Ostatni pełny tydzień wakacji mocno wyjazdowy się zrobił.
Tak się jakoś poskładało, że dwie wycieczki zaplanowaliśmy dzień po dniu – w
niedzielę i poniedziałek, a potem w środę płynęliśmy w rejs na Jersey. Czwartek
i piątek były spokojne i lokalne, bo szykowaliśmy się do wyjazdu z Bretanii - w
kolejną sobotę.
A zatem - w niedzielę, 10 lipca, pojechaliśmy na wschód, zaczynając zwiedzanie
tam, gdzie je skończyliśmy w piątek. Obejrzeliśmy więc trzy zespoły parafialne,
a ja nie mogłam wyjść z podziwu, jaka ta ludzkość jest niereformowalna – od
wieków inwestuje środki w wielkie świątynie licząc, że to coś zmieni w ich
życiu. Coś więcej niż stan portfela ich i kapłanów. Zespoły parafialne to nic
innego jak przejaw pychy i próżności mieszkańców malutkich wioseczek, którzy ścigali się z sąsiadami, kto zbuduje więcej, kto lepiej ozdobi,
ustroi, pokaże się. Z perspektywy czasu wygląda to przekomicznie, i bardzo
przypomina mi nasz lokalny kościół. U nas? W niewielkiej wiosce zbudowano
wielkiego potwora, widocznego z wielu kilometrów.
Po wydaniu okrzyków zadziwienia udaliśmy się do wioski o nazwie Locronan, w której
się zakochałam. Miasteczko zostało ponoć uznane za jedno z piękniejszych we
Francji i wcale się temu nie dziwię. Cała zabudowa pochodzi z XVII i XVIII
wieku, choć wygląda bardziej na średniowieczną. Budynki z granitu (!), wszędzie
– rzecz jasna – mnóstwo kwiatów, a do tego trafiliśmy na jedną z dwóch
uroczystości w roku, podczas których mieszkańcy zakładają swoje stroje ludowe.
Było co oglądać i fotografować. I dzięki temu też, mimo niedzieli, sklepy były
otwarte, a że sklepy francuskie to inny poziom estetyki to co i rusz oczka
szeroko się otwierały…
Na koniec pojechaliśmy do Pont du Raz, cypelka wysuniętego
na zachód, ale nie tego najbardziej na zachód tylko trochę mniej. Przybyliśmy tam
późnym popołudniem i w świetle zachodzącego słońca przyglądaliśmy się, jak fale
oceanu bardzo starają się strącić postawioną na skale małą latarnię morską.
Może wcale nie taką małą, ale była zbyt daleko, żeby móc należycie ocenić jej
rozmiar. Klify, stromizny, dzika przyroda, te sprawy.
W poniedziałek pojechaliśmy bardziej na południe,
rozpoczynając od Vannes i przepięknego starego miasta z murami obronnymi. Potem
zaskoczyły nas megality w Carnac. Widziałam Stonehenge i kamyki koło Keswick,
ale takiej ilości kamerdolców jak w Carnac’u, ustawionych, rzecz jasna, w
celach nieznanych, jako żyję – nie widziałam. Nie dziwota, że sobie Asterixa
czy Obelixa wymyślili, bo nikt normalny nie nosiłby takich kamieni bez
dodatkowej super-mocy. Potem zamoczyliśmy nóżki w oceanie w miejscowości
Quiberon, położonej na cypelku, który kiedyś był wyspą. Jednak woda była tam
zimniejsza niż „u nas”, w Dinard (gdzie geograficznie już zaczyna się Kanał La
Manche) i dziewczyny odmówiły współpracy.
Wracając z naszej wycieczki zatrzymaliśmy się, późnym
wieczorem, w Josselin. Samo miasteczko, choć ładne, to po obejrzeniu wszystkich
poprzednich wrażenia wielkiego nie robiło. Natomiast zamek, o którego istnieniu
zapomniałam a przypomniał o nim mój mąż, wykalibrował nam poziom „WOW”.
Położony nad sztucznym kanałem, nadal będący własnością niezwykłego rodu Rohan,
oświetlony przez zachodzące słońce wprawił nas w pewien taki stupor. Tak, to
był piękny koniec zwiedzania Bretanii.
Jakem już bowiem wspomniała, wtorek był lokalny, z zakupami,
kawą i plażą w tle. Podobnie czwartek, 14 lipca. W piątek, 15 lipca,
poczyniliśmy już tylko drobne zakupy wspominkowe aby w sobotę wybyć w dalszą
podróż – jeszcze nie w stronę domostwa polskiego.
Natomiast nasza
niezwykła i trochę taka surrealistyczna podróż w środę, 13 lipca, odbyła się właśnie
w kierunku wyspy Jersey, która nie stanowi wszak części Bretanii i Francji, a
jest independencją Korony – choć przecież to do Francji jej bliżej.
Wycieczka została nam podarowana przez moich Rodziców. W
zasadzie wyspa jako taka nie robi jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia estetycznego
czy historycznego. Para-brytyjskie zabudowania nie są tak eleganckie jak francuskie, roślinność, choć bujna, jest mniej ujarzmiona i nie
tak okazała wzdłuż i obok domostw. Zabytków, o które we Francji człowiek się
potyka na każdej ulicy – nie widać. No, może poza bunkrami z II wojny
światowej, które Niemcy tam pracowicie pobudowali.
A jednak klimat wyspy jest cudny. Może to ludzie, których
życzliwość przebija tą francuską, a może zadbane plaże, piękne
urwiska, przepiękny angielski, słyszany podczas rozmów? Nie wiem. Napotkaliśmy
tam troje Polaków – dwie dziewczyny pracujące w hotelarstwie i kierowcę
lokalnego autobusu. Zgodnie twierdzili, że to wspaniałe miejsce do życia. I to
czuć.
A w ogóle z autobusem zrobiliśmy interes życia. Chcąc
zwiedzić wyspę byliśmy bowiem przekonani, że należy wykupić drogą jak diabli
wycieczkę objazdową. Gdyby się płaciło w złociszach, zamiast w funtach przy tej samej kwocie, to jak cię mogę, ale 25 funtów za dorosłego żeby objechać dookoła w 3 godziny małą
wysepkę? Serio? Szukając zatem oszczędności, po niewielkim rekonesansie,
nabyliśmy bilet dla całej ekipy, tzw. familijny, na cały dzień, na wszystkie
autobusy, za jedyne 17 funtów. I pojeździliśmy sobie, pooglądaliśmy i
mieszkańców wyspy i jej niektóre zakątki, nie wydając na to fortuny. Właściwie
podsumowaniem tego fragmentu mojej opowieści powinna być stara żelazna zasada:
koniec języka za przewodnika…
W sobotę 16 lipca wybyliśmy zatem z Dinard i z Bretanii w ogóle. W
planach był jeszcze kilkudniowy pobyt "gdzieś" – najpierw miała to być Normandia, ale
wygrała z naszym budżetem. Potem była wersja 4 nocy w Holandii za cenę dość
rozsądną, na kampingu. Już nawet nocleg był zarezerwowany, ale otrzeźwił mnie
mail od administracji (właściciela?) kampingu, który uprzedził nas, że
przyjeżdżając mamy zapłacić kwotę dwa razy większą, aniżeli podana przy
rezerwacji. Co się okazało? Reguły obiektu są takie, że goście płacą za
ręczniki i pościel, nawet jeśli mają własną. Ale nie płacą za tyle egzemplarzy,
ilu jest tych gości, tylko za tyle, ile jest miejsc w przyczepie – którą
rezerwowaliśmy. Lekko mnie to oburzyło i szczęśliwie udało się rezerwację
odwołać.
Lecz nasz pierwszy nocleg, planowany jeszcze w Polsce, był
niedaleko Hawru. W drodze do niego zatrzymaliśmy się w Bayeux i obejrzeliśmy
1000-letni gobelin. Odlotowy! Już wtedy wiedzieli o sile PR-u i marketingu! Aż
się wierzyć nie chce, że komuś się chciało takie dzieło wytworzyć i że
przetrwało ono do naszych czasów.
Potem zaś pojechaliśmy nad wybrzeże Normandii, na plażę
D-Day – do Arrmanches-les-Bains. Zwiedziliśmy tam muzeum i przyznaję – zrobiło
ono wrażenie i cieszę się, że już dość świadomej świata Nince je pokazaliśmy.
Choć i mi i K. cały czas nasuwał się komentarz, że tego wszystkiego, co wydarzyło się podczas wojny, można było
uniknąć, to jednak te setki i tysiące młodych żołnierzy zginęły i naprawdę
warto o tym pamiętać, mówić i przekazywać kolejnym pokoleniom – żeby już nigdy
nic podobnego się nie wydarzyło…
W drodze do naszego hoteliku zatrzymaliśmy się jeszcze w
Honfleur, gdzie narodził się impresjonizm. Mieliśmy chyba szczęście do
zachodzącego słońca, bo kiedy wjechaliśmy do centrum miasteczka, kamienice
stojące przy porcie wyglądały obłędnie. Ale jadąc uliczkami w poszukiwaniu
parkingu okazało się, że nie tylko centrum jest tak urokliwe - choć tylko tam jest
głośno, tłoczno i gwarno, co też tworzy klimat.
A dnia następnego, a był to już 17 lipca i niedziela,
pokonaliśmy kolejny dystans, dojeżdżając aż do Lille. Po drodze zaś
obejrzeliśmy miejsce spalenia Joanny d’Arc w Rouen i wielki plac, gdzie w XVI
wieku układano ciała zmarłych w wyniku epidemii. W Amiens – wielką katedrę, dwa
razy większą aniżeli jej imienniczka w Paryżu.
Nocleg ten i kolejny spędziliśmy w pięknym obiekcie o
uroczej nazwie Hotel Formuła 1. Sieć tych hoteli jest gęsta i każdy z nich ma
ten sam problem – obecność gości z niezbyt zasobnymi portfelami. A budynki też
już leciwe. W tym naszym, dodatkowo, musi być, że mieli lep na komary. Nocleg
spędziłam z synem mym w niewielkim pomieszczeniu, z zamkniętymi oknami, w
atmosferze lekko zgęstniałej. Drugą noc zaś, wobec otwarcia okien, z gromadą
wygłodniałych komarów. Nie polecam…
W poniedziałek, 18 lipca, odpoczywaliśmy i był to dzień już
tylko dla dzieci. Najpierw poszliśmy do ZOO, które okazało się atrakcją
bezpłatną, i mimo niewielkich rozmiarów – naprawdę przyjemną. Stamtąd, spacerem
po mieście, dotarliśmy do Muzeum Historii Naturalnej, które zachwyciło
dziewczyny. Nawet Kacper, na widok setek wypchanych ptaszydeł robił wielkie
oczy.
Z muzeum wróciliśmy się w okolice ZOO i tam, w mini parku
rozrywki, dziewczyny szalały na mini roller-coasterze, konikach, autkach,
karuzelach i innych. Były zachwycone!
Następnego dnia pojechaliśmy do Brukseli, aby rzucić okiem
na piękny ratusz i małego sikacza i wyruszyliśmy w drogę do domu. Zaniechaliśmy
już noclegów, gdyż byłoby to tylko odwlekanie nieuniknionego, czyli końca
naszej eskapady. Byliśmy też już wszyscy zmęczeni – coraz większym upałem,
częstymi zmianami miejsca pobytu, i chyba też trochę tą formą wakacji.
Podsumowanie? Poczynił je K. i jest dość imponujące… 6.133
km, 427 litrów ON, średnie spalanie 6,9 l/100 km, średnia prędkość 67,8 km/h,
ok. 3.000 zdjęć. Sporo wydanych pieniążków…
Ale to tylko liczby. To, co widzieliśmy, to nasze.
Spędziliśmy czas razem, choć też przyznać muszę, że Nina z Igą tak
fantastycznie potrafią się ze sobą bawić, że często nie czułam się im
potrzebna. Ale cieszę się, że mogliśmy pokazać dzieciom kawałek Europy, choćby
niewiele z tego pamiętały. Już samo to, że wpajamy im, że taki sposób spędzania
czasu, poznawania nowych miejsc też istnieje, jest dobre. I choć wiem, że
dzieci uwielbiają i zjeżdżalnie i baseny i lody i atrakcje, to przecież w te
wakacje moi rodzice i teściowie zapewnią im to wszystko, a my zapewniamy im
trochę inną rozrywkę.
No cóż, pozostaje rozpocząć planowanie przyszłorocznych
wakacji J
Wartałoby jeszcze dorzucić, że wszystko to dzięki Tobie zawdzięczając! Jako nasz nieustraszony pilot i nawigator, a także kierowca. No i tak na koniec: kto oprócz Ciebie mógłby wpaść na tak absurdalny pomysł, wyjazdu z trójką dzieciaków, autem przez całą Europę, zorganizować to co do szczegółu, zaplanować wszystko i zrealizować?!? Ja to już mówiłem wiele razy, ale nigdy za wiele: SZACUN żono! Napradę WIELKI SZACUN, że jesteś w stanie to wszystko ogarnąć, a do tego zmotywować całą ekipę do działania! I jeszcze: dziękuję, że nas zabierasz w takie miejsca!
OdpowiedzUsuń