środa, 28 marca 2018

morsko

Coś mnie natychło i skorom tylko została oddelegowana ku wybrzeżu celem wykonywania zawodu, postanowiłam wziąć pod pachę ekipę, czyli rodzinę.
Pracę wykonywać miałam w czwartek, tydzień temu, pojechaliśmy więc w środę.
Nie spodziewając się nadmiernych dramatów, wsiedliśmy w pociąg relacji do Gdańska już o 14.40. Dzieci podekscytowane, my z K. umiarkowanie sceptycznie nastawieni do tej podróży. Już po godzinie pociąg stanął. Najpierw trzeszczący głos, w niedającej się ściszyć szczekaczce, wyjaśnił, że to postój techniczny i nie wpłynie na opóźnienie.
Aha, stwierdziliśmy z K., czyli tym razem koleje pomyślały i uwzględniły trwające remonty w swoich rozkładach! Cudownie.
Nie, nie pomyślały.
Na stację docelową dojechaliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem.
Dobrze, że nikt z nas nie zniósł jajka, choć było blisko... Bajki pomogły, bo nie pomógł nam wagon barowy, z tej prostej przyczyny, że za niego zapłaciliśmy, ale go... nie było. Bo się zepsuł.
No zepsuł się.
Wiadomo, kolej dysponuje ściśle wyliczoną liczbą wagonów barowych (pewnie barmani są przyspawani do stołków w tych wagonach) i jak się jeden im o 11 rano zepsuł to ani o 14.40 we WRO, ani o 14.45 we WRO Mikołajów, ani o 14.59 w Obornikach Śląskich, ani o 15.11 w Żmigrodzie, ani o 15.22 w Rawiczu, czy dalej, w Kościanie, Poznaniu, Gnieźnie, Mogilnie, Inowrocławiu, Bydgoszczy, Laskowicach, Smętowie czy Tczewie - doczepić się go nie dało. No nie i już.
Łaskawy konduktor koło 19 poroznosił (za darmo!!!!) po butelce wody. Na przedział, spokojnie, kolej aż tak kasą nie szasta. No dobra, nam dał dwa, bo zobaczył, że to patologia jedzie.
W końcu dotarliśmy...
Ale jak już dotarliśmy na miejsce, to wszystkie smuteczki nam minęły! Mieliśmy znakomitą miejscówkę, tuż obok Bazyliki, więc już od rana czuliśmy się jak w domu - dzwony dzwoniły tak, żeby przypadkiem nikt nie przeoczył, że właśnie tam, o tam, stoi kościół. I ma dzwony!
Mieszkanie niewielkie, bo jeden pokój tylko miało, a kuchnię nie większą niż łazienkę, ale za to czyściutkie, wygodne i reprezentowane przez przeuroczą, przemiłą i uczynną właścicielkę.
Zresztą, co tam dzwony. Nas od rana do wieczora w okolicy nikt nie widział.
W czwartek, kiedy pełniłam dzielnie obowiązki zawodowe, rodzina oddawała się uciechom w Muzeum - Ośrodku Kultury Morskiej. Kiedy się już spotkaliśmy, po udanym posiłku w barze mlecznym, udaliśmy się do Muzeum II Światowej. Wizyty nie żałuję, choć zmiany polityczne są żałosne i żałośnie widoczne. Straszliwe, że nawet odległa historia się nie uchowa przed zakusami władzy PRL-bis... Ile z tego wyniosły dziewczyny - nie wiem (bo Kacper - nic, wiadomo chyba). Dla Igi to abstrakcja, kompletna, zaś Nina niektóre kwestie przyjmowała, ale nie sądzę, żeby miała jakąś głębszą refleksję. Tu jednak cel wizyty był - egoistycznie - podyktowany oczekiwaniom dorosłych.
Piąteczek spędziliśmy na wycieczce do Gdyni - choć ORP Błyskawica dyskryminuje zimowo - wiosennych klientów, to akwarium otworzyło swe podwoje, obejrzeliśmy więc różne wodne formy życia. Jasne, obiekt nijak ma się do tych efektownych, zachodnioeuropejskich, ale i tak "zasoby" zrobiły na mnie wrażenie. Na dzieciach, jak sądzę, też, bo stały przy akwariach, biegały tu i ówdzie i komentowały, komentowały, śmiały się i oceniały.
Wracając zatrzymaliśmy się w Sopocie, spacerem po plaży, molo i do domu.
Dzieci w domu padły jak kawki. Choć, rzecz jasna, wcześniej wariowały jak pijane zające.
A w sobotę udaliśmy się do Oliwy, choć właśnie w soboty organy milczą. A stamtąd, krótkim spacerkiem, prosto do ZOO.
Sentymentalna się robię chyba, bo mimo tekstów o konieczności ochrony zwierzaków tam bytujących przed wyginięciem i możliwości przekonania się na własne oczy, że to właśnie dzięki takim ogrodom niektóre gatunki jeszcze istnieją, było mi tych stworzeń zwyczajnie żal. Jakoś nie tak sobie wyobrażam opiekę nad braćmi mniejszymi - małe klatki, mikrowybiegi, a obok wielki plac zabaw czy plastikowe pseudodinozaury - byle ściągnąć gawiedź. Serio? Nie warto by zainwestować w miejsce przyjazne tym zwierzakom?
No cóż, dzieci tej świadomości nie miały (za to niemożność zabawy na zamkniętym, bo zima, placu zabaw im przeszkadzała). Może tylko Nina  westchnęła kilka razy, więc może jakieś ziarno zasiałam?
Wróciliśmy do dom, pociąg się tym razem nie spóźnił i choć nie miał wagonu barowego to choć nędzny wózek kawę nam dostarczył. Nędzną.
Dzieci szalały, a kiedy nasza rozpacz sięgała zenitu ratowaliśmy się bajkami. Tak, wstyd przyznać. Żadne tam rozwijające umysł gry, żadne malowanie na szkle, wypalanie ceramiki i rozwiązywanie krzyżówek. Ordynarne bajki na laptopie.
Upadek.
Poza tym wyprawę uważam za zacną, choć momentów stresu, nerwów i wk.. większych nerwów nie brakowało, wiadomo.
No cóż, zdaje się, że to immanentna cecha rodzicielstwa.

1 komentarz:

  1. Absolutny upadek. Totalna degrengolada. Dzieciom bajki na laptopie puszczać w podróży. No wiesz, kto jak kto, ale ty? Nie spodziewałam się tego po Tobie! Jak mogłaś! Na jednym laptopie? Każde powinno mieć swój! Ps. Jadąc w niedzielę autem do Warszawy z dwójką patafianów, z których jeden non stop skandował "ja nie chcie jechać w foteliku, ja nie chcie jechać w foteliku!" (robiąc tylko przerwy na załapanie oddechu), myślałam o Was. O tym, jak Wy do tego Gdańska pojechaliście. I ile taśmy zużyliście pod drodze. Tak, tej srebrnej.

    OdpowiedzUsuń