niedziela, 4 września 2016

powroty

Jutro idę do roboty. Nie to, żebym do tej pory nie pracowała, ale to była taka fucha, dodatkowe zajęcie, grzecznie dreptałam, bo pieniążek z tego jakiś tam był, a końca potrzeb nie widać.
Ale teraz idę do roboty, bez której ciężko by nam było przetrwać do pierwszego, na pewno nie z naszymi pomysłami na czas wolny dzieci, na miejsce zamieszkania (mam na myśli kredyt), bo z jedną pensją można sporo, ale bez przesady.
Idę, bo muszę, trochę - bo chcę i lubię, ale gdybym mogła odwlekłabym to jednak kapkę. Nie mam wyjścia, idę teraz, bo to był warunek powrotu.
I mi smutno. Bo kończy się kolejna epoka, kolejny etap zamykam, dobry czas, choć niełatwy.
Nie wiem, jak ogarnę teraz rzeczywistość, skoro bez tej mojej etatowej roboty nie ogarniałam. Nie wiem. Boję się. Kuźwa, jak ja się boję...
Atmosfera domowa nie jest dobra, choć nie z powyższych powodów, tak się złożyło. Mieliśmy być wczoraj, w sobotę, z K. na wspaniałym balu, chciałam go potraktować jako takie zakończenie wakacji, pobawić się, oderwać od codzienności - nie wyszło.
Nie bawię się w czarne koty i przechodzenie pod drabiną, ale nie potrafię w takich momentach powstrzymać myśli typu "to mi nie wyszło, tamto nie wyszło - to co mi wyjdzie?".
I tak siedzę sobie sama z tymi moimi myślami, chętnie bym się ich jakoś pozbyła, ale nie chcą, skubane, się odczepić.
No nic, pozostaje mi życzyć samej sobie powodzenia, potrzymać za siebie kciuki i wesprzeć się duchowo. No i liczyć, że jednak kto jak kto, ale ja to sobie poradzę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz