Bo przecież, jak młody był już stary i miał dwa tygodnie,
pojechaliśmy oglądać Narodowe Forum Muzyki. Miało być tylko rzucenie okiem, a
okazało się, że są do objerzenia koncerty, takie krótkie półgodzinne, ale
umożliwiające zapoznanie się z salami, ich akustyką i wyglądem.
Udało się nam zdobyć wejściówki na dwa takie koncerty, na
jeden ja poszłam z dziewczynami a K. bujał bobasem, po czym nastąpiło
przegrupowanie, ja potrząsałam bobasem a małżonek słuchał muzyki. Wrażenia,
przynajmniej moje, są co najmniej pozytywne. Aż chciałoby się tam częściej
bywać, co troszeńkę się udało, ale o tym później. Obiekt jest ogromny, a do
tego tak skonstruowany, żeby ten rozmiar podkreślać – po wejściu, naprzeciwko,
jest wielka, czarna ściana, od poziomu -1 aż do samego szczytu, czyli gdzieś po
piętro czwarte. Schody, szkło, lśniąco-odbijające światło. Nie przepadam za
tego typu architekturą, bo jest tak sztampowa, powtarzalna i nudna (każdy budynek
wygląda tak samo – szkło, beton, stal, tylko konfiguracja okien czasem się
różni, wszystko takie szare i bure, surowe, bez polotu, „nowoczesne” i
przygnębiające), a jednak ten budynek i jego wnętrze jakoś pasują do funkcji,
która jest mu przypisana. Do tego dziki, kłębiący się tłum ludzi potęgował odczucie,
że jest to miejsce imponujące.
Dźwiękowo, choć nie jestem specjalistką, też byłam
zachwycona. Kwartet dęty, który się nam prezentował, brzmiał cudownie, choć
siedziałyśmy jednak dość daleko od estrady. K. także nie narzekał na wrażenia
akustyczne.
Dzieci zniosły mężnie i tłumy i nasze miotanie się po
okolicy – lanczyk przed koncertami, wyczekiwanie na bilety, bieganie po
piętrach. Kacper także.
Po ukulturalnieniu się przemieściliśmy się na festiwal
ciężarówek, z których serwuje się jedzenie. Niektórzy mówią na to FOOD TRUCKI,
jakby nie było polskiej nazwy. Zjadłyśmy dziwne pierogi (K. odmówił ze
wzgardą), ja – udając, że mi smakują, dziewczyny – nie udając, że im nie
smakują. Następnie musiały dziewuchy spożyć po gałce lodów, bo bez tego nie dałyby
nam żyć. Pokręciliśmy się po okolicy, Nina wycyganiła od jakiejś miłej pani
sprzęt do puszczania dużych baniek i nawet trochę jej ich puszczanie wyszło.
Iga też chciała, ale nie mogła jakoś ustalić, które ustrojstwo do puszczania
baniek sobie życzy, w końcu zrobiła awanturę, bo to jednak nie to było, co
rzekomo chciała, no i zrobiliśmy odwrót. A że wiało wściekle, to jakoś nie
miałam nic przeciwko.
Nie do końca pamiętam niedzielę, bo po tych spacerach i
wietrze mój aparat ssąco-karmiący odmówił współpracy a ja byłam ćwierć-żywa.
Innymi słowy – niewiele się działo.
W drugi weekend września, 12-13, też w zasadzie
aktywowaliśmy się w sobotę, aby w niedzielę paść. Na twarz i się. Pojechaliśmy
do Parku Południowego, w tę aktywną sobotę, gdzie prowadzona była akcja Z KULTURĄ
DO ZWIERZĄT. Naszą aktywność ograniczyliśmy do udziału w atrakcjach
rewelacyjnej szkoły językowej (gdzie potem z dziewczynami poszłam, już do ich
siedziby, bliska żeby je zapisać, skąd dzieci nie chciały wyjść, bo sale
lekcyjne wyglądały lepiej niż większość placów zabaw) – malowania buziek,
malowania zakładek do książek, lepienia z plasteliny. Dzieci nagłaskały się
psów, mieszkających w szkole, jeży, które Fundacja broniąca zwierzaków
prezentowała, po czym pojechaliśmy do domu na obiad.
I jeszcze tam, w Parku, dziewczyny uparły się, że chcą ściąć
włosy. No po prostu ściąć i już. Temat przewijał się wcześniej już wielokrotnie,
ale traktowałam to trochę jako takie droczenie się. Ale tego dnia dziewczyny,
zwłaszcza Nina, brzmiały bardziej stanowczo.
Pomyślałam – rozmyślą się. A jeśli nie – może je jakoś od
tego odwiodę. A jeśli nie – no cóż… Włosy odrastają. Ninka miała już kilka razy
obcinane włosy, podcięcie kolejny raz - dobrze im zrobi. Szkoda mi było włosów
Igi, bo jednak niesamowite wrażenie u czterolatki robią włosy prawie do pasa i
to w kolorze pięknego blondu. Podejrzewałam (teraz nawet jestem pewna), że jej
chęć „ścięcia się” to po prostu kalka tego, czego życzyła sobie Nina. Naśladowanie
starszej siostry, autorytetu i wzoru, to w końcu u niej norma.
I tak oto, po obiedzie, wyruszyliśmy w poszukiwaniu
dziecięcego fryzjera. W zasadzie szukać nie trzeba było takowego, wiedziałam,
gdzie jest, nie wiedziałam tylko, że jest taki zajęty. Bez zapisów – ani rusz.
Nie udało się nam przekonać go, aby w okienku pomiędzy klientami, dokonał aktu
zniszczenia na głowach moich dzieci. Nina, jak to Nina, rozpłakała się, bo ona
się już tak nastawiła. Obiecywanie, że zetniemy ją dnia innego, nic nie dało.
Dzisiaj i koniec.
Rozpoczęliśmy zatem poszukiwania chętnego do cięcia. Żadne
szanujące się centrum handlowe, niestety, takowym nie dysponowało, aż w końcu
się znalazł w nieszanującym się. Gdzieś w miejscu słabym jakościowo, w salonie,
którego nazwy nikt nie zna a aparycja i fryzury fryzjerek wołały o pomstę do
nieba i powinny odstraszać klientów raczej – udało się wcisnąć cięcie włosów
moich dzieci.
Nie dały się dziewczyny odwieść od raz powziętego zamiaru.
Żadne argumenty, straszenie i wizja braku warkoczy ich nie powstrzymały. Włosy
mają od tego dnia do ramion i na razie nie chcą być (włosy) dłuższe.
Na szczęście, zachowałam na pamiątkę te ich kucyki, co to
nimi wzgardziły!
Obie wyszły z salonu przeszczęśliwe, choć odnoszę wrażenie,
że Iga była dumna raczej z tego, że się odważyła być taka, jak Nina, a nie
zadowolona z długości włosów. Jak to ona, robiła – i robi do dziś – dobrą minę
do całej sytuacji i powtarza, że bardzo jej się jej fryzura podoba.
No niech jej będzie…
Nina twierdzi tak samo, ale jakoś brzmi bardziej szczerze.
Dla niej przeogromną frajdą było zrobić wejście smoka w szkole. Bardzo była
podekscytowana wrażeniem, które robiła na wszystkich znajomych.
Uf… Weekendowy obowiązek reporterski spełniony – co do
września. Dalej mam jednak co nadrabiać. Żeby tak jeszcze, na koniec, coś
dodać, to wspomnę, że marzenie o rutynie dnia codziennego chyba muszę
pogrzebać.
Miało być tak, że ja siedzę w domu z młodym a małżonek
zawozi i odwozi dzieci – na dworzec PKP jedzie autkiem, pociągiem do miasta,
spacerem rozprowadza towarzystwo a po pracy – rakiem, na odwrót. Z czasem, jak
już trochę się wyprostuję pooperacyjnie, będę co jakiś czas dziewczyny
odbierać.
No.
Żadnej reguły.
A bo spotkanie w przedszkolu. Bo spotkanie w szkole. Bo jadę
do lekarza z młodym (badanie główki, badanie słuchu, wizyta patronażowa,
szczepienie), bo jadę do lekarza ze sobą. Bo dla rodziny patologicznej jakieś
wnioski trzeba złożyć o kartę. Bo idę do kina. Bo z młodym na zajęcia o
śpiewaniu. Bo popis Niny. Bo prezenty. Bo Iga idzie z K. na łyżwy (tak, tak –
niechże ten skrzat też się trochę porusza! Była dopiero raz, ponoć szło jej rewelacyjnie
a tak się jej spodobało, że chciała iść następnego dnia znowu!) a ja czekam na
Ninę. Bo coś tam.
Oczywiście, statystycznie więcej siedzę w domu niż z niego
wybywam, ale reguły uchwycić nie umiem za Chiny Ludowe.
A kiedy już muszę jechać do miasta, to mknę z młodzieżą w
stronę dworca, tam ładujemy się do pojazdu samochodowego i jedziemy (wśród
lamentów, krzyków i ryków). Raz wybrałam się autobusem i tramwajem. Niby się
da, ale wytrzęsło nas oboje porządnie i widok podróżnych kaszlących i bladych,
uwieszonych nad moim synem, chwilowo mnie zniechęcił do tej formy podróżowania.
Z powrotem zaś tego dnia, testowo, wracaliśmy pociągiem. Takim z gatunku
przystosowanych dla super sprawnych i zwinnych – jak ktoś chce do niego wejść
to powinien podróżować z własną drabiną. Szczęśliwie, wracaliśmy wszyscy razem,
więc to K. miał zaszczyt wtachać i wytachać wózek do i z pociągu – zajęcie niewątpliwie
„przyjemne”. Tym bardziej więc na razie nie planuję podróży pociągiem,
przynajmniej dopóki wózek nie zmieni się w spacerówkę, którą można wziąć pod
pachę a młodego pod drugą.
I już tak zupełnie na koniec. Po wizycie z dziewczynami we
wspomnianej szkole językowej, ruszyłyśmy w stronę basenu. Tramwajem. Dziewczyny
wymieniały się opiniami na temat ulubionych dni tygodnia. Nina stwierdziła, że
najbardziej lubi piątki, bo wtedy zaczyna się weekend i… poniedziałki! Bo wtedy
może znowu spotkać się z przyjaciółkami. No cóż, upewniłam się, że wie, co mówi
i powiedziałam jej tylko, że pogadamy na temat ulubionych dni tygodnia za
jakieś 20 lat…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz