Bardzo przeszkadzają mi weekendy. W taki weekend człowiek
śpi do 8, kładzie się po północy i dalej czuje się wypoczęty. Po czym nadciąga
poniedziałek, człowiek w niedzielę kładzie się spać późno, niczego nie
przeczuwając i nagle, niespodziewanie, o 6.30 rano w poniedziałek, dzwoni
budzik. Budzą się współtowarzysze niedoli i nagle szok – niewyspanie, oczy
ledwo są w stanie obejrzeć otoczenie zza sklejonych powiek, ciało nie reaguje
na polecenia, co biorąc pod uwagę opór mózgu do wydawania poleceń wydaje się
całkiem zrozumiałe.
Około środy dochodzę do siebie. Nie zmienia się jedno – co rano
zastanawiam się, co by tu zrobić, żeby dziś jednak nie wstawać i nigdzie nie
iść. Teoretycznie lekarz powiedział – wystarczy jedno słowo a zwolnienie
będzie, bo w ciąży należy się oszczędzać, a praca jakby nic się nie zmieniło
oszczędzaniem się nie jest.
Ale jakoś jeszcze walczę… Choć sił i ochoty coraz mniej…
A weekend był odpoczywający, bo spędzony u Dziadków w Opolu.
Nina wprawdzie spała wraz ze mną, ale otrzymała krótką informację – ma mnie nie
budzić, kiedy więc rano około 7 lub przed otwierała oczy – zabierała się na dół
i budziła resztę, mnie nie. Iga spała z Babcią, więc mnie swoim słodkim
jazgotem nie budziła. Wprawdzie nasza aktywność była niezła, zważywszy na
pogodę, ale mnie najbardziej jednak męczy poranne wstawanie a nie aktywność.
Do Opola przybyliśmy na raty – ja z Igą już w czwartek, gdyż
w piątek wybyłam na rozprawę do sąsiedniego miasta. Nina z K. w piątek
popołudniową porą, po popisie. Kolejny to już popis (drugi a licząc popis karnawałowy
to trzeci) i mam wrażenie, że stres rośnie. W przeddzień Nina była mocno
zdenerwowana, nie szło jej, palce błądziły a ona płakała. Ostatecznie zagrała
ładnie (nagrana została), choć się pomyliła, ale widać, że zdrówka na przygotowanie
się trochę poświęciła.
W Opolu w sobotę przetestowaliśmy nabrzeże Odry a potem – z obiema
bździągwami! – K. ruszył na lodowisko. Trafiliśmy na jakieś wielkie święto
mniejszości niemieckiej, co ułatwiło nam życie, bo Nina została porwana przez
dwie dziewczyny, które wdrażały ją do jazdy, a tymczasem K. szkolił Igę.
Szkolenie polegało na ratowaniu jej życia, bo co moment nóżki jej się
rozjeżdżały i pupa była zagrożona. I tu opinie są rozbieżne – ponoć była mocno
zestresowana, choć spytana, czy się jej podobało, czy chce jeszcze –
stwierdziła, że i owszem, chce.
Do tego stopnia zachwyciliśmy się jej postawą, że jeszcze
tego samego dnia Dziadkowie nabyli jej rolki a następnego dnia została na owe
rolki wyprowadzona. K. twierdzi, że trochę się stresowała, ale czy ja wiem?
Skoro chce dalej, to chyba źle nie jest?
W niedzielę zabraliśmy, ja wraz z K., Ninę na basen. Nie ma
tam atrakcji dla dzieci, zwykła pływalnia, ale Nince to wystarczyło aby się
trochę powygłupiać. Trochę poćwiczyła, a trochę powariowała, wraz z ojcem swym.
Wyszła zadowolona, jak i ja, że choć trochę poruszałam się. Ojciec się nie
wypowiadał tak entuzjastycznie, bo to na nim spoczął obowiązek szkolenia Niny.
Wczoraj zaś Nina miała drugie zajęcia z angielskiego – Pani ma
cel, aby dzieci trochę się rozgadały. Była Niną zachwycona, pytała, czy Nina
się gdzieś uczyła, bo cały czas mówi po angielsku, łapie w lot i szybko się
uczy. No cóż, to było do przewidzenia. A siedząc pod drzwiami słuchałam tylko,
jak się chichra ta wariatka mała nasza i jaką ma radochę z tych zajęć. Chyba o
to chodzi!
A z kolei w weekend jeszcze poprzedniejszy i pełnolutowy
umęczyła się Nina, ale nie nasza to wina. Mała Iguana, wyspana, wstawała
wcześniej, aniżeli kury, słońce w lecie i inne ranne ptaszki i budziła całe
towarzystwo, w tym zmęczoną Ninę. Sama siedziała w czwartek i piątek z Babcią
Teresą, bo rozkaszlała się nam trochę i się wystraszyliśmy, więc wypoczęła w
domu i chętna była na rozrywki. A Nina szkoła, basen, lekcje – zmęczona, nie
mogła wypocząć. Do tego w sobotę pojechała na zajęcia z Uniwersytetu Dzieci o
motylich łuskach, w samo południe na basen, po południu przyszła jej koleżanka
z klasy, wraz ze swoją mamą. W niedzielę znowu basen (odrabiała zajęcia sprzed
tygodnia, kiedy przyjść nie mogła, bo odrabiała zajęcia z 7 lutego, kiedy to w
szkole miała lekcje) i taka jakaś do tego zakatarzona cały czas łaziła. No i
zmęczone, nieszczęśliwe dziecko gotowe. Ale jakoś nieszczęście długo nie
trwało, od poniedziałku już wyglądała na szczęśliwą, a zajęcia z angielskiego
bardzo ją odświeżyły. Te pierwsze zajęcia, które rozpoczęły się w poniedziałek ostatniego
tygodnia lutego.
Zdaje się, że mamy wtorek. Nie jestem do tego zbytnio
przekonana, bo przecież pamiętam, że dopiero co otwierałam oczy i był
poniedziałek. Albo nawet listopad, a tu marzec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz