czwartek, 3 września 2015

było

We wtorek, 1 września, zostaliśmy sami. Sami w piątkę.
Bo kiedy z brzucha wyciągnęli mi tego wielkiego chłopaka i odbębniłam obowiązkowy, choć skrócony do dwóch dni, staż w szpitalu i kiedy w sobotę zajechaliśmy w trójkę (ja, Kacper i K.) do domu, czekały tam na nas dziewczyny i moi Rodzice.
Rodzice zostali z nami przez te pierwsze dni, aż do 1 września właśnie, żeby nam pomagać. Zajmowali się dziewczynami, które miały przecież jeszcze wakacje, ogarniali trochę chałupę, robili zakupy. A każda pomoc, jak wiadomo, jest na wagę złota!
Wszystko jednak się kiedyś kończy, skończyły się wakacje, pobyt Rodziców, pobyt małżonka w domu w ramach wsparcia kobiety po operacji - i zostaliśmy sami.
Normalnie poczułam się, jakbym nagle stała się osobą dorosłą!
W międzyczasie zwizytowała nas położna, oceniając młodego jako całkiem zdrowego, zwizytowali nas teściowie, przeminęła na pieluchach nasza dziesiąta rocznica ślub (najlepszego, raz jeszcze, drogi mężu!), z której to okazji raczyłam przygotować drobną grę terenową, w którą włączyły się dzieci, małżonek ukończył kolejny rok życia, z której to okazji załatwiłam sobie zapalenie piersi, gorączkę i okłady i ponownie zwizytowała nas teściowa. Załatwiliśmy młodemu PESLA, ściągnięto mi szwy, byłam u pracodawcy z wnioskiem, żebym mogła przez rok z młodym siedzieć, młody odbył pierwszą wizytę w restauracji, potem w kawiarni. Działo się.
A wszystko pod hasłem, że chcę ten czas zapamiętać. Chcę się młodym zachwycać, bo to już naprawdę, naprawdę ostatni raz, kiedy mam szczęście nosić i przytulać takie małe, cudowne stworzenie. Czas jest trudny, bo zmęczenie i niewyspanie utrudnia funkcjonowanie, ale nie poddaję się.
Kacper zaś jest wdzięcznym obiektem zachwytów. Wiem, że to dopiero 2 tygodnie, że jeszcze się wiele zmieni, ale jak na razie jest absolutnie wspaniały. On prawie nie płacze, nawet kiedy budzi się głodny - najpierw się rozgląda, z uwagą ogląda otoczenie, trochę się pomarszczy, pokrzywi, postęka i dopiero kiedy te delikatne oznaki nic nie dają - wszczyna alarm. A że zazwyczaj reaguję od razu, do płaczu prawie nie dochodzi.
Największym problemem są nadal czkawki i łykane powietrze, co niebawem przestanie go męczyć, jak tylko ciut podrośnie.
Co do rośnięcia - opinie są różne. Wg położnej (pomiar z dzisiaj) waży 4550, wg lekarki (też pomiar z dzisiaj) - tylko 4370. Skąd takie różnice - nie wiem i mało mnie to interesuje. Rośnie, rozwija się, je, jest zdrowy. Czego mam więcej chcieć?
A więc dalej zachwycam się jego maleńką twarzyczką, tycimi paluszkami rączek, mikro-stópkami z palcami jak ziarnka pieprzu... Tymi odruchami niekontrolowanymi, machającymi rączkami i nóżkami, cudnymi minkami, nieokreślonym kolorem tęczówek, czupryną gęstą i ciemną. Rozczula mnie, kiedy noszony przez ojca płacze wniebogłosy a przyniesiony do mnie uspokaja się w sekundę. I to wcale nie z powodu jedzenia - po prostu zapach, głos, obecność moja mu wystarczają.
Ten cudny widok, kiedy śpi - czy to na boku, czy na wznak z rozrzuconymi rączkami, widok jego skupionej buźki, kiedy rozgląda się jakby naprawdę wszystko widział i rozumiał - to po prostu nie do opisania!
I on się już do mnie uśmiecha!!! Świadomie, na mój widok, szczerzy tę swoją bezzębną gębulę i sprawia mi tym przeogromną radochę!
Kacper noce ma, jak na razie naprawdę znośne. Usypiany jest, po kąpieli, w granicach godzin 20-21, potem budzi się o północy, o 3-4 i nad ranem koło 7. Potem godzinę musi świat poobserwować a ja czekam, aż minie czkawka, po czym zasypiamy sobie na wspólną drzemkę, tak do 10.
Dzień młodego jest mniej przewidywalny. Wczoraj jechałam z nim autobusem i tramwajem żeby odebrać ze szkoły Ninę i pójść z nią na obiad (z jakiegoś powodu nie działała stołówka), poszliśmy razem do Igi na zebranie i do domu wróciliśmy pociągiem, już razem z K.
Dziś zaś byłam z nim u lekarza i umówić wizytę w Promyku Słońca, więc znowu dzień był rozbity na części.
Może jutro uda się mi zaobserwować jakąś prawidłowość w drzemkach dziennych?

Jest jeszcze kilka ciekawostek. Dwie, tak dokładnie. Pierwsza jest taka, że dość szybko dochodzę do siebie. Niewiele już pamiętam ze swojego samopoczucia z dziewczynami, ale pamiętam wrażenie. Było mi fizycznie źle. Bolało i ciągnęło. Teraz też boli, ciągnie, ale jakoś czuję w sobie więcej energii. Nie wiem, czy to kwestia pory roku? Przecież jestem coraz starsza a i ciało coraz gorzej znosi kolejne operacje. A jednak wrażenie mam takie, jakby było mi lepiej i łatwiej niż poprzednio.
Drugą ciekawostką jest to, że nastąpił jakiś medyczny cud. Otóż nie mam alergii. Nie wiem, jak to jest możliwe, sezon bylicy był i trwa w najlepsze, a mi nic nie jest. Czasem kichnę, to wszystko. Ale mogę spacerować, siedzieć na dworze, prawie wąchać to zielsko i nic. Nie sądzę, aby tendencja była stała, ale choć jeden rok bez leków, bez głowy kwadratowej - to już cud! Syn mi załatwił, a jak!
Cudem był też niewielki przyrost wagi w ciąży, brak apetytu w zasadzie całkowity. Dzięki temu dzisiaj, 2 tygodnie po cięciu, mam na plusie już tylko 1 kg. Oczywiście wg stanu sprzed ciąży, bo do stanu idealnego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Ale początek jest niezły, liczę na dalsze sukcesy w tym zakresie...

A już na koniec dzisiaj chciałam się przyznać. Wychowaliśmy socjopatkę. Iga jest dzieckiem nie tylko nieokiełznanym, które nie czuje strachu, nie ma autorytetów i nie słucha się w zasadzie nikogo. Niestety, ma także skłonności psychopatyczne. Ale to następnym razem, teraz idę łapać minuty snu...

2 komentarze:

  1. To ten rocznik 2011 jakiś taki jest, tym sobie tłumacz ☺

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślisz, że to kwestia układu gwiazd etc? Chyba wolę takie wytłumaczenie niż zabawę w genetykę ;)

    OdpowiedzUsuń