Mąż w dom powrócił a wraz z nim większy spokój. Nie, żeby
małżonek go jakoś intensywniej zaprowadzał, raczej rodzina czuje się pewniej,
że wszyscy i wszystko jest na swoim miejscu.
Mimo powrotu, przynajmniej początkowo, większość kwestii musiałam przejąć, głównie związanych z dzieciakami. A organizacja czasu i życia z dwójką skrzatów obecną i jednym
skrzatem dopiero w trakcie wytwarzania nie jest zadaniem łatwym. Przesyt nastał w
piątek, nomen omen – trzynastego - kiedy to bardzo chciałam zdążyć na
przedstawienie Niny (o którym za moment) i pędząc przez miasto mocno irytowałam
się na innych kierowców (tylu eufemizmów w jednym zdaniu dawno nie popełniłam…).
Kiedy miły pan w aucie przede mną postanowił zatrzymać się i przepuścić jedną
osobę, która nawet jeszcze nie zbliżyła się do przejścia dla pieszych, ledwo
wyhamowałam. Na pewno skróciłam żywot opon o kilka lat a sobie żywot o
kilkanaście. Nie wiem, jak młody to potraktował, pewnie też się nie ucieszył.
Wtedy coś wzięło i pękło i jak się rozryczałam tak dobrą godzinę uspokoić się
nie mogłam. Oczywiście na przedstawienie nie zdążyłam, co nie poprawiło mi
nastroju, zresztą tego dnia niewiele rzeczy mogło poprawić mi nastrój.
I taka refleksja mnie naszła, że pomimo takich oczekiwań, że
jak już będę w tej ostatniej w swym życiu ciąży to będę dla siebie łaskawsza,
dam się porozpieszczać, pooszczędzam się – w końcu nie tylko mam prawo, ale
nawet przydałoby się – to jednak ta ciąża jest wyjątkowo pracowita. Praca na
dwa etaty, dzieciaki jak na dwa etaty plus pocięty małżonek, który na dobry
miesiąc z niektórych rzeczy jest wyłączony częściowo a z innych całkowicie. Nie
jego to wina, to jasne, ale jakiś taki żal pozostaje.
Nie pozostaje zaś czasu – na te wszystkie względy względem
siebie. Młody wyjścia nie ma, chce przetrwać, musi być silny. A że ciąża
książkowa to nie mam nawet pretekstu żeby siąść i kazać się obsługiwać. Poza
obolałym lekko ciałem wskutek nadmiernego wysiłku fizycznego skutek jest też
taki, że do końca pierwszej połowy ciąży, do którego został tydzień, przytyłam jakiś kilogram, może dwa. Nie za wiele…
Druga połowa nie szykuje się jakoś znacząco lepiej pod
względem celebrowania faktu posiadania w brzuchu potomka. Może to jest tak, że
skoro to nie pierwsze dziecko to powinnam traktować sprawę jako dość oczywistą.
Jak z wszystkim, co po raz pierwszy i po raz kolejny. Kiedy pierwszy raz leciałam
samolotem, przeżywałam to mniej więcej tak, jak mrówka okres. Kolejny raz był
ciekawy, następne – niezauważalne. Ale to jednak jest co innego, jak sądzę,
tworzenie nowego człowieka to jednak jest proces magiczny i niesamowity i tak
bardzo chciałam, żeby było niezwyczajnie. Nawet nie mogę napisać – następnym razem,
bo następnego razu nie będzie.
Żal więc jakiś niezaadresowany i nieuzasadniony odczuwam,
ale zagryzam zęby i robię swoje.
A jest co robić…
Poprzedni weekend, ten z dniem kobiet, mimo niewielu zajęć
był mocno zajęty. W sobotę, zamiast na basen, Ninka wybrała się na urodziny do
koleżanki z klasy. Ja w tym czasie zabawiałam Igę na maciupcim placyku zabaw na
wrocławskiej promenadzie. Następnie wróciłyśmy do domu i po
obiedzie pojechałyśmy odwiedzić małżonka w szpitalu. Kiedy wróciłyśmy – był właściwie
wieczór. W niedzielę zaczęłyśmy od basenu Ninki a potem udałyśmy się na spacer
po okolicy w poszukiwaniu placu zabaw. Placu nie było, ale dziewczyny miały
taką ochotę na zabawę na świeżym powietrzu – czemu sprzyjała idealna wręcz
pogoda – że zawiozłam je do Parku Południowego i tam się wietrzyły i świetnie
bawiły. Pierwszy zonk pojawił się w domu, kiedy zupa pomidorowa okazała się
przecierem a czasu na gotowanie nowej nie było. Dzieci zamiast zupy dostały
miskę owoców. Po przebudzeniu Igi planowałam zabrać je na obiad do restauracji,
jednak wybrana i wymyślona była założona po zęby, skończyło się więc obiadem w
IKEA. Potem odwiedziłyśmy małżonka i po powrocie okazało się, że w zasadzie…
znów jest wieczór a weekend właśnie się skończył.
W poniedziałek K. powrócił do domu.
We wtorek nadciągnęły posiłki. Iga pozostała z Dziadkami w domu a ja
woziłam już tylko Ninkę. Co nie ułatwiało aż nadto mojego życia, bo jednak
poruszanie się samochodem po tym mieście to dla mnie wyzwanie emocjonalne, żeby
kogoś nie zabić. Kandydaci dosłownie pchają się w moje ręce, więc odmawianie
kolejnym wymaga nie lada wysiłku.
Ninka miała w zeszłym tygodniu koncert pod hasłem „Wierszyki,
nutki i kredki”. Zagrała ładnie, bez większych pomyłek i jak zwykle – bez stresu. W piątek było przedstawienie dla Babć i
Dziadków, na które to nie dotarłam, bom z dalekiej rozprawy wracała, a mojej
przeciwniczce procesowej buzia się nie zamykała (oby ze skutkiem pozytywnym
tylko dla mnie i mojego mocodawcy). Tydzień był więc wyczerpujący, choć wielu
nowych zajęć nie było – poza spotkaniem organizacyjnym dla przyszłych żeglarzy
w czwartek, 11 marca. Pierwsze zajęcia, takie na poważnie, już w najbliższy
czwartek.
Miniony właśnie weekend minął domowo-szpitalnie, bo choć
mieliśmy nadrabiać ubiegłotygodniowy Dzień Kobiet, małżonkowi rana wojenna dała
się we znaki i musieliśmy odpuścić a K. sprawdzić w szpitalu. Jedyną odmianą
było to, że popływałam sobie w basenie, nie oszczędzając się zanadto, co
zaskutkowało jeszcze większym umęczeniem, choć tym razem takim całkiem przyjemnym. Do tego Ninka dostała
do grania wiele nowych utworów, niełatwych, więc siedziałyśmy całkiem sporo
przy pianinie, co też weekend mocno skróciło.
Kolejny tydzień w toku, spraw do załatwienia jakoś nie
ubywa, co zawsze napawa mnie zdumieniem – gdzie, do licha, jest granica? Do
piątku zbyt wiele luzu nie spodziewam się a i weekend szykuje się pracowity.
No cóż, pozostaje napawać się coraz mocniejszymi kopniakami
gówniarza (kochanie, nie kop mamusi, bo się spocisz!), cieszyć z tego, że mogę
pracować, bo ciąża bez komplikacji przebiega, mieć radochę z dzieciaków, choć
trochę zmęczenie zamyka mi oczy i próbować o niczym nie zapomnieć, ze wszystkim
zdążyć i całość ogarnąć.
I liczyć, że dotrwamy z młodym w zdrowiu i w jednym kawałku
do tej połowy sierpnia a ja w tym czasie nie oszaleję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz