wtorek, 29 września 2015

weekendy

My tu gadu-gadu, a tymczasem opisanie życia w zaniku!
A przecież sporo się działo, zwłaszcza w weekendy.

Na ten przykład, ostatni weekend spędziliśmy aktywnie.
Ale po kolei.
W piątek przyjechali moi Rodzice, sprawiając - jak zwykle - wielką radość dziewczynom. Chłopakowi niekoniecznie, bo on na razie frajdę ma, kiedy go karmię lub przewijam (choć muszę przyznać, że do mojej Mamy uśmiechał się pełną gębą przez całkiem sporą szmatkę czasu).
W sobotę rano wybyliśmy o 10 rano, bo już o 11 Iga, wraz ze mną i moją Mamą, uczestniczyła w Kinie Dzieci i oglądała bajkę o Albercie, który chciał dostać pieska.
Nie podobał mi się sposób rysowania, widziałam już ładniejsze bajki, historia natomiast była bardzo ładna. Nie jestem jednak pewna, czy obecne (bardzo licznie) na sali dzieci, w wieku 4+, były w stanie śledzić ją przez cały czas tak, jakby chciał autor. Trochę za mało było przerywników, typu piosenka, coś śmiesznego, coś strasznego. Ale może się mylę, w końcu nie ja byłam klientem docelowym.
Kiedy wyszłyśmy z sali, Nina z K. już oglądała swój film. Dziadkowie się odmeldowali (czekała ich popołudniowo-wieczorna balanga), a ja z Igą i Kacprem odczekałam, aż się pojawią filmożercy.
Ponoć ich film był świetny, niestety Nina nie potrafiła go opowiedzieć jakoś tak poprawnie, żebym coś zrozumiała. Jeszcze jej sporo brakuje żeby umiejętność relacjonowania posiąść.
Po lekkim posiłku wyruszyliśmy w stronę Wyspy S., gdzie tego dnia badano i diagnozowano zdechlaków.
Na miejscu dzieci padły. Obwieszone na ojcu, przekimały dobry kwadrans albo i dwa, a ja rozejrzałam się po okolicy i stwierdziłam, że najlepszym biznesem jest obecnie i będzie w przyszłości obsługa seniorów, najlepiej zdrowotna. Impreza odbywała się w ramach Dni Promocji Zdrowia, byli tam różnej maści hochsztaplerzy, którzy z rączki prawdę wróżyli (o ciśnieniu, zawartości krwi lub tłuszczu) i powinna przyciągnąć ludzi i młodszych i starszych. Oraz dzieci - żeby można ich postawę czy nóżki zbadać. Jakoś nie za wielu takich młodszych i najmłodszych widziałam. Seniorów - zastępy.
Sama sprawdziłam tylko, że jednak po ciążach zostało mi trochę tu i ówdzie, choć dietetyczka pochwaliła moją formę miesiąc po porodzie. Nie czuję się przekonana i mimo jej zachwytów odczuwam potrzebę zmian...
Po przebudzeniu dzieci ruszyliśmy na północ, trafiając przypadkowo do bardzo zacnej pizzerii, gdzie dzieci zjadły obiecane paskudztwo. Promocja zdrowia, niech to licho...
Jeszcze nawiedziliśmy naszych ulubionych studentów, gdyż skład osoby fluktuuje, po czym, jako rodzina patologiczna, wykorzystaliśmy możliwość darmowego przejazdu środkami komunikacji publicznej po mieście.
Potem już tylko wsiąść do autka i do domu.
Już o 18.30 byliśmy z powrotem...

Efektem powyższego był lekki zgon w niedzielę, zwłaszcza mój i zwłaszcza gorączkowy, który zaczął się jeszcze w sobotę. Przewiało mnie tak skutecznie, że po raz czwarty już w ciągu września zaliczyłam zapalenie piersi. Tym razem gorączka była spora, 38,8, szczęśliwie do rana w niedzielę prawie zlazła. Niestety, słabość czułam, więc nie za wiele udzielałam się w domu.

A weekend poprzedni, ten 19-20 września, też się szwendaliśmy. Najpierw Ninka zainaugurowała rok szkolny na Uniwersytecie Dzieci, ciekawym wykładem o wierzbach na lodowcach (ponoć rosną, takie tycie, tycieńkie). My, to jest Iga, ja i Kacper, w tym czasie łaziliśmy po okolicy a K. wymieniał opony, bo się wzięła i w czwartek rozwaliła (że niby gdzieś wjechałam i zniszczyłam! potwarz i pomówienie).
(Swoją drogą, że tak wtrącę, rozwalenie opony przebiegało dość ciekawie, bo w pewnym momencie poczułam, wioząc ekipę, że jadę na feldze. Zatrzymałam się koło parkingu, trochę tarasując drogę, co spowodowało kolizję dwóch aut i skutera. Okazało się chwilę później, że nasza "dojazdówka" to jakaś ściema, nie dało się jej założyć, więc wróciłam do domu z dziećmi autobusem, a K. walczył z naprawą rozwalonej opony. Położenie spać całej trójki, samodzielnie, trochę mnie fizycznie przerosło po tej wycieczce, i przy moim zmęczeniu, dając młodemu witaminy, miałam wrażenie, że niechcący do pyszczka wrzuciłam mu tą żelową tabletkę, z której się witaminy wyciska. Więc próbowałam go zmusić do wymiotów, a nie potrafię. Wył i wrzeszczał, ja się trzęsłam, na co wszedł K., któremu udało się już powrócić, i podniósł to żelowe paskudztwo z ubranka młodego. Dobrze, że dziewczyny są naprawdę samodzielne i się umyły i polazły do swojego pokoju, bo jakbym jeszcze je miała ogarniać...).
Po zajęciach Niny dziewczyny zwiedziły okoliczny plac zabaw, po czym wylądowaliśmy w Galerii, gdzie wystawiały się różne firmy ze swoimi zajęciami pozalekcyjnymi. Niczym mnie nie zachwycili na tyle, żebym rzuciła się łapczywie, terminy nie bardzo, słowem średnio trafiony pomysł na spędzenie czasu. Przynajmniej znajomych spotkaliśmy, Ryszarda znaczy, z rodziną.
Stamtąd pomknęliśmy do centrum, z silnym postanowieniem odwiedzenia Festiwalu Krasnoludków, ale zatrzymał nas targ włoskich pyszności na placu koło Marii Magdaleny, gdzie spotkaliśmy się z Katarzyną i dwójką jej smyków. Stamtąd marsz na Oławską, gdzie z kolei odbywało się święto uliczne, dzieci rysowały i rozwiązywały quizy, a my mieliśmy choć chwilkę na rozmowę. Potem wróciliśmy do domu.
Zamiast więc siedzieć na czterech literach - ciągle coś i ciągle gdzieś, przynajmniej w soboty. Niedziele raczej są stacjonarne.

A jeszcze tydzień wcześniej... opiszę kiedy indziej.

Jeszcze tylko dwa obrazki muszę wrzucić.
Pierwszy ma tytuł "Iga - prawdziwa kobieta".
Otóż Iga niebawem, już za momencik, zakończy czwarty rok swego życia. Z tej okazji wydaje (prawie sama) przyjęcie, na które zaprasza, między innymi, koleżanki i kolegę z przedszkola. Niestety, nie pamięta dziecko nazwisk swoich gości, mieliśmy więc problem z przygotowaniem zaproszeń.
Kiedy więc K. przyszedł z Igą do przedszkola poprosił ją, żeby pokazała, gdzie są szafki jej gości, każda szafka jest opisana imieniem i nazwiskiem, co by nam mocno ułatwiło sprawę.
Iga ruszyła więc w labirynt dziecięcych szafek i pokazywała kolejno szafki koleżanek. Kiedy K. zauważył, że są dwie Zosie, i tu jest też Zosia, Iga stwierdziła, że to jest inna Zosia, której nie chce zapraszać.
- Ale po czym poznajesz, kochanie? - spytał K.
- Po kapciuszkach.

Obrazek numer dwa. Konkret.
- Tato, kiedy będziemy mieć pieska?
Tato, zagadnięty został w ten oto sposób, bez żadnego tam owijania w bawełnę, podczas marszu z jednej placówki edukacyjnej do drugiej. Postanowił trochę zmylić przeciwnika.
- Ale jakiego byś pieska chciała?
- Nieważne, tylko kiedy?
- No ale czy on ma być duży czy mały, jakiego koloru?
- Może być mały, tak, mały i taki szczeniaczek, tylko kiedy?
- Teraz raczej nie, Kacperek jest malutki, musi trochę podrosnąć.
- Acha, czyli jak Kacperek podrośnie to wtedy. A jak piesek umarnie to sobie kupimy drugiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz