wtorek, 24 marca 2015

i znowu trochę o zdrowiu...



W weekend rekompensowali my dzieciom dzień kobiet, uroczo przez niektórych zwany dniem jajnika. W końcu obie nasze kobietki odczuwają silną potrzebę świętowania!
W sobotę, po Ninkowym basenie, podczas którego przewędrowałam ze śpiącą w wózku Igą pół miasta (ach, ten smog), zjedliśmy pyszną zupę z Zupy (Katarzynę, osobę polecającą knajpę, z tego miejsca gorąco pozdrawiam – strzał w samo serce dziesiątki!) i udaliśmy się na plac zabaw koło dawnego miejsca zamieszkania. Dzieciaki trochę poszalały, a kiedy zaczęło robić się z deka chłodno, pojechaliśmy na obiad. Złamałam się i zjedliśmy pizzę… Nie był to obiad najwyższych lotów, dziewczyny – mimo okazywanego zachwytu przed – nie jadły jakoś nadzwyczaj chętnie. Czas oczekiwania, ceny – bez rewelacji….
A na koniec wrzuciliśmy dziewczyny na plac zabaw, tym razem pod dachem. Wyszalały się dobrą godzinę i wyglądały na bardzo zadowolone z tego faktu.
W niedzielę zaś, po kolejnym, tym razem porannym, basenie Niny w ramach odrabiania nieobecnośi, poszliśmy do kina na piękny, disnejowski film – Kopciuszka. Ładnie zrealizowany, z nieznanymi powszechnie, ale za to uroczymi aktorami, z umiarkowaną ilością magii, za to ogromną ilością mądrych przekazów. Naprawdę, podobało mi się. Małżonkowi memu i Nince też, jednak Iga stwierdziła, że nie było tam potworów i jej się nie podobało. I tylko księżniczka jej się podobała.
Odnoszę wrażenie, że Iga jeszcze nie dorosła do filmów, jest nadal na etapie bajek. Ninka ten etap też przechodziła – pamiętam, jak wersja bajkowa Tajemniczego Ogrodu, z gadającym kotem i innymi magicznymi wstawkami, podobała jej się dużo bardziej aniżeli wersja filmowa, którą zaczęła cenić dopiero rok-półtora temu.
Świętowanie dobiegło końca kiedy w niedzielne popołudnie zabrałyśmy z Igą spod dworca Babcię Teresę i pojechałyśmy do szpitala. Iga pozostała tam z Babcią (planując ten pobyt nie wiedziałam w jakim będę stanie i poumawiałam się w różne miejsca, poza tym czuję, że to nie najlepsze miejsce dla ciężarnej, a obecnie pocięty brzuch małżonka też nie sprzyja pobytowi w szpitalu) i dzisiaj ma wyjść. Wycieczka do szpitala to planowana wizyta na oddziale immunologicznym – kontrola jej rzekomego niedoboru odporności. Piszę rzekomego, bo zapadły mi w pamięć słowa hematologa, do którego poszłam dawno temu z Niną, z uwagi na niezadowalające wyniki badania krwi. Lekarz wypytał wówczas, czy Nina często choruje, ma infekcje nawracające, nie może ich wyleczyć, być może? Wszystkie odpowiedzi były negatywne i wtedy lekarz popatrzył na mnie (i miał rację) jak na przewrażliwioną mamuśkę i stwierdził, że leczy się człowieka, nie wyniki.
Iga miała dwa zapalenia płuc, jedno po drugim, to prawda. W sierpniu i wrześniu. Miała też w grudniu, kiedy mnóstwo dzieciaków w przedszkolu miało takowe - wirusowe. Poza tym – praktycznie nie choruje, a mam wrażenie, że i te zapalenia płuc dałoby się racjonalnie wytłumaczyć, jeśli chodzi o przyczyny.
Ale poddałam się idei, żeby dziecko przebadać, bo lepiej wiedzieć, jeśli coś jest faktycznie nie tak, żeby móc to wyleczyć. Jednak przejmowanie się tym to już zupełnie inna kwestia. Prawda jest taka, że gdybyśmy po tych zapaleniach płuc nic dalej nie robili, żadnej diagnostyki, żylibyśmy sobie jak pączki w maśle mając przekonanie, że zapalenia płuc czy inne infekcje to przypadłość wieku dziecięcego, która mija. I kto wie, może właśnie tak jest? A te nieidealne wyniki krwi to po prostu jej norma? Coś, co Idze nie przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu, pomimo, że odbiega od ustalonych przez kogoś standardów?
Co jeszcze mnie ciekawi, kiedy byłyśmy w październiku na badaniach, nieprawidłowe było jedno miano przeciwciał, IgG, teraz ponoć nieprawidłowe są dwa inne, limfocyty T i IgM.  Nie ogarniam tego, jak to dziecko żongluje sobie własną odpornością, która jest obniżona, a do tego nie choruje! Poza tymi trzema zapaleniami płuc przeszła de facto jedną infekcję w październiku, z podwyższoną gorączką (miesiąc po antybiotykoterapii, obniżona przez to odporność, a i tak wyszła bez antybiotyku). Do tego dokładnie dwa epizody kataru z kaszlem, który przeszedł po dwóch dniach siedzenia w domu. Od sierpnia do teraz, to jest na przestrzeni 8 miesięcy. Jeśli dodać wcześniejsze pół roku bez żadnej infekcji… Myślę, że niejedno dziecko bez rozpoznanego niedoboru odporności pozazdrościć mogłoby takiego zdrowia.
Jesteśmy chyba znani z bezobjawowych chorób. Dziś Nince rozpoznano zapalenie Trąbki Eustachiusza. Dziecko na nic się nie skarży, słyszy świetnie, a jednak. Zbadaliśmy ją, bo we wrześniu miała robione badanie słuchu, w ramach badań organizowanych przez szkołę – wyniki dostałam w czwartek, pięć dni temu, wcześniej mówiono nam, że wszystko jest w normie, a na wyniku jak byk – konieczna konsultacja. To skonsultował dziś K. te wyniki a tu taki werdykt! Bezobjawowe zapalenie…
Gdzieś, z tyłu łba, pojawia się czasem myśl „a co, jeśli naprawdę coś jest nie tak?”. Wtedy idę sobie do moich dzieci, patrzę na nie i myśl zdycha, nienakarmiona.
Dzieci mi rosną, rozwijają się fantastycznie, są zdrowe. Jeśli coś im jest – to prędzej czy później się okaże. Ważne, żeby reagować na sygnały i oznaki, niczego nie zaniedbywać. Ale żeby od razu wszczynać alarm? Szkoda zdrowia!
Tymczasem wiosna się rozkręca, przecudne przedwiośnie trwa w najlepsze, kiedy zielone listki jeszcze się nie rozwinęły, ale są w stanie gotowości bojowej i lada moment pokażą, na co je stać, i świat się zazieleni. Zbliżają się święta, trzeba zajączka jakoś zachęcić do odwiedzin  i dać cynk, co dzieciom może się podobać. Bosko, jest bosko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz