wtorek, 14 kwietnia 2015

przedwiośnie



Nie czuję się rozpieszczona przez pogodę (swoją drogą, przez tą gonitwę w ogóle nie czuję się rozpieszczona). Zdrowotnie też mogłoby być lepiej – a to należy powiązać z pogodą, niestety. Wichury i wiatry, zimnica i nadmiar chmur. Brrr…
Ostatni weekend pogoda nam jednak pokazała, że może być przyjemnie. Mieliśmy pojechać na urodziny Laurki, mojej chrześnicy, ale ze względu na kichająco-smarkającą Igę i moje zakatarzenie z bólem gardła w zestawie – zaniechaliśmy wyprawy. Świętowanie przełożone zostało na za dwa tygodnie, a w tak zwanym międzyczasie pozostaliśmy w domu. I to sobotnie słońce, brak wiatru, piękny dzień – taka wersja demo tego, co mogłoby być.
Poza basenem Niny nie robiliśmy więc nic konkretnego. Dzieci trochę się przewietrzyły, dorośli trochę posprzątali, chyba ogólnie wypoczęliśmy i chyba trochę to nasze zdrowie podreperowaliśmy.
W ramach pięknej pogody K. przekopał jedną z grządek i posadził tam kilka warzyw. Ja posadziłam trochę kwiatków. Wieczorem zapytaliśmy nasze dzieci, co jeszcze można by posadzić. W sumie odpowiedzi Igi można się było spodziewać:
- Makaron!!!
Można spróbować…
Nie wiem jak i kiedy, ale minęły nam święta. Tym razem były mocno nietypowe,  bo wyjazdowe. Ale nie takie do Dziadków czy w ogóle do rodziny. Pojechaliśmy do Jarnołtówka, do całkiem udanego ośrodka, z basenem (jakżeby inaczej), z pełnym wyżywieniem. Ten krótki okres nie dał nam wielkich szans żeby pobytem się nacieszyć, pogoda nie zachęcała do spacerów (na dworze byłam jakieś 15 minut, dzieciaki niewiele więcej – poszły na ognisko i święcenie jedzenia), a jak wyjeżdżaliśmy – żegnała nas porządna śnieżyca. Ale za to był basen, co dzieciakom sprawiło wielką radość, były prezenty od zająca, był czas żeby sobie razem posiedzieć w wygodnym i eleganckim apartamencie. A nie było konieczności sprzątania, mycia naczyń, gotowania. Na Boże Narodzenie chyba bym nie pojechała świętować w takiej wersji, bo to jednak trochę inne święta, ale te – pomysł uważam za zacny, realizację za udaną.
W międzyczasie naprawiliśmy auto i okazało się, że jednak zorganizowanie się komunikacyjne w wielkim mieście, przy założeniu, że każde z nas, dorosłych, pracuje w różnych częściach tego miasta, przy założeniu zajęć pozalekcyjnych, pracy na pełen etat plus różnych dodatkowych atrakcji (np. moich badań) – wyłącznie przy użyciu komunikacji publicznej – jest zadaniem trudnym. I gdyby tak to miało trwać dłużej – chyba niemożliwym.
W międzyczasie innego rodzaju wybadałam młodego dość gruntownie i jestem, co chyba jest normą i już nie powinno dziwić, zniesmaczona lekarzami w tym kraju.
Otóż z racji wieku (nie, nie wieku XXI-ego, mojego) mam prawo do badań prenatalnych w ramach składek, które pracując odprowadzam. Pomyślałam – diagnostyki nigdy dość, zwłaszcza nieinwazyjnej i bezproblemowej. Poszłam. Najsampierw dawno temu, w 12 tygodniu. Pan Doktor z przychodni, która kontrakt z NFZ posiada, namówił mnie na badanie dodatkowo płatne (przecież dziecku nie odmówię) a do tego wymyślił u młodego bradykardię. Bo tętno było na poziomie 136, podczas gdy norma zaczyna się od 140 (mój lekarz uspokoił mnie podczas najbliższej wizyty, że na tym etapie serduszko potrafi zwalniać nawet prawie do 0, na chwilę, należy to monitorować, ale nie martwić się) – i zalecił ECHO serca młodego. Poszłam więc ostatnio na to właśnie ECHO. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że serduszko jak dzwon! Ale za to Pan Doktor uznał, że jakieś przestrzenie w główce młodego są na granicy normy. Uśmiałam się, naprawdę – norma jest do 11 mm, a młody ma 8,7, ale to jest na granicy. Temat olałam, poszłam do mojego lekarza o niczym nic nie mówiąc, ten przebadał młodego i co? I nic. Dzieciak zdrów, jak ryba, ruchliwy, o pięknym, zdrowym mózgu i równie pięknym i zdrowym sercu.
Ale cóż, skoro można postraszyć pacjenta, namówić na dodatkowe badania, najlepiej płatne (wszystko jedno, kto płaci – pacjent czy NFZ) – to czemu nie? Niech żyje pacjencisko w stresie, taki się częściej bada.
Prawie jak z moim małżonkiem i jego raną po wycięciu wyrostka. Dren pooperacyjny rozumiem, ale czemu w ranę włożono mu zwinięty kawałek rękawiczki lateksowej, który później rozpadł się i mu wyłaził z tej rany, który spowodował, że rana po 6 tygodniach od operacji się nie zagoiła i ciągle coś się z niej sączy? Ale za to małżonek już z 4 razy ganiał do nich do Przychodni. Zapewne za każdą taką wizytę NFZ uiszcza stosowne wynagrodzenie.
Tymczasem zaś staram się wytrwać na stanowisku, nie zabijając otoczenia, kiedy podczas wstawania i jedzenia śniadania otoczenie robi wszystko, żeby na śmierć w męczarniach zasłużyć.
Zmęczonam.
Przedwiośnie w pełni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz