wtorek, 27 października 2015

październik

Żyję, choć w sobotę o tej porze miałam wrażenie, że ten stan nie jest trwały. Bez jakichś dramatycznych szczegółów – dopadło mnie moje gardło i rozbolało. Ale tak, że nie byłam w stanie pić, nie mówiąc o jedzeniu, mówić czy przełykać śliny. Do tego gorączka pod 39 stopni, ból głowy, mięśni i totalne osłabienie. Nie bardzo wiem, co się działo, nocy z soboty na niedzielę też specjalnie nie kojarzę. Biedny K. ogarniał sam to nasze zoo, co przy jego niewyspaniu powodowało wyładowania atmosferyczne popołudniową porą.

A niewyspany był, bo w piątek szlajał się po imprezach. Ponoć firmowych, ale nie wiem, nie widziałam. Zoo ogarniałam ja w piątek ja. I też nie wiem, jakim cudem wszyscy przeżyliśmy, choć nie było wyładowań a brak energii - jako mało sympatyczna zapowiedź zbliżającego się ataku gardła.

W niedzielę obejrzała mnie lekarka i stwierdziła, że to tylko wirusówka. Dziękuję za „tylko”, choć brak antybiotyku niezmiernie mnie uradował. Pogłosowali my, mimo samopoczucia no i już.

I tak nam weekend minął. Jedyną aktywnością były w zasadzie zajęcia Ninki w sobotę na Uniwersytecie Dzieci pt. „czy wszystkie owady mają czułki”. Młody, który został ze mną, uczynił mi tę niekłamaną przyjemność, że w zasadzie całą nieobecność K. i dziewczyn przespał. Złote dziecko.

Tydzień wcześniej, 17-18 października, też jakoś nie szaleliśmy. Przyszli do nas goście, moja przyjaciółka Iza i jej rodzina. Grześ z Niną bardzo szybko, jak zwykle, odnaleźli wspólny język, zaczęli się bawić – grać w coś, niestety młodsza dwójka uparcie przeszkadzała im w zabawie. Efekt był taki, że co chwilę słychać było krzyki i wrzaski – młodzież chciała się integrować a starszyzna ją przeganiała, straszyła, ignorowała, wypędzała. Angażowało to także nasze, dorosłych, zasoby sił i energii, a co za tym idzie – dobrego humoru i cierpliwości – no i jednak skończyło się niemiłą awanturką, kiedy nielubiąca ciemności młodzież została zamknięta w ciemnej łazience.
Trochę jednak sobie posiedzieliśmy, porozmawialiśmy, młody kulturalnie udał się na spoczynek w palmiarni i w zasadzie był nieupierdliwy. Bardzo ułożone dziecko.

Niedziela była zaś spokojna i niemęczliwa. To już chyba w nawyk nam weszło.

A jeszcze tydzień wcześniej to się znowuż co innego działo, bo najpierw, w piątek, odwiedził nas mój osobisty wujek z żoną swą. Mieszkają niedaleko, ale jakoś okazji nie ma wiele do spotkań, więc tym bardziej cieszę się, że przyjechali, poznali młodego, dom obejrzeli. Dziewczyn miałam ochotę się wprawdzie wyrzec, bo ich zachowanie urągało wszelkim standardom, ale szybko włączona bajka zapobiegła wydziedziczeniu.

W sobotę Ninka znów miała zajęcia, w ich trakcie ja oddawałam się pasji zakupów (raz na 3 lata to robię, więc to prawdziwa pasja, nie jakaś wydumana) a potem szukaliśmy z Igą kasztanów. Ninka zaś dowiadywała się ciekawostek o geologii i skałach oraz o przyczynach posiadania dwóch dziurek w nosie.

Po południu mieliśmy mieć gości, ale wirus łamany na bakterię pokrzyżował nasze plany i rozłożył gości na łopatki. Gości mieliśmy za to w niedzielę, na krótko. Popełniliśmy w tę niedzielę gruby nietakt, gdyż: udało mi się kupić bilety na koncert z muzyką orientalną do naszego cudnego Narodowego Forum Muzyki. Koncert miał trwać godzinę, zaczynać się o 11. Goście – Monika z chłopakami – zazwyczaj przyjeżdżają nie wcześniej niż o 12, więc pomyślałam, że damy radę, najwyżej będzie piętnastominutowy rozjazd, jakoś gości zabawię.
Goście przyjechali jednak przed 12 a moja rodzinka z koncertu wróciła niewiele przed 13, bo wyjazd z NFM był mocno utrudniony przez korek. No cóż, zaprosić gości i być nieobecnym niewielu potrafi… Dobrze, że ja na ten koncert nie pojechałam i goście nie musieli klamki całować, relacje mogłyby się lekko przemrozić.

I kiedy tak wracam do tych czasów zaprzeszłych to wracam rzecz jasna do najważniejszego w październiku weekendu – 3-4. Wtedy to bowiem miała miejsce wielka uroczystość rocznicy urodzin Igi! Zabawy miały zacząć się już w piątek po południu po przybyciu Ciotki Agatki, Wujka Marcina i Kuzynki Laury, ale system odpornościowy Kuzynki zaprotestował przeciwko tym planom i postanowił jednak pochorować Laurkę.

Zaczęło się więc w sobotę, o 10. Wśród zaproszonych gości, prócz siostry, była także Koleżanka Ewa, Kolega Miłosz i kilkoro znajomych z przedszkola, z których przybyły tylko dwie koleżanki. Zabawę animował sympatyczny młody człowiek z dużym zaangażowaniem, przy pomocy dziewuszki – takiej trochę niemoty, choć równie sympatycznej. Największą radością dla Igi była możliwość wchłaniania ciastek w nieograniczonej ilości, radość z otrzymanych prezentów była tuż tuż, na drugim miejscu.

W drugiej części przyjęcia K. dowiózł Babcię Teresę i Dziadka Jacka a Babcia dowiozła tort. Tort zrobił niesamowite wrażenie, miał postać zamku z czterema wieżami, wyszperana przeze mnie świeczka w postaci ukochanej Aurory dopełniła dzieła. Tort wjechał, świeczki się świeciły, było sto lat, było wspaniale. Iga chce mieć już za kilka dni kolejne urodziny, już je planuje.

W domu zaś czekali drudzy Dziadkowie, więc feta zatoczyła jeszcze większe koło i trwała do niedzieli, kiedy to dziadkowie się ulotnili, pozostawiając na polu bitwy babcie.

I tak to minęły nasze październikowe weekendy. No, prawie minęły, ale to prawie tym razem nie robi większej różnicy…

 

1 komentarz:

  1. Wiesz Blanka do tej pory pyta mnie kiedy znów będą jej urodziny....

    OdpowiedzUsuń