poniedziałek, 7 września 2015

o czarnym piątku, porażce i weekendzie


Zanim rozpocznę to może najpierw zakończę - poprzedni wpis.

Jedziemy bowiem sobie autem, w piątkę, wracając do domu. Korek, jak zwykle. Przed nami jedzie autobus, co chwilę zatrzymując się na przystankach, które nie mają zatoczek a są tylko oznaczone stosownym znakiem. Kiedy na kolejnym przystanku z autobusu wysypuje się tłum ludzi, K. zwraca na to naszą uwagę. Na co Iga rzecze:

- A może by tych ludzi rozjechać?

Lekko skonsternowani, pytamy:

- Ale jak, dlaczego, Iguniu?

- Bo ja nie lubię, jak jest tyle ludzi i korki, tych ludzi trzeba rozjechać.

Boję się….

Choć chcę wierzyć, że to tylko taka zgrywa, jakich u tego łobuziaka mnóstwo (przykład zgrywy: siedzę na fotelu, we włosach mam spinkę a za sobą i fotelem – schody na piętro; co robi Iga wchodząc po schodach? Odpina mi spinkę i kładzie na oparciu fotela), to jednak chyba przestanę w aucie w jej obecności krytykować wszystkich kierujących i pieszych i w ogóle uczestników ruchu drogowego...

A przechodząc ad rem.

Po dniach intensywnych i obfitujących w wydarzenia i wyjścia przyszedł piątek. Nie był to piątek, trzynastego, a piątek, czwartego, ale okazał się dniem mrocznym – dla mnie i dla młodego.

Nie było może jakichś chwytających za serce i je rozdzierających scen, ale młody dał mi się we znaki. Jęczał, stękał i płakał, nie chciał zasnąć i nie dawał się uspokoić. Nosiłam, karmiłam, odbekiwałam – wszystko na nic, stan się nie zmieniał. Co nakarmiłam - jęczał, bo nałykał się powietrza. Jak sobie solidnie beknął - jęczał dalej, więc go dokarmiałam. Dokarmiłam - jęczał, bo nałykał się powietrza albo jeździło mu w brzuchu. Wydalił - jęczał, bo pielucha pełna. Przewinęłam - jęczał, bo dostawał podczas leżenia czkawki. Dokarmiałam - czkawka przechodziła, ale jęczał, bo nałykał się powietrza...
Kiedy więc rodzina zajechała z trzeszczeniem żwiru, miałam dość. Mój małżonek, oczywiście z odpowiednim błyskiem w oku, zasugerował nabycie smoczka. Walczyłam ze sobą, ale wspominając, że przez cały dzień nie miałam zbyt wiele czasu, żeby zwyczajnie siąść na tyłku i wypić dwa łyki wody, zaczęłam się łamać.

Złamałam się w sobotę.

W sobotę zaplanowaliśmy dzień wyjściowy. Najpierw wzięliśmy udział w otwarciu Narodowego Forum Muzyki, gdzie udało się nam nawet załapać na dwa mini-koncerty (boskie! I ten dźwięk… Ależ bym poszła na jakiś koncert…), przy okazji krążąc na zmianę z młodym po okolicy. Forum zrobiło na mnie ogromne wrażenie – choć nie przepadam za nowoczesną architekturą uważam ten budynek za piękny, zrobiony z rozmachem i klasą, naprawdę pasujący do miasta z ambicjami.

Później, z uwagi na dość młodą godzinę, ruszyliśmy pod Halę Stulecia, gdzie swoje miejsce znalazły FOOD-TRUCK-i – dzięki którym się posililiśmy. Aby nie szukać nadaremno miejsca pod samą Halą, zaparkowaliśmy pod klinikami, spacer więc, jak na moje możliwości, był porządny. Potem jeszcze pospacerowaliśmy po okolicy, dzieci zachwyciły się wielkimi bańkami puszczanymi przez jakąś dobrą duszę, i próbowaliśmy złapać choć trochę tego słońca, którego od niedzieli było już jak na lekarstwo.

I kiedy wracaliśmy, ja umęczona a i dzieci chyba nie mniej, zatrzymaliśmy się w odpowiednim po temu miejscu i mały, plastikowy przyjaciel został nabyty.

I tak właśnie po raz trzeci poniosłam na tym polu odgadywania i zaspokajania potrzeb noworodkowo-niemowlęcych, porażkę. Oczywiście, powtarzam sobie, że lepiej dla dzieciaka, żeby chwilę possał smoczka niż żeby płakał przez piętnaście minut albo i dłużej. Że jak tylko jego układ trawienny przyzwyczai się do łykanego powietrza i równie szybko będzie się go pozbywał (co jest obecnie głównym powodem płaczu Kacpra) pozbędziemy się i smoczka. Że jak może trochę lepiej się poczuję, będę miała więcej sił na noszenie skrzata i „odbekiwanie” go – może ssanie ograniczę.

Niestety, obecnie ani sił nie mam odpowiednich, ani też Kacper nie nauczy się w kilka dni przyjmować solidnej dawki podawanego na raz mleka. Pozostaje pomoc silikonu.

Efektem naszej sobotniej eskapady była moja totalna niemoc niedzielna. Łeb mój domaga się wrażeń, ciało mówi „nie tak szybko” i wysyła sygnały bólowe z okolic brzucha. Nie będzie między tymi częściami mnie zgody, nie będzie…

Niemoc jakoś przeniknęła na dzieci, które dostawały w domu szału. A że i pogoda nie zachęcała do spacerów, to na dwór nikomu się nie spieszyło, co tylko potęgowało koszmarne zachowania (durne kłótnie, szarpanie się wzajemne, niemożność pogodzenia się) dziewczyn. I jakoś dobrnęliśmy do końca pierwszego weekendu w piątkę. My, rodzina wielodzietna, ergo – patologiczna.

Dziś pozostałam z młodym sama na caluśki dzień – K. zjechał z dziewczynami dopiero przed 19, Nina zaczęła bowiem już swój sezon basenowy – i muszę przyznać, że pomoc małego przyjaciela trochę się przydaje. Ale tylko trochę. Bardziej chyba świadomość, że jak będzie źle to użyję smoczka, pomagała mi spędzić przyjemnie dzień niż samo zatykanie młodego. Płaczu znów było niewiele, były uśmiechy i dużo spania. Tak to sobie przynajmniej tłumaczę, że plastik pomógł bardziej mentalnie.
Zaznaczę jeszcze, że obecnie młody trenuje trawienie synchroniczne. Na razie wszystko zależy od rodzaju i siły wydalania. Jeśli jest niewielka (ta siła odrzutu podczas wydalania) to jednocześnie potrafi jeść i wydalać. Przy sile zbyt dużej, wstrzymuje przyjmowanie pokarmu, wydala i dopiero potem konsumuje dalej. Ale trening idzie pełną parą...

A teraz, siąkając nosem, idę aplikować młodemu nie tylko wirusy vel bakterie, którymi zasiedla się powoli moje gardło i nos, ale, mam nadzieję, także przeciwciała na powyższe… Ani chybi, siąkająca nosem od piątku Iga mi coś sprzedała…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz