środa, 30 listopada 2016

środa

Nie miałam siły wstać. Jak zwykle ostatnio. Tak bardzo nie miałam siły, że aż nie wstałam. Budzik w telefonie co chwilę traktowałam małym, bocznym przyciskiem, żeby zapaść w błogi niebyt na kolejne trzydzieści sekund. Albo 3 minuty, nie pamiętam. Niebyt był całkowicie złudny i iluzoryczny, bo w tle słyszałam głosy powoli budzącej się rodziny. Krzyk, że nie ta bluzka, krzyk, żeby wstawała, krzyk, że chce jeść.
Ostatecznie nie miałam wyjścia i wstałam, bo ten ostatni krzyk nie dał się uciszyć słowem czy krzykiem, ani żadnym przekupstwem. Ten krzyk domagał się mnie.
Miła świadomość, być osobą niezastąpioną. Niestety, o tej porze dnia nie poprawiała mi ona nastroju.
Te poranki nasze… Są trudne, a im ciemniej i chłodniej – tym trudniejsze. Nie dziwota, nie tylko u nas, jak sądzę. Wszystko w pośpiechu, byle jak uczesać, byle co ubrać, byle zjeść – i do auta. W tych lepszych pogodowo czasach śmigaliśmy na pociąg, teraz tłamsimy się w małym autku, utykając w korkach i klnąc na sąsiadów w zmotoryzowanych puszkach. Wróć, kto klnie ten klnie. Dorośli klną, dzieci się nudzą, czasem coś śpiewają, czasem dojadają niezjedzone o poranku śniadania (Iga). Krzyczą (Kacper). Gadają (Nina).
Utarło się, że moją rolą jest odstawić na miejsce Igę. K. pozbywa się nas w różnych miejscach miasta, jeśli jedziemy autem. A to przed samym przedszkolem, czasem gdzieś w pobliżu przystanku tramwaju, który mknie, omijając korki i swoim „ding” śmiejąc się z tych zapuszkowanych. Lubię tą świadomość – bezkarnego, ba!, wskazanego, zdrowotnego, ekologicznego zwycięstwa. Lubię patrzeć z góry, dosłownie i w przenośni, z tramwaju na te poirytowane ludziki w autach, które wprawdzie wdychają te same spaliny co i my, w ekologicznym tramwaju, ale jednak mają ich produkcję na sumieniu. A ja nie.
W przedszkolu spędzam chwilę. Chwileczkę. Iga przebiera się sprawnie, zazwyczaj już na dobre obudzona nie marudzi. Marsz na jej piętro, buziak, pytanie do Pani, czy jest coś, o czym wiedzieć powinnam, i w długą – do tramwaju, który wiezie mnie do mojego akwarium. Trochę je ostatnio bardziej akceptuję, mniej mnie frustruje przebywanie w tym miejscu. Kwestia przemyśleń i świadomość możliwości. Ale to zupełnie inna bajka.
Zmykam na tramwaj, choć zdarzało się mi wsiąść na rower miejski i ten kilometr pokonać na nim. Miałam w planach spacery do pracy, jednak nieprzyjaciel CZAS uparcie mnie pokonuje, plany spaliły na panewce.
Dziś po pracy znów wsiadłam w niebieski pociąg miejski, w śniegodeszczu dobrnęłam do żłobka, gdzie przywitał mnie maszerujący i zadowolony z siebie Kacper. Jego radość skończyła się wraz z podjętą przeze mnie próbą ubrania go. Prawdziwy facet, najwyraźniej bardziej lubi być rozbierany niż ubierany.
Wyszliśmy. Godzina okazała się późna, a mając w pamięci straszną panią ze świetlicy, która dzieci spóźnialskich rodziców chciała wysyłać do policyjnej Izby Dziecka, prawie pobiegłam. W obcasach, pod wiatr, z deszczem łamanym na śnieg, z płaczącym z powodu tychże atmosferycznych antyprzyjemności synem. Marszobieg zakończyłam na ostatniej lokacie – świetlica była już zamknięta, na szczęście straszna pani ostatnie dzieciaki po prostu ze świetlicy wyrzuciła, błąkały się więc po korytarzu Nina i jej koleżanka i kolega z klasy. Przy zepsutym świetle brzdąkał smętne melodie chłopak z gitarą.
Nina pobiegła się przebrać, a ja próbowałam ogarnąć Kacpra. Przebraną gwiazdę odprowadziłam do Sali koncertowej, gdzie dziś występowała. Chciałam, bardzo, posłuchać jak jej idzie, jednak Kacper – po niedawnym odkryciu swojego głosu i wynikającej z nadmiaru kalorii w diecie sile ciała i tegoż głosu – niespecjalnie bawi się w konwenanse. Kiedy wyciągnęłam telefon, chcąc Ninę nagrać – zacząć wołać te swoje „dadada” (kiedyś puściłam mu Formację Nieżywych Schabuff, od wówczas tak właśnie kojarzy mu się mój przenośny komputer). Kiedy zobaczył Ninę na scenie, zaczął ją wołać. Kiedy pokazałam mu, że można wyjść na korytarz, zaczął się domagać wyjścia.
I tak z całego popisu usłyszałam fragmenty, bo kiedy tylko Kacper rozpoczynał swoje oralne popisy – umykałam z nim na korytarz. 
Zagrało dziecko… słabo. I nawet nie jest to kwestia techniki czy znajomości tekstu. Ona po prostu na scenie się „spala”. Nie mam na to pomysłu, jej nauczycielka też nie. Twierdzi, że albo Nina dorośnie i to coś ma, albo nie. Gorzej by było, gdyby ta druga opcja miała zwyciężyć, bo to oznaczałoby co najmniej zmianę instrumentu. Czego na razie sobie nie wyobrażam – uczyć się grać na czymś innym, od nowa? A ten czas, poświęcony dotąd, to pies?
No, ale nie dramatyzujmy. Może jeszcze coś dobrego się wydarzy. Może trzeba Ninkę porządnie zirytować przed popisem / koncertem? Kiedyś w domu to właśnie jej mega nerw sprawił, że zagrała po prostu koncertowo. Gdybym to jeszcze potrafiła – nie wywołać u niej płacz, ale właśnie złość!
Ninka wyszła ze mną po popisie i dostała nielichej histerii, dokładnie takiej, jakiej dostaje, kiedy coś bardzo chce zrobić, ale jej nie wychodzi. Ona wie. Naprawdę, rozumie, w czym jest problem, ale sobie z nim nie radzi. Gorzej, że nie wiem, jak jej pomóc, co jej powiedzieć, co ma robić, żeby trema nie zjadała ją od środka. Bez opanowania tego robaka nigdy nie będzie zwierzęciem estradowym, a to oznacza, że ukończenie tej szkoły nie będzie wcale takie oczywiste, jak wszyscy zakładali.
W międzyczasie do szkoły Niny dotarło to średnie diablę. Z ojcem swym. Popływała sobie dziś Iga, była więc nielicho zmęczona, co oczywiście pokazała chwilę później. Pływa już ponoć naprawdę ładnie, na plecach, na brzuszku jeszcze musi popracować. Natomiast ponoć zirytowała swojego nauczyciela do tego stopnia, że na nią krzyknął. Musiała pokazać swoje możliwości…
Po popisie nauczycielka Niny potwierdziła to, co do tej pory zawsze o Nince mówi, że grać to ona potrafi, tylko nie pamięta, o czym rozmawiają i za bardzo się denerwuje.
Poszliśmy się ubrać. Ninka przebierała się, a w tym czasie Iga uciekała od nas, prezentując coś na kształt focha. Wyartykułowała z siebie tylko, że za to, że była niegrzeczna na basenie musi się teraz uderzyć w głowę. Próba przekonania jej, że to zły pomysł zaowocowała tym, że nie chciała iść z nami, kiedy już wychodziliśmy ze szkoły, tylko trzymała się kilka kroków za nami. Prośba i namawianie, żeby podeszła, nic nie dawały. Gul w moim gardle rósł. Padało. Otworzyłam jej drzwi do auta, prosząc, żeby wsiadła, Iga stwierdziła, że nie, bo na jej fotelu leżą rzeczy. Gul eksplodował – zebrałam kartki z fotela, zmięłam w kuleczkę i posłałam do diabła. Iga w płacz, w krzyk niemalże, bo to kartka od jej koleżanki, ale do auta już wsiadła.
Po drodze zasnęła. Kacprowi puściłam Teletubisie a z Niną pogadałam o tym, co może zrobić, żeby opanować emocje estradowe.
I tak, już o 19, byliśmy w domu. Idzie wrócił w płacz, kiedy ją obudziłam. W końcu jakoś ogarnęłam jej emocje, dziewczyny poszły się myć a po kąpieli czekała na nie kolacja.
Kacper zdążył w tym czasie wchłonąć swoją niewchłanialną dawkę pożywienia. K. poszedł myć Kacpra, a kiedy Nina zjadła swoją kolację, poszła odrabiać zaległe zadanie a Iga dalej jadła kolację. Położony, trochę wbrew sobie, Kacper, szybko zasnął. Do robienia zadania przysiadła więc Iga. W tym czasie przyszła Nina z książkami. Iga odnalazła 10 różnic, zrobiła 3 szlaczki i obie odmaszerowały myć zęby, posłuchać bajek z telefonu i pójść spać.

Jest 21. Ten dzień właśnie się zakończył. To był dzień jak co dzień. Popis nie zdarza się co dzień, ale jego doniosłość, wobec nadmiaru wrażeń pozapopisowych, przestała mieć znaczenie.

1 komentarz:

  1. Orka. I nie mam tu na myśli ryby. Codzienna orka na ugorze... Codzienne zmagania z fochami, minami, pomysłami, płaczem, głupimi pomysłami czy nagłą głuchotą. Znam to. Zapadam w kanapę o 22, otwieram wino i praktycznie zasypiam z głową w kieliszku.
    Ale będzie lepiej, prawda? Przyjdzie lato, dni będą dłuższe, dzieci większe... Prawda? No, tego się trzymajmy.

    OdpowiedzUsuń