Nie miałam siły wstać. Jak zwykle ostatnio. Tak bardzo nie
miałam siły, że aż nie wstałam. Budzik w telefonie co chwilę traktowałam małym,
bocznym przyciskiem, żeby zapaść w błogi niebyt na kolejne trzydzieści sekund.
Albo 3 minuty, nie pamiętam. Niebyt był całkowicie złudny i iluzoryczny, bo w
tle słyszałam głosy powoli budzącej się rodziny. Krzyk, że nie ta bluzka,
krzyk, żeby wstawała, krzyk, że chce jeść.
Ostatecznie nie miałam wyjścia i wstałam, bo ten ostatni
krzyk nie dał się uciszyć słowem czy krzykiem, ani żadnym przekupstwem. Ten
krzyk domagał się mnie.
Miła świadomość, być osobą niezastąpioną. Niestety, o tej
porze dnia nie poprawiała mi ona nastroju.
Te poranki nasze… Są trudne, a im ciemniej i chłodniej – tym
trudniejsze. Nie dziwota, nie tylko u nas, jak sądzę. Wszystko w pośpiechu,
byle jak uczesać, byle co ubrać, byle zjeść – i do auta. W tych lepszych
pogodowo czasach śmigaliśmy na pociąg, teraz tłamsimy się w małym autku,
utykając w korkach i klnąc na sąsiadów w zmotoryzowanych puszkach. Wróć, kto
klnie ten klnie. Dorośli klną, dzieci się nudzą, czasem coś śpiewają, czasem
dojadają niezjedzone o poranku śniadania (Iga). Krzyczą (Kacper). Gadają
(Nina).
Utarło się, że moją rolą jest odstawić na miejsce Igę. K.
pozbywa się nas w różnych miejscach miasta, jeśli jedziemy autem. A to przed
samym przedszkolem, czasem gdzieś w pobliżu przystanku tramwaju, który mknie,
omijając korki i swoim „ding” śmiejąc się z tych zapuszkowanych. Lubię tą
świadomość – bezkarnego, ba!, wskazanego, zdrowotnego, ekologicznego
zwycięstwa. Lubię patrzeć z góry, dosłownie i w przenośni, z tramwaju na te
poirytowane ludziki w autach, które wprawdzie wdychają te same spaliny co i my,
w ekologicznym tramwaju, ale jednak mają ich produkcję na sumieniu. A ja nie.
W przedszkolu spędzam chwilę. Chwileczkę. Iga przebiera się sprawnie,
zazwyczaj już na dobre obudzona nie marudzi. Marsz na jej piętro, buziak,
pytanie do Pani, czy jest coś, o czym wiedzieć powinnam, i w długą – do tramwaju,
który wiezie mnie do mojego akwarium. Trochę je ostatnio bardziej akceptuję,
mniej mnie frustruje przebywanie w tym miejscu. Kwestia przemyśleń i świadomość
możliwości. Ale to zupełnie inna bajka.
Zmykam na tramwaj, choć zdarzało się mi wsiąść na rower
miejski i ten kilometr pokonać na nim. Miałam w planach spacery do pracy,
jednak nieprzyjaciel CZAS uparcie mnie pokonuje, plany spaliły na panewce.
Dziś po pracy znów wsiadłam w niebieski pociąg miejski, w
śniegodeszczu dobrnęłam do żłobka, gdzie przywitał mnie maszerujący i
zadowolony z siebie Kacper. Jego radość skończyła się wraz z podjętą przeze
mnie próbą ubrania go. Prawdziwy facet, najwyraźniej bardziej lubi być
rozbierany niż ubierany.
Wyszliśmy. Godzina okazała się późna, a mając w pamięci
straszną panią ze świetlicy, która dzieci spóźnialskich rodziców chciała
wysyłać do policyjnej Izby Dziecka, prawie pobiegłam. W obcasach, pod wiatr, z
deszczem łamanym na śnieg, z płaczącym z powodu tychże atmosferycznych
antyprzyjemności synem. Marszobieg zakończyłam na ostatniej lokacie – świetlica
była już zamknięta, na szczęście straszna pani ostatnie dzieciaki po prostu ze
świetlicy wyrzuciła, błąkały się więc po korytarzu Nina i jej koleżanka i
kolega z klasy. Przy zepsutym świetle brzdąkał smętne melodie chłopak z gitarą.
Nina pobiegła się przebrać, a ja próbowałam ogarnąć Kacpra.
Przebraną gwiazdę odprowadziłam do Sali koncertowej, gdzie dziś występowała.
Chciałam, bardzo, posłuchać jak jej idzie, jednak Kacper – po niedawnym
odkryciu swojego głosu i wynikającej z nadmiaru kalorii w diecie sile ciała i tegoż
głosu – niespecjalnie bawi się w konwenanse. Kiedy wyciągnęłam telefon, chcąc
Ninę nagrać – zacząć wołać te swoje „dadada” (kiedyś puściłam mu Formację
Nieżywych Schabuff, od wówczas tak właśnie kojarzy mu się mój przenośny
komputer). Kiedy zobaczył Ninę na scenie, zaczął ją wołać. Kiedy pokazałam mu,
że można wyjść na korytarz, zaczął się domagać wyjścia.
I tak z całego popisu usłyszałam fragmenty, bo kiedy tylko
Kacper rozpoczynał swoje oralne popisy – umykałam z nim na korytarz.
Zagrało
dziecko… słabo. I nawet nie jest to kwestia techniki czy znajomości tekstu. Ona
po prostu na scenie się „spala”. Nie mam na to pomysłu, jej nauczycielka też
nie. Twierdzi, że albo Nina dorośnie i to coś ma, albo nie. Gorzej by było,
gdyby ta druga opcja miała zwyciężyć, bo to oznaczałoby co najmniej zmianę
instrumentu. Czego na razie sobie nie wyobrażam – uczyć się grać na czymś
innym, od nowa? A ten czas, poświęcony dotąd, to pies?
No, ale nie dramatyzujmy. Może jeszcze coś dobrego się
wydarzy. Może trzeba Ninkę porządnie zirytować przed popisem / koncertem?
Kiedyś w domu to właśnie jej mega nerw sprawił, że zagrała po prostu
koncertowo. Gdybym to jeszcze potrafiła – nie wywołać u niej płacz, ale właśnie
złość!
Ninka wyszła ze mną po popisie i dostała nielichej histerii,
dokładnie takiej, jakiej dostaje, kiedy coś bardzo chce zrobić, ale jej nie
wychodzi. Ona wie. Naprawdę, rozumie, w czym jest problem, ale sobie z nim nie
radzi. Gorzej, że nie wiem, jak jej pomóc, co jej powiedzieć, co ma robić, żeby
trema nie zjadała ją od środka. Bez opanowania tego robaka nigdy nie będzie
zwierzęciem estradowym, a to oznacza, że ukończenie tej szkoły nie będzie wcale
takie oczywiste, jak wszyscy zakładali.
W międzyczasie do szkoły Niny dotarło to średnie diablę. Z
ojcem swym. Popływała sobie dziś Iga, była więc nielicho zmęczona, co
oczywiście pokazała chwilę później. Pływa już ponoć naprawdę ładnie, na plecach, na
brzuszku jeszcze musi popracować. Natomiast ponoć zirytowała swojego
nauczyciela do tego stopnia, że na nią krzyknął. Musiała pokazać swoje
możliwości…
Po popisie nauczycielka Niny potwierdziła to, co do tej pory
zawsze o Nince mówi, że grać to ona potrafi, tylko nie pamięta, o czym
rozmawiają i za bardzo się denerwuje.
Poszliśmy się ubrać. Ninka przebierała się, a w tym czasie
Iga uciekała od nas, prezentując coś na kształt focha. Wyartykułowała z siebie
tylko, że za to, że była niegrzeczna na basenie musi się teraz uderzyć w głowę.
Próba przekonania jej, że to zły pomysł zaowocowała tym, że nie chciała iść z
nami, kiedy już wychodziliśmy ze szkoły, tylko trzymała się kilka kroków za
nami. Prośba i namawianie, żeby podeszła, nic nie dawały. Gul w moim gardle
rósł. Padało. Otworzyłam jej drzwi do auta, prosząc, żeby wsiadła, Iga
stwierdziła, że nie, bo na jej fotelu leżą rzeczy. Gul eksplodował – zebrałam kartki
z fotela, zmięłam w kuleczkę i posłałam do diabła. Iga w płacz, w krzyk
niemalże, bo to kartka od jej koleżanki, ale do auta już wsiadła.
Po drodze zasnęła. Kacprowi puściłam Teletubisie a z Niną
pogadałam o tym, co może zrobić, żeby opanować emocje estradowe.
I tak, już o 19, byliśmy w domu. Idzie wrócił w płacz, kiedy
ją obudziłam. W końcu jakoś ogarnęłam jej emocje, dziewczyny poszły się myć a
po kąpieli czekała na nie kolacja.
Kacper zdążył w tym czasie wchłonąć swoją niewchłanialną
dawkę pożywienia. K. poszedł myć Kacpra, a kiedy Nina zjadła swoją kolację, poszła
odrabiać zaległe zadanie a Iga dalej jadła kolację. Położony, trochę wbrew
sobie, Kacper, szybko zasnął. Do robienia zadania przysiadła więc Iga. W tym
czasie przyszła Nina z książkami. Iga odnalazła 10 różnic, zrobiła 3 szlaczki i
obie odmaszerowały myć zęby, posłuchać bajek z telefonu i pójść spać.
Jest 21. Ten dzień właśnie się zakończył. To był dzień jak
co dzień. Popis nie zdarza się co dzień, ale jego doniosłość, wobec nadmiaru
wrażeń pozapopisowych, przestała mieć znaczenie.
Orka. I nie mam tu na myśli ryby. Codzienna orka na ugorze... Codzienne zmagania z fochami, minami, pomysłami, płaczem, głupimi pomysłami czy nagłą głuchotą. Znam to. Zapadam w kanapę o 22, otwieram wino i praktycznie zasypiam z głową w kieliszku.
OdpowiedzUsuńAle będzie lepiej, prawda? Przyjdzie lato, dni będą dłuższe, dzieci większe... Prawda? No, tego się trzymajmy.