środa, 7 września 2016

placówkowe dzieci

No i zaczął się nam ten rok, szkolno-przedszkolno-żłobkowo-pracowniczy. Kacper niby zdrowy, ale już gila słyszę w nosie. Iga już dwa dni nieobecności zaliczyła po tym, jak zaciągnęła wirusiątko od Niny, która z kolei w ostatnie dni wakacji zaliczała wirusa od Kacpra. Który miał jeden dzień gorączki, ale przez to wylądowaliśmy w szpitalu. No dobra, nie przez gorączkę, ale przez utratę równowagi i jakby lekkie odloty i tracenie świadomości. Alarm wszczęła pediatra lokalna, a szpitalni lekarze temat z kolei olali.
No, mniejsza z tym. Dzieci są zdrowe, choć przecież nie wiadomo nigdy nic do końca. Nince w piątek usuwam mleczaki, bo jej narastają już stałe, a mleczne ani myślą wyłazić. I się zbiry razem nie mieszczą. Dzieci powinnam trochę poszczepić, ale ku temu muszę mieć warunki czasowe.
Czas jest w mojej obecnej sytuacji pojęciem nieistniejącym. Z reguły go bowiem nie mam. Albo mnie on goni – wtedy jest, ale taki w zaniku. Mieć na coś czas – to z kolei terminologia nieistniejąca.
Widzę, że problem z delikwentem czasowym będzie narastał. Bo przecież tematy nie znikną, mam dziwne wrażenie, że zaczną narastać. A bo zadzwonić po wodę, czy książki już wysłali, wysłać przelew, wysłać maila, napisać mądre pisemko, potem kolejne. Zacząć organizować urodziny, wymyślić prezenty, wymyślić inne prezenty, wyjazd. Kupić pieluszki, płyn do kąpieli i kapcie. A nie, kapcie kupi niezawodna Babcia. Ale i tak, ciągle coś, ktoś, gdzieś i o coś. A to przecież początek…
I jak ktoś pyta, jak sobie radzę, grzecznie i zgodnie z prawdą odpowiadam – nie radzę. Bo nie radzę. Dziwię się, że nie zostawiłam dziecka w pociągu albo portfela w autobusie – ale to tylko kwestia czasu (tfu…).
Tak. Więc. Nina chętnie wróciła do szkoły, bo koleżanki, ich towarzystwo i wspólne tematy, ciekawe zajęcia i ukochana wychowawczyni – to wszystko bardzo ją ekscytuje. Jest z niej już dzielne stworzenie – wstaje rano, zjada, ubiera się, pakuje a po południu robi lekcje czy ćwiczy. Nie marudzi, nie narzeka, choć na pewno bywa zmęczona czy zniechęcona. Mimo tego naprawdę świetnie sobie radzi.
Iga do przedszkola wracała z pewną taką obawą. Nie, nie płakała, ale jednak musiała czuć jakiś niepokój – szybko jednak minął, kiedy spotkała koleżanki i okazało się, że świetnie się dogadują. To zamknęło temat, że ona nie chce do przedszkola. Jednak przed wizytą na basenie pojawił się tekst, że się boi – co pokazało mi jej nieznane oblicze. Iga, mimo szaleństwa w oczach i duszy, potrafi jednak mieć jakieś opory i poczucie strachu. Dobrze i niedobrze. Z jednej strony przecież to chyba normalne, że człowiek czuje, że ma jakieś ograniczenia, z drugiej zaś zupełnie nie pasuje mi to do jej wizerunku.
Na basenie poradziła sobie, rzecz jasna, znakomicie. Jedyną przeszkodą była zimna woda, ale planujemy zakup pianki, co powinno temat rozwiązać.
A co do Kacpra… No płacze gość, płacze… I jak się go w żłobku zostawi i jak się go odbiera. Nie widzę jakichś bardziej dramatycznych oznak rozstania w pozostałej części dnia, co by mogło oznaczać, że trauma jest, ale częściowa. No dobra, są oznaki – nocki są autentyczną masakrą. Może też i przez to ledwo na oczy widzę…
Gościa przez ostatnie dwa dni odbierała druga niezawodna Babcia (wcześniej K. i ja, podczas ostatnich dwóch dni urlopu), dzięki czemu Kacper trochę łagodniej przechodzi okres adaptacyjny, niżby to było, gdyby zostawić go w placówce na cały dzień.  Ani ja zaś, ani K. nie mamy fizycznej możliwości urywania się z pracy w dowolnej chwili i momencie. Niebawem jednak wczasy się skończą i o skutki tego mam jednak trochę obaw…
No i teraz też czekam – na pierwsze gorączki i gile po pas, zdartą skórę, siniaki. Oraz opowieści o koleżankach i ich pomysłach, pokazy, popisy, występy i warsztaty, spotkania, urodziny. Jak ja to ogarnę, spamiętam, opiszę – nie mam zielonego pojęcia…

Deserek:
Mamo – pyta Iga – a czy jeśli Kacper chodzi do żłobka to mówimy na niego, że jest żłobem?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz