środa, 6 grudnia 2017

kradzież

Czuję się oszukana. Okradziona. Okazało się bowiem, że jest już grudzień, a ja nie mogę sobie przypomnieć, co się działo w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
Wiem, że chodziłam do roboty, robiąc co dzień te same, idiotyczne rzeczy, pozbawione głębszego sensu i celu. Pisałam, wymyślałam, czytałam.
Poza tym ciągle gdzieś biegałam, nieustannie się spiesząc. Odebrać dziecko, na pociąg / tramwaj, autobus, do pracy i żeby coś załatwić.
Spotykaliśmy się z ludźmi, przyjaciółmi, znajomymi - wymyślałam, co można im kupić / co ugotować, jak zdążyć z zajęciami.
Niewiele czasu spędzałam z dziećmi - może z Niną najwięcej - bo kiedy już można było spokojnie usiąść, przychodziła pora kolacji, która przecież musi trwać 40 minut, a nawet godzinę, mycia się (podobnie z czasem) i może chwila na czytanie.
Pamiętam, że mimo obiecywania sobie, poranki wyglądają każdy tak samo. Budzę się (jestem budzona), myśląc, czy może uda się uniknąć tego porannego wstawania, jednak się nie udaje. Zwlekam się i już wiem, że jest za późno. Dzieci nieubrane, kiedy wreszcie da się je namówić na zmianę odzienia - głównie Igę trzeba prosić - pora na namawianie, aby zjadły śniadanie. Nieugięcie twierdzę, że bez pierwszego posiłku z domu nie wyjdą. A więc jedzą, 15 minut, 30 minut, a potem jest już tak naprawdę, naprawdę późno. I cały czas trwa poganianie, nieprzyjemna atmosfera, nerwy i ból głowy.
Ból głowy zresztą ostatnio jakoś często trwa. Doszło do tego, że ja, pierwsza na froncie walki z wszelkimi lekami (poza szczepionkami, te przyjmę bez zastrzeżeń), kupiłam sobie lek na I., i było to niedawno i już prawie pół opakowania nie ma.
No, tyle o mnie. Okradzionej, przypominam.
A dzieci mają się świetnie, jak sądzę.
Nie chorują, od razu wyjaśniam, bo to pierwsze, o co każdy pyta. Nie o ocenę bieżącej sytuacji politycznej, nie o ostatnio przeczytaną książkę / obejrzany film czy serial / posłuchany kawałek melodii, widowisko teatralne lub operowe / cokolwiek. Ale o dzieci. Więc tak, zdrowe.
Choć nie, w sumie nie do końca. Bowiem oto dalej drążymy, dlaczego Kacper jest takim chudym skrzatem. I z różnych przeglądów wyszło, że coś tam ma z moczowodem, ogólnie z nerkami. Nie wiem, co z tego wyniknie, niebawem mam nadzieję, że się dowiem.
Poza tym, skoro jesteśmy przy Kacprze, staje się mistrzem układania puzzli, zabiera się już za takie dla 3-latków, te dla 2-latków rozwala w sekundę. Staje się powoli mistrzem manipulacji, krótki płacz czy krzyk i w imię świętego spokoju (naszego) dostaje co chce (rodzynki albo bajkę).
Iga też próbuje krzykiem, ale dla 6-latki wprowadzono ostatnio podwyższone wymagania niedarcia japencji.
Generalnie Iga przechodzi ostatnio kryzys. Kolejny, chciałoby się rzec. Niepięknie się odzywa, obraża, nie słucha.
Choć z drugiej strony, potrafi być najprzylepniejszą z przylep, gada jak nakręcona, opowiada barwnie i płynnie o tym, co właśnie działo się w przedszkolu, z kim i co robiła, co jadła, czego się nauczyła. Najlepiej jej wychodzi sam na sam z rodzicem, bo kiedy w pobliżu pojawia się rodzeństwo - Iguni włącza się tryb "też tu jestem", choć przecież nie przestajemy zwracać na nią uwagę.
Uczy się czytać. Sama chciała, więc pociągnęłam temat, czytamy więc prawie co wieczór Elementarz. Idzie jej świetnie!
Dostała na urodziny od Miłosza MAPY, książkę, która pokazuje cały świat tak, że chce się oglądać. Ciekawostki geograficzne, przyrodnicze, demograficzne. Są zwierzątka, miasta, liczba ludzi czy powierzchnia. Pięknie wydane! Siadłyśmy razu pewnego i ani się obejrzałam, a minęło z pół godziny i dziecko chciało jeszcze! A każdą mapę oglądała z zapałem i zainteresowaniem, dopytywała, sama próbowała czytać.
Staram się co wieczór czytać jej choć kawałek - zawsze jej mało. Zawsze czeka na kolejny rozdział, słucha i dopytuje.
A kiedy poszła na zajęcia Uniwersytetu Dzieci długo później jeszcze potrafiła opowiadać, co też ciekawego tam się dowiedziała!
Jest niezwykle wręcz spostrzegawcza, nie boi się pytać, a czasem robi to aż za często. Gdyby nie te jej humorki...
Bo Nince, na ten przykład, powoli humorki zanikają. Jeszcze je miewa, ale nie ma mowy o takim natężeniu, jak niedawno jeszcze.
Ninka zdała egzamin z fortepianu na 4-, powód do radości być powinien, a tymczasem nauczycielka każe nam przenosić się na inny instrument, bo na tym Nince za słabo idzie. Pianistki z niej nie będzie i za rok - dwa dziecko przestanie sobie radzić i będzie musiała zmienić szkołę. Tak powiedziała nauczycielka. Nie ma, najwyraźniej, miejsca w tej szkole, a na pewno nie na fortepianie, a na pewno nie u tej nauczycielki, na dzieci grające przeciętnie lub nawet słabo. Albo artysta albo wypad z baru. Ze szkoły, w sensie. Dobrze, że już teraz nie wyrzucają nas ze szkoły - jedna z Ninki koleżanek tak właśnie karierę zakończyła, po III klasie...
Uczucia mam więcej, niż mieszane, ale muszę sobie to we łbie poukładać, zanim to gdzieś opiszę.
Tak czy siak, na razie w szkole Ninka może (łaskawie!) zostać, teraz jesteśmy po egzaminie, więc najtrudniejsze za nami, a do czerwca wiele się jeszcze wyklaruje.
Nina nie tylko z fortepianem radzi sobie na taką właśnie 4-. Oceny ma, powiedziałabym, średnie, więcej zadań ma nieodrobionych niż odrobionych. No cóż, nie mówię, że jestem zachwycona, ale tak mówiąc szczerze - nie wydaje mi się to problemem. Niech ma oceny, jakie chce, nie będę jej nakręcać na wyścig szczurów. Byle by nie zapaskudziła takimi pierdołami jak zadania domowe ocen kiedyś, kiedy te właśnie oceny będą ważne. Póki jest ciekawa wszystkiego i chętnie się uczy - nic więcej nie jest jej potrzebne...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz