piątek, 6 marca 2015

pocięte chłopię i znieczulica



No i męża mi pocięli. Wzięli go sobie, na stole położyli, ciach i ciach i chłopa mi odchudzili. Pewnie wahnięcia wagowe będą go dotyczyć, może przytyje niebawem po mniej lub bardziej przymusowej głodówce, to jednak w tym zakresie już nigdy nie nadrobi i zawsze o te kilka gramów będzie lżejszy. Wyrostka z niego wycięli. Robaczkowego.
Ponoć czarny był, ten wyrostek znaczy się, gdy go wycinano, czyli zgniły i wcale nie miał się dobrze i musi być, już jakiś czas temu sytuacja musiała mieć miejsce i nic się nie wydarzyło. Czyli wyrostek się zapalił, musiał boleć, po czym przeszło. Nie wiedziałam, że takie cuda są możliwe…
A była to krótka piłka, bo przecież piątek mamy – w środę nad ranem małżonka obudził ból brzucha, dał radę nas odwieźć do miasta po czym pojechał cierpieć do domu. W tę środę. Cierpiał sobie, poczuł się lepiej i pojechał po dziewczyny do placówek, po czym zabrał do domu i w całości się nimi zajął – bo ja akurat endokrynologa odwiedzałam. Kiedy wróciłam wieczorem nadal był cierpiący i blady, wieleśmy więc nie pogadali.
Oboje zaś byliśmy przekonani, że to zwykłe zatrucie. Boli – to przestanie. Gorączka – zdarza się, chyba. Cóż można uczynić, poza czekaniem?
Nad ranem, w czwartek, obudził mnie jednak małżonek bladym świtem i powiedział, że to wyrostek i jedzie do szpitala. Sam pojechał, dzielne chłopię, choć sugerowałam transport. Najpierw otrzymałam informację, że wg USG to nie wyrostek. A godzinę później, że jednak wyrostek i będzie cięcie. No i było. Co ciekawe, mimo ostrego zapalenia owego wyrostka, małżonek osobisty, który w szpitalu zjawił się o 7 rano, pocięty został o 19. A zatem 12 godzin zabrało postawienie diagnozy, zapewnienie miejsca na oddziale i znalezienie wolnego miejsca na chirurgii. Dobrze jednak, że efekt jest prawidłowy – wyrostka brak, bólu brak, dziura obecna. Dziura zarośnie i wszystko wróci do normy a zapalenie nigdy już groźnym nie będzie.
W niedzielę zaś znów będziemy w komplecie, na ten dzień bowiem planowany jest wypis, po czym nastąpi rehabilitacja. Już ja, biedakowi, zadania znajdę na ten czas! Księgę rodzinną – uzupełnić! Dostawcę drzwi wewnętrznych - znaleźć! Zdjęcia – posegregować! Nie ma litości, nie ma…
A tymczasem walczę z dzieciakami, czyli z dwiema dziewuchami na zewnątrz i jednym chłopakiem w środku.
A propos chłopaka to dzisiaj kończę 17 tydzień. Jakoś tak pędem zleciało, czwarty miesiąc – wg wielu źródeł – właśnie się kończy, rozpoczyna piąty. Brzuszek jest, a jakże, choć nie jakiś nadmierny. No dobra, to zależy od pory dnia (wieczorem nie mam już sił na wyprostowanie kręgosłupa) i zawartości talerza (to chyba oczywiste). Jednak na tyle niewielki jest, że w zasadzie w tramwajach, autobusach czy w innych kolejkach nikt mnie nie przepuszcza.
Tak, póki dobrze się czuję to nie robię awantur, nie wciskam się, nie używam argumentu kluczowego „brzucha mam!”. I testuję ludzką wrażliwość, choć jeszcze łudzę się, że ludzie to nie świnie, tylko przez zimową kurtkę nie widać, czy to ciąża czy po prostu gruba jestem.
Ale u wspomnianego endokrynologa, na ten przykład, w kolejce wszyscy wiedzieli, żem w ciąży, bo Pani w kolejce, stojąca za mną, namawiała mnie głośno abym weszła bez kolejki. Nie weszłam, swoje odstałam. A kiedy się zarejestrowałam i polazłam na górę – nikt mnie nie przepuścił, więc siedziałam jak ta sierota półtorej godziny. W końcu ciężarne mają czas. W kolejce na poczcie – a byłam z dzieckiem – nikt się nie zająknął. W kolejce na badania – echo, choć nawet kartka wisi „jeśli możesz – przepuść”. Znieczulica i chamica naszła rodaków, stwierdzam to z przykrością. Bo mnie nie chodzi o to, żeby zawsze przepuszczali, ciąża to nie choroba, pracuję, funkcjonuję całkiem normalnie. Paradoksalnie – spora ilość łażenia, jeżdżenie komunikacją publiczną sprawia wręcz, że mam więcej sił, bo trenuję ten organizm. Ale chodzi o takie ludzkie odruchy – widzę osobę, która nie powinna wyrżnąć mordą w tramwaju, bo zrobi sobie i dzieciakowi krzywdę albo tylko sobie, bo ma wiele lat, to ją przepuszczam. Widzę osobę, która jest  w takim stanie, że jej kręgosłup nie przepada za staniem, wokół wielu cherlających i nie będzie dla tej ciężarnej bezpiecznym i właściwym się pozarażać, bo leków brać nie może – przepuszczam, niech jak najszybciej z tego miejsca się ewakuuje. Nawet u ginekologa babsko jedno z drugim, płaskie i widać, że nieciążowe, a ja z dwójką nudzących się dzieciaków – nie przepuści, choć ja tylko po receptę.
Rany, ale znieczulica… Me-I-and-myself ideologia. A niech im bokiem wyjdzie, może jak się kiedyś znajdą w sytuacji analogicznej to pojmą. Choć, szczerze – nie sądzę.
Może gdyby fakt tej ciąży był bardziej realny to bym się bardziej upominała. Ale ja nadal nie dowierzam! Nadal czuję się jak zawsze, a kiedy mdłości przeszły już całkowicie a ból kręgosłupa jeszcze nie przyszedł w pełni  - nie widzę wielkich różnic między stanem błogosławionym a zwykłym. Może tylko to, że troszkę trudniej mi się schylać i szybciej się męczę. Poza tym – idea posiadania w brzuchu człowieka jest dla mnie nierealna.
Choć już dwa tygodnie temu (sic!) odczułam młodego po raz pierwszy, jak się tam na dole rozpychał (czuję, że jeszcze moment, i będę musiała sporo spacerować, żeby go uśpić, bo jego kopniaki będą zanadto odczuwalne), choć co moment widzę ten śmieszny biało-czarny obraz na monitorku – nadal to taka abstrakcja… Te dwie małe żaby mocno mnie absorbują, tak mocno, że na rozważanie o wnętrzu brzucha jakoś brak czasu.
I tak właśnie, zajmując się wczoraj tymi pociechami mojemi, obcinałam im pazury. Długie były a czarne. I kiedy cięłam Igę na stópkach, darła się ona wniebogłosy. „Mamaaaa….. Boooooliiiii…..”. Myślałam, że ogłuchnę, serio. Wprawdzie próbowałam z nią dyskutować, że wcale nie boli, że nikt jej nie wierzy, żeby tak nie krzyczała, bo bobasek się boi. Na nic. Wrzask trwał. W końcu usłyszałam:
- Mamo, trzymaj ręce przy sobie!!! Ręce przy sobie!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz