wtorek, 3 marca 2015

po weekendzie życie męczy



Bardzo przeszkadzają mi weekendy. W taki weekend człowiek śpi do 8, kładzie się po północy i dalej czuje się wypoczęty. Po czym nadciąga poniedziałek, człowiek w niedzielę kładzie się spać późno, niczego nie przeczuwając i nagle, niespodziewanie, o 6.30 rano w poniedziałek, dzwoni budzik. Budzą się współtowarzysze niedoli i nagle szok – niewyspanie, oczy ledwo są w stanie obejrzeć otoczenie zza sklejonych powiek, ciało nie reaguje na polecenia, co biorąc pod uwagę opór mózgu do wydawania poleceń wydaje się całkiem zrozumiałe.
Około środy dochodzę do siebie. Nie zmienia się jedno – co rano zastanawiam się, co by tu zrobić, żeby dziś jednak nie wstawać i nigdzie nie iść. Teoretycznie lekarz powiedział – wystarczy jedno słowo a zwolnienie będzie, bo w ciąży należy się oszczędzać, a praca jakby nic się nie zmieniło oszczędzaniem się nie jest.
Ale jakoś jeszcze walczę… Choć sił i ochoty coraz mniej…
A weekend był odpoczywający, bo spędzony u Dziadków w Opolu. Nina wprawdzie spała wraz ze mną, ale otrzymała krótką informację – ma mnie nie budzić, kiedy więc rano około 7 lub przed otwierała oczy – zabierała się na dół i budziła resztę, mnie nie. Iga spała z Babcią, więc mnie swoim słodkim jazgotem nie budziła. Wprawdzie nasza aktywność była niezła, zważywszy na pogodę, ale mnie najbardziej jednak męczy poranne wstawanie a nie aktywność.
Do Opola przybyliśmy na raty – ja z Igą już w czwartek, gdyż w piątek wybyłam na rozprawę do sąsiedniego miasta. Nina z K. w piątek popołudniową porą, po popisie. Kolejny to już popis (drugi a licząc popis karnawałowy to trzeci) i mam wrażenie, że stres rośnie. W przeddzień Nina była mocno zdenerwowana, nie szło jej, palce błądziły a ona płakała. Ostatecznie zagrała ładnie (nagrana została), choć się pomyliła, ale widać, że zdrówka na przygotowanie się trochę poświęciła.
W Opolu w sobotę przetestowaliśmy nabrzeże Odry a potem – z obiema bździągwami! – K. ruszył na lodowisko. Trafiliśmy na jakieś wielkie święto mniejszości niemieckiej, co ułatwiło nam życie, bo Nina została porwana przez dwie dziewczyny, które wdrażały ją do jazdy, a tymczasem K. szkolił Igę. Szkolenie polegało na ratowaniu jej życia, bo co moment nóżki jej się rozjeżdżały i pupa była zagrożona. I tu opinie są rozbieżne – ponoć była mocno zestresowana, choć spytana, czy się jej podobało, czy chce jeszcze – stwierdziła, że i owszem, chce.
Do tego stopnia zachwyciliśmy się jej postawą, że jeszcze tego samego dnia Dziadkowie nabyli jej rolki a następnego dnia została na owe rolki wyprowadzona. K. twierdzi, że trochę się stresowała, ale czy ja wiem? Skoro chce dalej, to chyba źle nie jest?
W niedzielę zabraliśmy, ja wraz z K., Ninę na basen. Nie ma tam atrakcji dla dzieci, zwykła pływalnia, ale Nince to wystarczyło aby się trochę powygłupiać. Trochę poćwiczyła, a trochę powariowała, wraz z ojcem swym. Wyszła zadowolona, jak i ja, że choć trochę poruszałam się. Ojciec się nie wypowiadał tak entuzjastycznie, bo to na nim spoczął obowiązek szkolenia Niny.
Wczoraj zaś Nina miała drugie zajęcia z angielskiego – Pani ma cel, aby dzieci trochę się rozgadały. Była Niną zachwycona, pytała, czy Nina się gdzieś uczyła, bo cały czas mówi po angielsku, łapie w lot i szybko się uczy. No cóż, to było do przewidzenia. A siedząc pod drzwiami słuchałam tylko, jak się chichra ta wariatka mała nasza i jaką ma radochę z tych zajęć. Chyba o to chodzi!
A z kolei w weekend jeszcze poprzedniejszy i pełnolutowy umęczyła się Nina, ale nie nasza to wina. Mała Iguana, wyspana, wstawała wcześniej, aniżeli kury, słońce w lecie i inne ranne ptaszki i budziła całe towarzystwo, w tym zmęczoną Ninę. Sama siedziała w czwartek i piątek z Babcią Teresą, bo rozkaszlała się nam trochę i się wystraszyliśmy, więc wypoczęła w domu i chętna była na rozrywki. A Nina szkoła, basen, lekcje – zmęczona, nie mogła wypocząć. Do tego w sobotę pojechała na zajęcia z Uniwersytetu Dzieci o motylich łuskach, w samo południe na basen, po południu przyszła jej koleżanka z klasy, wraz ze swoją mamą. W niedzielę znowu basen (odrabiała zajęcia sprzed tygodnia, kiedy przyjść nie mogła, bo odrabiała zajęcia z 7 lutego, kiedy to w szkole miała lekcje) i taka jakaś do tego zakatarzona cały czas łaziła. No i zmęczone, nieszczęśliwe dziecko gotowe. Ale jakoś nieszczęście długo nie trwało, od poniedziałku już wyglądała na szczęśliwą, a zajęcia z angielskiego bardzo ją odświeżyły. Te pierwsze zajęcia, które rozpoczęły się w poniedziałek ostatniego tygodnia lutego.
Zdaje się, że mamy wtorek. Nie jestem do tego zbytnio przekonana, bo przecież pamiętam, że dopiero co otwierałam oczy i był poniedziałek. Albo nawet listopad, a tu marzec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz