No i męża mi pocięli. Wzięli go sobie, na stole położyli,
ciach i ciach i chłopa mi odchudzili. Pewnie wahnięcia wagowe będą go dotyczyć,
może przytyje niebawem po mniej lub bardziej przymusowej głodówce, to jednak w
tym zakresie już nigdy nie nadrobi i zawsze o te kilka gramów będzie lżejszy.
Wyrostka z niego wycięli. Robaczkowego.
Ponoć czarny był, ten wyrostek znaczy się, gdy go wycinano,
czyli zgniły i wcale nie miał się dobrze i musi być, już jakiś czas temu
sytuacja musiała mieć miejsce i nic się nie wydarzyło. Czyli wyrostek się
zapalił, musiał boleć, po czym przeszło. Nie wiedziałam, że takie cuda są
możliwe…
A była to krótka piłka, bo przecież piątek mamy – w środę nad
ranem małżonka obudził ból brzucha, dał radę nas odwieźć do miasta po czym pojechał
cierpieć do domu. W tę środę. Cierpiał sobie, poczuł się lepiej i pojechał po
dziewczyny do placówek, po czym zabrał do domu i w całości się nimi zajął – bo ja
akurat endokrynologa odwiedzałam. Kiedy wróciłam wieczorem nadal był cierpiący
i blady, wieleśmy więc nie pogadali.
Oboje zaś byliśmy przekonani, że to zwykłe zatrucie. Boli –
to przestanie. Gorączka – zdarza się, chyba. Cóż można uczynić, poza czekaniem?
Nad ranem, w czwartek, obudził mnie jednak małżonek bladym
świtem i powiedział, że to wyrostek i jedzie do szpitala. Sam pojechał, dzielne
chłopię, choć sugerowałam transport. Najpierw otrzymałam informację, że wg USG
to nie wyrostek. A godzinę później, że jednak wyrostek i będzie cięcie. No i
było. Co ciekawe, mimo ostrego zapalenia owego wyrostka, małżonek osobisty,
który w szpitalu zjawił się o 7 rano, pocięty został o 19. A zatem 12 godzin
zabrało postawienie diagnozy, zapewnienie miejsca na oddziale i znalezienie
wolnego miejsca na chirurgii. Dobrze jednak, że efekt jest prawidłowy –
wyrostka brak, bólu brak, dziura obecna. Dziura zarośnie i wszystko wróci do
normy a zapalenie nigdy już groźnym nie będzie.
W niedzielę zaś znów będziemy w komplecie, na ten dzień
bowiem planowany jest wypis, po czym nastąpi rehabilitacja. Już ja, biedakowi,
zadania znajdę na ten czas! Księgę rodzinną – uzupełnić! Dostawcę drzwi
wewnętrznych - znaleźć! Zdjęcia – posegregować! Nie ma litości, nie ma…
A tymczasem walczę z dzieciakami, czyli z dwiema dziewuchami
na zewnątrz i jednym chłopakiem w środku.
A propos chłopaka to dzisiaj kończę 17 tydzień. Jakoś tak
pędem zleciało, czwarty miesiąc – wg wielu źródeł – właśnie się kończy,
rozpoczyna piąty. Brzuszek jest, a jakże, choć nie jakiś nadmierny. No dobra,
to zależy od pory dnia (wieczorem nie mam już sił na wyprostowanie kręgosłupa)
i zawartości talerza (to chyba oczywiste). Jednak na tyle niewielki jest, że w
zasadzie w tramwajach, autobusach czy w innych kolejkach nikt mnie nie
przepuszcza.
Tak, póki dobrze się czuję to nie robię awantur, nie wciskam
się, nie używam argumentu kluczowego „brzucha mam!”. I testuję ludzką
wrażliwość, choć jeszcze łudzę się, że ludzie to nie świnie, tylko przez zimową
kurtkę nie widać, czy to ciąża czy po prostu gruba jestem.
Ale u wspomnianego endokrynologa, na ten przykład, w kolejce
wszyscy wiedzieli, żem w ciąży, bo Pani w kolejce, stojąca za mną, namawiała
mnie głośno abym weszła bez kolejki. Nie weszłam, swoje odstałam. A kiedy się
zarejestrowałam i polazłam na górę – nikt mnie nie przepuścił, więc siedziałam
jak ta sierota półtorej godziny. W końcu ciężarne mają czas. W kolejce na
poczcie – a byłam z dzieckiem – nikt się nie zająknął. W kolejce na badania –
echo, choć nawet kartka wisi „jeśli możesz – przepuść”. Znieczulica i chamica
naszła rodaków, stwierdzam to z przykrością. Bo mnie nie chodzi o to, żeby zawsze
przepuszczali, ciąża to nie choroba, pracuję, funkcjonuję całkiem normalnie.
Paradoksalnie – spora ilość łażenia, jeżdżenie komunikacją publiczną sprawia
wręcz, że mam więcej sił, bo trenuję ten organizm. Ale chodzi o takie ludzkie
odruchy – widzę osobę, która nie powinna wyrżnąć mordą w tramwaju, bo zrobi
sobie i dzieciakowi krzywdę albo tylko sobie, bo ma wiele lat, to ją
przepuszczam. Widzę osobę, która jest w
takim stanie, że jej kręgosłup nie przepada za staniem, wokół wielu
cherlających i nie będzie dla tej ciężarnej bezpiecznym i właściwym się
pozarażać, bo leków brać nie może – przepuszczam, niech jak najszybciej z tego
miejsca się ewakuuje. Nawet u ginekologa babsko jedno z drugim, płaskie i
widać, że nieciążowe, a ja z dwójką nudzących się dzieciaków – nie przepuści,
choć ja tylko po receptę.
Rany, ale znieczulica… Me-I-and-myself ideologia. A niech im
bokiem wyjdzie, może jak się kiedyś znajdą w sytuacji analogicznej to pojmą.
Choć, szczerze – nie sądzę.
Może gdyby fakt tej ciąży był bardziej realny to bym się
bardziej upominała. Ale ja nadal nie dowierzam! Nadal czuję się jak zawsze, a
kiedy mdłości przeszły już całkowicie a ból kręgosłupa jeszcze nie przyszedł w
pełni - nie widzę wielkich różnic między
stanem błogosławionym a zwykłym. Może tylko to, że troszkę trudniej mi się
schylać i szybciej się męczę. Poza tym – idea posiadania w brzuchu człowieka
jest dla mnie nierealna.
Choć już dwa tygodnie temu (sic!) odczułam młodego po raz
pierwszy, jak się tam na dole rozpychał (czuję, że jeszcze moment, i będę
musiała sporo spacerować, żeby go uśpić, bo jego kopniaki będą zanadto odczuwalne),
choć co moment widzę ten śmieszny biało-czarny obraz na monitorku – nadal to
taka abstrakcja… Te dwie małe żaby mocno mnie absorbują, tak mocno, że na
rozważanie o wnętrzu brzucha jakoś brak czasu.
I tak właśnie, zajmując się wczoraj tymi pociechami mojemi,
obcinałam im pazury. Długie były a czarne. I kiedy cięłam Igę na stópkach,
darła się ona wniebogłosy. „Mamaaaa….. Boooooliiiii…..”. Myślałam, że ogłuchnę,
serio. Wprawdzie próbowałam z nią dyskutować, że wcale nie boli, że nikt jej
nie wierzy, żeby tak nie krzyczała, bo bobasek się boi. Na nic. Wrzask trwał. W
końcu usłyszałam:
- Mamo, trzymaj ręce przy sobie!!! Ręce przy sobie!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz