poniedziałek, 13 lipca 2015

inaczej



Ta ciąża jest inna. Praktycznie od początku jest inaczej, niż bywało z dziewczynami.
Miałam mdłości. Nie spotkałam się z białym, ceramicznym przyjacielem, ale mdliło mnie długo i regularnie, prawie do końca czwartego miesiąca. Pomagała na to głównie cola, której normalnie do ust nie biorę. Z dziewczynami nie miałam pojęcia, co to są mdłości, może z Niną zdarzyło się z dwa razy, poza tym nic.
Bardzo szybko młody zaczął się rozpychać, gdzieś tak od 15 tygodnia. Dziewczyny też nie były jakieś spokojne, ale takich tańców i wygibasów, jak młody, jednak nie wyczyniały. To, co on teraz wyczynia, choćby podczas KTG, to jest wersja zaawansowanego ADHD. Wcześniej sądziłam, że to dlatego, że dużo się ruszam i kiedy wreszcie siądę on ma szansę trochę, niewybujany, poruszać się. Ale to chyba nie to. To po prostu wariat.
Mało urosłam. To znaczy zarówno brzuch jak i aparaty karmiące są rozmiarów uczciwych, ale moja waga jest minimalnie zwiększona, można w zasadzie powiedzieć, że ja schudłam. Obecnie, będąc w trakcie 36 tygodnia ciąży, mam na plusie 7-8 kg. I raczej wiele nie przytyję już, bo też niezależnie od tego kiedy i jak ciąża się zakończy, ja po prostu nie mam apetytu i nie rosnę.
Z tą wagą to jest w ogóle ciekawie. Zaczynałam od wyższego pułapu niż przy poprzednich ciążach i w miarę upływu czasu wyrównywałam ten poziom. Młody, z całym związanym z nim kramem, waży pewnie więcej niż owe 7-8 kg (sam młody, wg dzisiejszych pomiarów, to 3 kg), więc ja w zasadzie schudłam.
Przyczyna? Pewnie ten brak apetytu. Nie zdarzyło mi się to chyba nigdy w życiu, a już na pewno w żadnej ciąży, że nie czułam i nie czuję głodu. Rozpoznać, że coś powinnam zjeść, mogę głównie po samopoczuciu – robię się bowiem mocniej nerwowa. Po zjedzeniu wracam do względnej równowagi.
A apetyt i zachcianki to kolejna nowość. W ogóle nie ciągnie mnie do słodyczy! No, może w ostatnich tygodniach jeszcze zdarza mi się zechcieć zjeść kawałek czekolady czy ciasta, ale jem raczej z rozpędu. Wcześniej, kiedy już mi mdłości minęły, apetyt miałam na sushi, owoce, bób, same zdrowizny! Z dziewczynami tak różowo nie było, ciastka, słodycze...
Na pewno, z racji dwóch aktywnych (głównie jednego) potworów, ciąża ta była bardziej aktywna. Nie chodzi mi o jakieś sporty, przeciwnie – niewiele się poruszałam tak jakoś bardziej sensownie. Za to bieganie z dzieciakami po przystankach i pomiędzy nimi, obsługa tych małych gadzin, próba ogarnięcia – choć częściowo – domu – to wszystko sprawiło, że niewiele było dni, w których mogłam po prostu poleżeć i popachnieć. Do tego stopnia ruch jakoś sobie wdrukowałam, że źle się czułam w takie leniwe dni.
Inne też było to, że w zasadzie niewiele było czasu, żeby tę ciążę jakoś przeżywać, martwić lub cieszyć się nią. Ilość zajęć codziennych, najpierw związanych z pracą i edukacją dzieci, w ostatnich czterech tygodniach – ze złamaną nogą Niny – sprawił, że pilnowałam wyłącznie, czy co jakiś czas poczuję tego smyka w brzuchu. Czasem wieczorem znajdowałam czas, żeby się wreszcie oswoić z myślą, że niebawem będzie nas o jednego obywatela więcej. Oswoić się nie udało.
Było i jest inaczej, niż z dziewczynami. I po cichutku liczę, że inne też będzie zakończenie… Pomimo tego, że większość spotykanych przeze mnie osób ze świata medycyny twierdzi, że to się nie ma prawa udać, ja wierzę, że ma, że urodzę naturalnie. To jest zresztą temat na inną okazję, dość wspomnieć, że przestudiowałam temat bardzo dokładnie, na tyle, na ile laik może to zrobić i zdania nie zmieniam. A raczej podejścia do tematu. Chcę przynajmniej spróbować, dać sobie szansę, pod czujnym – rzecz jasna – okiem personelu szpitala i umożliwić młodemu wydostanie się z brzucha tak, jak natura to wymyśliła.
Może się udać, jeśli wezmę pod uwagę, że ta ciąża jest naprawdę inna…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz