Nie czuję się rozpieszczona przez pogodę (swoją drogą, przez
tą gonitwę w ogóle nie czuję się rozpieszczona). Zdrowotnie też mogłoby być
lepiej – a to należy powiązać z pogodą, niestety. Wichury i wiatry, zimnica i
nadmiar chmur. Brrr…
Ostatni weekend pogoda nam jednak pokazała, że może być przyjemnie.
Mieliśmy pojechać na urodziny Laurki, mojej chrześnicy, ale ze względu na
kichająco-smarkającą Igę i moje zakatarzenie z bólem gardła w zestawie –
zaniechaliśmy wyprawy. Świętowanie przełożone zostało na za dwa tygodnie, a w
tak zwanym międzyczasie pozostaliśmy w domu. I to sobotnie słońce, brak wiatru,
piękny dzień – taka wersja demo tego, co mogłoby być.
Poza basenem Niny nie robiliśmy więc nic konkretnego. Dzieci
trochę się przewietrzyły, dorośli trochę posprzątali, chyba ogólnie
wypoczęliśmy i chyba trochę to nasze zdrowie podreperowaliśmy.
W ramach pięknej pogody K. przekopał jedną z grządek i
posadził tam kilka warzyw. Ja posadziłam trochę kwiatków. Wieczorem zapytaliśmy
nasze dzieci, co jeszcze można by posadzić. W sumie odpowiedzi Igi można się
było spodziewać:
- Makaron!!!
Można spróbować…
Nie wiem jak i kiedy, ale minęły nam święta. Tym razem były
mocno nietypowe, bo wyjazdowe. Ale nie
takie do Dziadków czy w ogóle do rodziny. Pojechaliśmy do Jarnołtówka, do
całkiem udanego ośrodka, z basenem (jakżeby inaczej), z pełnym wyżywieniem. Ten
krótki okres nie dał nam wielkich szans żeby pobytem się nacieszyć, pogoda nie
zachęcała do spacerów (na dworze byłam jakieś 15 minut, dzieciaki niewiele
więcej – poszły na ognisko i święcenie jedzenia), a jak wyjeżdżaliśmy – żegnała
nas porządna śnieżyca. Ale za to był basen, co dzieciakom sprawiło wielką
radość, były prezenty od zająca, był czas żeby sobie razem posiedzieć w
wygodnym i eleganckim apartamencie. A nie było konieczności sprzątania, mycia
naczyń, gotowania. Na Boże Narodzenie chyba bym nie pojechała świętować w
takiej wersji, bo to jednak trochę inne święta, ale te – pomysł uważam za
zacny, realizację za udaną.
W międzyczasie naprawiliśmy auto i okazało się, że jednak
zorganizowanie się komunikacyjne w wielkim mieście, przy założeniu, że każde z
nas, dorosłych, pracuje w różnych częściach tego miasta, przy założeniu zajęć
pozalekcyjnych, pracy na pełen etat plus różnych dodatkowych atrakcji (np.
moich badań) – wyłącznie przy użyciu komunikacji publicznej – jest zadaniem trudnym.
I gdyby tak to miało trwać dłużej – chyba niemożliwym.
W międzyczasie innego rodzaju wybadałam młodego dość
gruntownie i jestem, co chyba jest normą i już nie powinno dziwić, zniesmaczona
lekarzami w tym kraju.
Otóż z racji wieku (nie, nie wieku XXI-ego, mojego) mam
prawo do badań prenatalnych w ramach składek, które pracując odprowadzam.
Pomyślałam – diagnostyki nigdy dość, zwłaszcza nieinwazyjnej i bezproblemowej.
Poszłam. Najsampierw dawno temu, w 12 tygodniu. Pan Doktor z przychodni, która
kontrakt z NFZ posiada, namówił mnie na badanie dodatkowo płatne (przecież
dziecku nie odmówię) a do tego wymyślił u młodego bradykardię. Bo tętno było na
poziomie 136, podczas gdy norma zaczyna się od 140 (mój lekarz uspokoił mnie
podczas najbliższej wizyty, że na tym etapie serduszko potrafi zwalniać nawet
prawie do 0, na chwilę, należy to monitorować, ale nie martwić się) – i zalecił
ECHO serca młodego. Poszłam więc ostatnio na to właśnie ECHO. Jakież było moje
zdziwienie, kiedy okazało się, że serduszko jak dzwon! Ale za to Pan Doktor
uznał, że jakieś przestrzenie w główce młodego są na granicy normy. Uśmiałam się,
naprawdę – norma jest do 11 mm, a młody ma 8,7, ale to jest na granicy. Temat
olałam, poszłam do mojego lekarza o niczym nic nie mówiąc, ten przebadał
młodego i co? I nic. Dzieciak zdrów, jak ryba, ruchliwy, o pięknym, zdrowym
mózgu i równie pięknym i zdrowym sercu.
Ale cóż, skoro można postraszyć pacjenta, namówić na
dodatkowe badania, najlepiej płatne (wszystko jedno, kto płaci – pacjent czy
NFZ) – to czemu nie? Niech żyje pacjencisko w stresie, taki się częściej bada.
Prawie jak z moim małżonkiem i jego raną po wycięciu
wyrostka. Dren pooperacyjny rozumiem, ale czemu w ranę włożono mu zwinięty
kawałek rękawiczki lateksowej, który później rozpadł się i mu wyłaził z tej
rany, który spowodował, że rana po 6 tygodniach od operacji się nie zagoiła i ciągle
coś się z niej sączy? Ale za to małżonek już z 4 razy ganiał do nich do
Przychodni. Zapewne za każdą taką wizytę NFZ uiszcza stosowne wynagrodzenie.
Tymczasem zaś staram się wytrwać na stanowisku, nie
zabijając otoczenia, kiedy podczas wstawania i jedzenia śniadania otoczenie
robi wszystko, żeby na śmierć w męczarniach zasłużyć.
Zmęczonam.
Przedwiośnie w pełni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz