No i zaczął się nam ten rok,
szkolno-przedszkolno-żłobkowo-pracowniczy. Kacper niby zdrowy, ale już gila
słyszę w nosie. Iga już dwa dni nieobecności zaliczyła po tym, jak zaciągnęła
wirusiątko od Niny, która z kolei w ostatnie dni wakacji zaliczała wirusa od
Kacpra. Który miał jeden dzień gorączki, ale przez to wylądowaliśmy w szpitalu.
No dobra, nie przez gorączkę, ale przez utratę równowagi i jakby lekkie odloty
i tracenie świadomości. Alarm wszczęła pediatra lokalna, a szpitalni lekarze
temat z kolei olali.
No, mniejsza z tym. Dzieci są zdrowe, choć przecież nie
wiadomo nigdy nic do końca. Nince w piątek usuwam mleczaki, bo jej narastają
już stałe, a mleczne ani myślą wyłazić. I się zbiry razem nie mieszczą. Dzieci
powinnam trochę poszczepić, ale ku temu muszę mieć warunki czasowe.
Czas jest w mojej obecnej sytuacji pojęciem nieistniejącym.
Z reguły go bowiem nie mam. Albo mnie on goni – wtedy jest, ale taki w zaniku.
Mieć na coś czas – to z kolei terminologia nieistniejąca.
Widzę, że problem z delikwentem czasowym będzie narastał. Bo
przecież tematy nie znikną, mam dziwne wrażenie, że zaczną narastać. A bo
zadzwonić po wodę, czy książki już wysłali, wysłać przelew, wysłać maila,
napisać mądre pisemko, potem kolejne. Zacząć organizować urodziny, wymyślić
prezenty, wymyślić inne prezenty, wyjazd. Kupić pieluszki, płyn do kąpieli i
kapcie. A nie, kapcie kupi niezawodna Babcia. Ale i tak, ciągle coś, ktoś,
gdzieś i o coś. A to przecież początek…
I jak ktoś pyta, jak sobie radzę, grzecznie i zgodnie z
prawdą odpowiadam – nie radzę. Bo nie radzę. Dziwię się, że nie zostawiłam
dziecka w pociągu albo portfela w autobusie – ale to tylko kwestia czasu (tfu…).
Tak. Więc. Nina chętnie wróciła do szkoły, bo koleżanki, ich
towarzystwo i wspólne tematy, ciekawe zajęcia i ukochana wychowawczyni – to wszystko
bardzo ją ekscytuje. Jest z niej już dzielne stworzenie – wstaje rano, zjada,
ubiera się, pakuje a po południu robi lekcje czy ćwiczy. Nie marudzi, nie
narzeka, choć na pewno bywa zmęczona czy zniechęcona. Mimo tego naprawdę
świetnie sobie radzi.
Iga do przedszkola wracała z pewną taką obawą. Nie, nie
płakała, ale jednak musiała czuć jakiś niepokój – szybko jednak minął, kiedy
spotkała koleżanki i okazało się, że świetnie się dogadują. To zamknęło temat,
że ona nie chce do przedszkola. Jednak przed wizytą na basenie pojawił się
tekst, że się boi – co pokazało mi jej nieznane oblicze. Iga, mimo szaleństwa w
oczach i duszy, potrafi jednak mieć jakieś opory i poczucie strachu. Dobrze i
niedobrze. Z jednej strony przecież to chyba normalne, że człowiek czuje, że ma
jakieś ograniczenia, z drugiej zaś zupełnie nie pasuje mi to do jej wizerunku.
Na basenie poradziła sobie, rzecz jasna, znakomicie. Jedyną
przeszkodą była zimna woda, ale planujemy zakup pianki, co powinno temat
rozwiązać.
A co do Kacpra… No płacze gość, płacze… I jak się go w
żłobku zostawi i jak się go odbiera. Nie widzę jakichś bardziej dramatycznych
oznak rozstania w pozostałej części dnia, co by mogło oznaczać, że trauma jest,
ale częściowa. No dobra, są oznaki – nocki są autentyczną masakrą. Może też i
przez to ledwo na oczy widzę…
Gościa przez ostatnie dwa dni odbierała druga niezawodna
Babcia (wcześniej K. i ja, podczas ostatnich dwóch dni urlopu), dzięki czemu
Kacper trochę łagodniej przechodzi okres adaptacyjny, niżby to było, gdyby
zostawić go w placówce na cały dzień. Ani ja zaś, ani K. nie mamy fizycznej
możliwości urywania się z pracy w dowolnej chwili i momencie. Niebawem jednak
wczasy się skończą i o skutki tego mam jednak trochę obaw…
No i teraz też czekam – na pierwsze gorączki i gile po pas,
zdartą skórę, siniaki. Oraz opowieści o koleżankach i ich pomysłach, pokazy,
popisy, występy i warsztaty, spotkania, urodziny. Jak ja to ogarnę, spamiętam,
opiszę – nie mam zielonego pojęcia…
Deserek:
Mamo – pyta Iga – a czy jeśli Kacper chodzi do żłobka to
mówimy na niego, że jest żłobem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz