprawdę się wypuścił i zaczął treningi. Bo jak zaczął, te półtora miesiąca temu to ja z kolei chyba popełniłam błąd (może by szybciej ruszył), bo nie podawałam mu wsparcia (ręki), niech idzie, myślałam. A ten natychmiast siadał i przechodził do raczkowania. Trzeba było mu paluchy podawać, wówczas jakoś tam mu się szło.
Teraz nic mu nie trzeba. Poszedł chłop.
Iga, na przykład, w ogóle nie chodzi. No, chyba, że musi - jak ze mną do przedszkola z dworca PKP. Bo tak, normalnie, to biega, skacze, raczkuje, czołga się, wszystko, tylko nie chodzenie.
Iga, też będzie z miesiąc temu, zachorowała na litery. Może i dawniej? Trzeba jej napisać jakiś wyraz i ona go później w kółko przepisuje. Ostatnio przyniosła z przedszkola kartkę z napisem "LITTLE". Pytam, co zacz, a ona na to, że nie wie, ale kolega miał tak napisane na koszulce. Albo każe mi siedzieć, bo właśnie przepisuje moją koszulkę. W pociągu musiałam jej napisać "MIEJSCE SŁUŻBOWE" (bo siedziałyśmy w przedziale dla konduktorów), a ona potem z wielką uwagą to przepisywała. Iga to już w ogóle dorosła się zrobiła. Regularnie straszy mnie policją mówiąc, że jeśli ja ją uderzę to ona wezwie policję i ja pójdę do więzienia (wprawdzie, gdy pytam, czy ja ją biję słyszę, że nie, ale najwyraźniej ta policja sprawia, że czuje się dziecko bezpiecznie w towarzystwie matki...). W ogóle ma wiele dość definitywnych stwierdzeń. Ona chce mieszkać w tym domu jak dorośnie, więc ja i K. będziemy musieli się "przemieścić". A kiedy jęczała, że jest głodna i K. zaproponował jej znakomite, świeże liście oświadczyła, że tego jeść nie będzie, bo to jest rakotwórcze. Nie można pominąć także jej komentarza, kiedy skierowałam do K. słowa, że następnym razem to ja Kacpra przewinę. Podsumowała to krótko: "nie wydaje mi się".
I takie tam, których nie spisuję i do dziś żałuję. W sumie nie dziwota, że tyle niezwykłych haseł głosi to dziecko, to właściwie rachunek prawdopodobieństwa nawet przewiduje. Ona nie mówi tylko i wyłącznie wtedy, gdy śpi, a i tego nie jestem pewna. Buzia jej się nie zamyka, posiłki potrafi jeść godzinę lub niewiele krócej (choćby dziś, ekskluzywne foccacio małżonek zrobił - kawałek bułki miała zjeść i czterdzieści minut), bo ciągle ma coś do powiedzenia. A mówi o wielu ważnych rzeczach, obraża się, kiedy bezczelnie rozmawiamy ze sobą, ja i K, albo udzielam głosu Nince.
Rany, jak dobrze, że Kacper jeszcze nie mówi! Choć w zasadzie to kwestia czasu, bo jego zasób słów jest już całkiem pokaźny, ale to już inna bajka. W ciągu miesiąca - półtora tak mu skoczył w górę poziom kumatości, że czasem trudno mi w to uwierzyć. Ale o tym kiedy indziej.
Bo jeszcze Ninka.
Dziecko ma ciężki czas, choć nie do końca wiem, czemu. Straszliwie jest przewrażliwiona na swoim punkcie, nie można z niej zażartować, skrytykować jej, zwrócić choćby uwagi. Od razu foch, płacz, histeria albo co najmniej nabzdyczenie. Czy to jest kwestia jej dojrzewania, coraz większej samoświadomości czy może kwestia przemęczenia codziennością, stresu i zmniejszonej odporności psychicznej - nie wiem.
Faktem jest, że sporo ma na głowie, więc kiedy to tylko możliwe robimy sobie luźne weekendy czy popołudnia. Teraz umożliwia nam to choroba Kacpra, bo plany były ambitne, ale nie co dzień i nie co tydzień tak się da.
W tygodniu ma nie tylko normalne, szkolne zajęcia, ale też przecież zajęcia muzyczne. Dodatkowy angielski, basen, francuski, a ostatnio uparła się na matematykę. Ambicja tej dziewuszki jest ogromna, wszystko chce wiedzieć i wszędzie zwyciężać. Skoro więc wzięła udział w zeszłym roku w konkursie i poszło jej umiarkowanie to w tym chce być lepsza i bardzo zależało jej na dodatkowych lekcjach. No to chodzi...
Jej prośby są delikatne. Kiedy się jej odmawia, twierdzi, że wie, dlaczego, rozumie, nie tupie nóżką, nie wrzeszczy (jak niektóre młode istoty w tym domu), po czym płacze gdzieś w oddali. Mam zwyczaj (umiejętność, paskudną) wyczuwania albo zauważania takich spraw (a może to Ninka próbuje swego ostatecznego argumentu, nigdy nie wiem, kiedy płacze, bo tak czuje a kiedy walczy), więc dopytuję, co się dzieje a ona wyjaśnia, jak bardzo zraniłam jej oczekiwania. Ufff....
Tak więc jest zmęczona, to pewne. Ale jednak snu ma sporo, obowiązków domowych niezbyt wiele (wcale?), nad czym ubolewam, a i tak jest zmęczona.
I w szkole z jedną koleżanką ma problem (bo ją jakoś tam tępi ta koleżanka, choć ostatnio ponoć spokój), z inną jakoś nie idzie się dogadać.
Pamięć ma, łajza jedna, w dechę. Przy okazji lekcji historii przed Świętem Niepodległości, ich wychowawczyni przekazała dzieciom sporą dawkę wiedzy. I weź tu zaskocz dzieciaka faktem jakimś z historii... No to jej zapodałam o Berezie Kartuskiej, chociaż tyle.
Poza tym luz. Mam teraz pracę na 4/5, drugą pracę na 1/5, własną działalność i wykłady z przedmiotu, o którym słyszałam na studiach. Kompletny luz. Generalnie leżę i pachnę. I się nudzę, kiedy tak muszę dzieciaka odebrać żeby innego na zajęcia zawieźć. Myślę, że K. ma podobnie, widać po nim jak tak chodzi i ziewa, na pewno ze znudzenia. Może nie ma dodatkowych zajęć, za to to on w większości ogarnia towarzystwo i bardzo często zawozi, odwozi i leczy. Nuda.
Co ważne, po mieście poruszamy się głównie komunikacją publiczną a ja czasem rowerem, więc czas przelotu i związany z tym wysiłek fizyczny ograniczony jest do minimum.
Kiedy więc ktoś pyta, co słychać i jak my to ogarniamy, to odpowiadam, zgodnie z prawdą, że wcale.
W sumie, gdyby nie wszystkie akcje dodatkowe (Nina do ortodonty i rehabilitanta, Kacper chory, do neurologa, EEG, Iga szczepienie, złożyć oświadczenie, odebrać pocztę), to logistyka jakoś by hulała.
Tylko robienie czegokolwiek innego, niż obejrzenie kolejnego durnego serialu wieczorem, po takim wesołym dniu, jest zwyczajnie niemożliwe.
Dlatego dziś siadłam do bloga już o 23.30, uprzednio rozwiązując jakieś tam sprawy. I w ciągu dnia siedziałam, z dwie godziny, bo mogłam, jak to w weekend.
Hm. A czego ja się w sumie spodziewałam po sobie i po rodzinie patologicznej? Że co ja będę wieczorami i weekendami robiła? Na szydełku robiła (z całym szacunkiem dla szydełek, chodzi o aktywność, która jest mi obca)?

2 komentarze:

  1. No, nareszcie jakieś aktualności Mówisz że Cię policja straszy? Dziecko prawnika ☺ U nas podobnie. Obłęd. Plus chore prawie cały czas, to małe

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń