Wszystko zaczęło się od Igi i jej zakichanego (dosłownie)
nosa. W ubiegły piątek przylazło toto z przedszkola i zaczęło smarkać, kichać i prychać.
Teoretycznie próbowałam jej unikać, jak również walczyłam, aby Kacper jej unikał, w
praktyce udało się w sobotę, kiedy cały dzień przebywaliśmy na dworze, w
niedzielę – już nie. Uniknięcie siebie nawzajem oznaczałoby bowiem, że ktoś
siedziałby mocno odizolowany od reszty…
W efekcie, o czym napomknęłam, w poniedziałek wieczór dostałam
kataru. W nocy kataru dostał młody, we wtorek małżonek.
Idze, o dziwo, minęło i nie wróciło! Nawet kaszlnęła z dwa
razy w nocy, ale poradziła sobie z zarazą koncertowo. Nie muszę dodawać, że
nasza pancerna Nina kichnęła raz i to by było na tyle, jeśli chodzi o jej
chorowanie.
No i we wtorek powoli się rozkładałam… Kichając, prychając,
odczuwając ból gardła. Młody rzęził, co mocno utrudniało mu funkcjonowanie w
pozycji poziomej, wobec czego został ułożony w wózku z podniesionym oparciem (rozwiązanie
na piątkę). W zasadzie po zastosowaniu tego rozwiązania problemu z katarem
wielkiego nie miał, frida poszła w ruch dosłownie kilka razy, spać spał jak
dotąd.
Za to mnie się dostało trochę mocniej, w nocy z wtorku na
środę złapałam nawet jakiś stan podgorączkowy, za to nad ranem zrobiło mi się
strrrasznie zimno i już wiedziałam, że moje piersi zastrajkowały. Gorączka –
standardowe 38, ból nie do zniesienia, uczucie osłabienia (jak to przy
gorączce) no i "drobne" problemy z karmieniem.
Cały dzień walczyłam o likwidację problemu (masaż… au…) i
wieczorem się udało. Tylko po to, żeby w nocy mieć godzinny napad kaszlu a w
piątkowe popołudnie znowu dostać zapalenia piersi, gorączki i bólu.
Rodzina w piątek zjechała późno, a młody był wyjątkowo
męczący. Pewnie dlatego, że i jeść było mniej, bo przez takie akcje na pewno
bufet nie miał jakichś nadmiernych zapasów. Wieczorem Nina szła na urodziny do
koleżanki (piżama party z nocowaniem) a K. musiał podjechać do „naszych
studentów” - w efekcie byłam sama przez cały dzień i większość wieczoru. W tym czasie młody jęczał, wisiał na mnie i bezskutecznie mlaskał, płakał i wił się.
Kiedy więc mój małżonek nareszcie zjechał do domu, miałam ochotę swój aparat
ssąco-karmiący oderwać od macierzy, przekazać i się wyprowadzić. Kręgosłup przypominał
porozrzucane puzzle, kręciło mi się w głowie po słabo przespanych poprzednich i bardzo źle
przespanej ostatniej nocy, z gorączką, bo piersi nie mijają tak szybko, miałam
dość.
Tia, tylko co z tego? Młody, choć dziecko z niego naprawdę
niesamowicie spokojne, ułożone (widział kto, żeby od urodzenia dziecko
przesypiało całe noce, wstając tylko na 5-10 minut na karmienie?!? Ja jeszcze
nie widziałam), niespecjalnie jest empatyczny i moje marne samopoczucie
zwyczajnie olał. Ani myślał rezygnować z pożywienia, protesty ogłaszał bez zahamowań,
choć może nie nadmiernie donośnie.
Przeszło mi w sobotę. Nie całkiem i nie wszystko, bo katar trzyma się mnie całkiem mocno, ale piersi funkcjonują normalnie i śpię już normalnie na tyle, na ile młody pozwala. Bo małżonek, na ten przykład, dalej walczy...
Biedaku... mam nadzieję że wszystko powoli wraca do normy Mówisz że budzi się na 5 - 10 minut... ech, pozwolisz że sobie tylko ciężko westchne i ci pozazdroszcze
OdpowiedzUsuńWraca, w zasadzie już wróciło. W piątek było najgorzej, potem już jakoś znormalniało :)
OdpowiedzUsuńNo przyznaję, te szybkie wlewy nocne to jest mistrzostwo świata. Taką mam urodę, a moje dzieci się muszą dostosować - i to robią/robiły :)