Ta ciąża jest inna. Praktycznie od początku jest inaczej,
niż bywało z dziewczynami.
Miałam mdłości. Nie spotkałam się z białym, ceramicznym
przyjacielem, ale mdliło mnie długo i regularnie, prawie do końca czwartego
miesiąca. Pomagała na to głównie cola, której normalnie do ust nie biorę. Z
dziewczynami nie miałam pojęcia, co to są mdłości, może z Niną zdarzyło się z
dwa razy, poza tym nic.
Bardzo szybko młody zaczął się rozpychać, gdzieś tak od 15
tygodnia. Dziewczyny też nie były jakieś spokojne, ale takich tańców i
wygibasów, jak młody, jednak nie wyczyniały. To, co on teraz wyczynia, choćby
podczas KTG, to jest wersja zaawansowanego ADHD. Wcześniej sądziłam, że to
dlatego, że dużo się ruszam i kiedy wreszcie siądę on ma szansę trochę,
niewybujany, poruszać się. Ale to chyba nie to. To po prostu wariat.
Mało urosłam. To znaczy zarówno brzuch jak i aparaty
karmiące są rozmiarów uczciwych, ale moja waga jest minimalnie zwiększona,
można w zasadzie powiedzieć, że ja schudłam. Obecnie, będąc w trakcie 36
tygodnia ciąży, mam na plusie 7-8 kg. I raczej wiele nie przytyję już, bo też
niezależnie od tego kiedy i jak ciąża się zakończy, ja po prostu nie mam
apetytu i nie rosnę.
Z tą wagą to jest w ogóle ciekawie. Zaczynałam od wyższego
pułapu niż przy poprzednich ciążach i w miarę upływu czasu wyrównywałam ten
poziom. Młody, z całym związanym z nim kramem, waży pewnie więcej niż owe 7-8 kg
(sam młody, wg dzisiejszych pomiarów, to 3 kg), więc ja w zasadzie schudłam.
Przyczyna? Pewnie ten brak apetytu. Nie zdarzyło mi się to
chyba nigdy w życiu, a już na pewno w żadnej ciąży, że nie czułam i nie czuję
głodu. Rozpoznać, że coś powinnam zjeść, mogę głównie po samopoczuciu – robię się bowiem mocniej
nerwowa. Po zjedzeniu wracam do względnej równowagi.
A apetyt i zachcianki to kolejna nowość. W ogóle nie ciągnie
mnie do słodyczy! No, może w ostatnich tygodniach jeszcze zdarza mi się
zechcieć zjeść kawałek czekolady czy ciasta, ale jem raczej z rozpędu.
Wcześniej, kiedy już mi mdłości minęły, apetyt miałam na sushi, owoce, bób, same zdrowizny! Z dziewczynami tak różowo nie było, ciastka, słodycze...
Na pewno, z racji dwóch aktywnych (głównie jednego) potworów,
ciąża ta była bardziej aktywna. Nie chodzi mi o jakieś sporty, przeciwnie –
niewiele się poruszałam tak jakoś bardziej sensownie. Za to bieganie z
dzieciakami po przystankach i pomiędzy nimi, obsługa tych małych gadzin, próba
ogarnięcia – choć częściowo – domu – to wszystko sprawiło, że niewiele było
dni, w których mogłam po prostu poleżeć i popachnieć. Do tego stopnia ruch
jakoś sobie wdrukowałam, że źle się czułam w takie leniwe dni.
Inne też było to, że w zasadzie niewiele było czasu, żeby tę
ciążę jakoś przeżywać, martwić lub cieszyć się nią. Ilość zajęć codziennych,
najpierw związanych z pracą i edukacją dzieci, w ostatnich czterech tygodniach –
ze złamaną nogą Niny – sprawił, że pilnowałam wyłącznie, czy co jakiś czas
poczuję tego smyka w brzuchu. Czasem wieczorem znajdowałam czas, żeby się
wreszcie oswoić z myślą, że niebawem będzie nas o jednego obywatela więcej.
Oswoić się nie udało.
Było i jest inaczej, niż z dziewczynami. I po cichutku liczę,
że inne też będzie zakończenie… Pomimo tego, że większość spotykanych przeze
mnie osób ze świata medycyny twierdzi, że to się nie ma prawa udać, ja wierzę,
że ma, że urodzę naturalnie. To jest zresztą temat na inną okazję, dość
wspomnieć, że przestudiowałam temat bardzo dokładnie, na tyle, na ile laik może
to zrobić i zdania nie zmieniam. A raczej podejścia do tematu. Chcę
przynajmniej spróbować, dać sobie szansę, pod czujnym – rzecz jasna – okiem personelu
szpitala i umożliwić młodemu wydostanie się z brzucha tak, jak natura to
wymyśliła.
Może się udać, jeśli wezmę pod uwagę, że ta ciąża jest
naprawdę inna…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz