Miałam kilka obaw.
Przede wszystkim o zdrowie. Najpierw zastanawiałam się, czy
w ogóle pojedziemy – ucho Kacpra to raz, ale też infekcja dziewczyn, zwłaszcza
Igi. Nina szybko się ogarnęła, w poniedziałek grzecznie pomaszerowała do
szkoły, jednak Iga gorączkowała jeszcze do poniedziałku. Co gorsza, efektem
infekcji było zainfekowanie dziąseł – jakaś wersja pleśniawek. Najpierw
smarowali pyszczek dziadkowie, potem my. Ale koniec końców zdrowie jakoś
odpuściło nam psucie planów. Nie tylko naszych – jakimś cudem cztery rodziny,
ośmioro dorosłych i dziewięcioro dzieci, reprezentowało stan zdrowia na tyle
zadowalający, że można było publicznie pokazać się i pojechać na wywczasy.
Miałam obawy także co do tego, czy ekipa się ze sobą dogada.
Było nas te 17 osób, w tym dwoje niemowląt – największych zadymiarzy, to jasne.
Spora grupa. Jak tu pogodzić oczekiwania każdego z osobna i wszystkich razem,
zgrać plany, nie wpadać na siebie choćby w kuchni, dogadać się w sprawie
najprostszych rzeczy jak sprzątanie czy gotowanie?
Co do dzieci obaw nie miałam. Martwiłam się trochę, czy nie
będą zanadto dymić, nie będzie strat w ludziach, nie zanudzą się. Ale z drugiej
strony przy takim zestawie łatwo o świeże pomysły i ciągłe przetasowania i
przegrupowania. Nie pomyliłam się zbytnio – w ostateczności dzieciom włączało
się bajkę czy film i uspokajały się.
Co do dorosłych – obawy okazało się płonne. Ustaliliśmy, że
każda z czterech rodzin ugotuje jeden obiad dla wszystkich, w pozostające trzy dni
jadamy na mieście. To oznaczało tylko jeden większy wysiłek w tygodniu a potem
labę i objadanie się. Trochę nie dogadaliśmy się ze sprzątaniem po sobie
nawzajem (głównie w kuchni, każda rodzina miała swój pokój i swoją łazienkę
więc tu problemu nie było) i kupowaniem jedzenia. Ale i tu w ostateczności nikt
do nikogo pretensji nie miał, jedliśmy to, co było, kupowaliśmy to, czego nie
było – działanie było spontaniczne.
Ruch był spory, ciągle ktoś się przez wspólną jadalnię
przewijał, ciągle było słychać ludzi, dzieci, krzyki, śmiechy, rozmowy. Z
drugiej strony – dwa niemowlaki mieszkały w pokojach z całkiem niezłą izolacją akustyczną
i hałasy budziły je umiarkowanie lub wcale.
A jednak sporów nie odnotowałam. Wieczorami niedobitki
dorosłych (głównie ja i K. i rodzice Ani i Kuby) siedziały w kuchni, prowadząc
Polaków rozmowy. W ciągu dnia uparcie jeździliśmy na nartach, nawet kiedy padał
deszcz czy śnieg leżał wyłącznie na stoku dzięki naśnieżaniu. Raz wybyliśmy na
basen i solidarnie, wszystkie kobity, oddałyśmy nasze dzieci pod opiekę ojców,
same spożywając ciastko. Był też, oczywiście, smażony ser i pizza.
Obawiałam się z lekka jakości domu – cena najmu nie była
jakaś nadzwyczaj wysoka. Tu akurat moje obawy się potwierdziły. Nie było
brudno, ale jednak wszędobylska wykładzina, nieładnie pomalowane ściany,
pająki-giganty – nie robiły dobrego wrażenia. No i jakieś dziwne problemy z
ogrzewaniem – pokoje ogrzewały się momentalnie, do temperatury zbliżonej do
piekielnej, i po skręceniu kaloryferów równie szybko się wychładzały. Spanie
nie było więc nazbyt komfortowe. Nie przeszkadzało to dzieciom, które spały jak
aniołki, umęczone świeżym powietrzem i nadmiarem wrażeń.
Niepokoiło mnie także ocieplenie klimatu i jego wpływ na możliwości
jeżdżenia na nartach. Okazało się jednak, że Czesi mają niezłe podejście i zorganizowali
wszystko tak, że jeździć się dało nawet w cieplejsze dni.
Tak więc większość moich obaw okazała się bezpodstawna i
bardzo się z tego cieszę.
Co do moich narciarek – Ninka jeździ fantastycznie. Narty
trzyma równolegle, ładnie skręca, zatrzymuje się tam, gdzie planuje. Miała
kilka epizodów, kiedy trochę ją poniosło lub położyło, ale co do zasady –
jeździ świetnie. Zadziwiło mnie, że
zaczęła się bać prędkości i tego, co może się wydarzyć. Pamiętam tego świra
sprzed roku czy dwóch, kiedy trzeba ją było dosłownie gonić, więc ta przemiana
wydała mi się zaskakująca. Dojrzewa dziewczyna? A może to ja „rozjeździłam się”
porządnie i jej tempo jednak jest dla mnie za wolne?
Bez znaczenia. Nabierze dziewczyna pewności siebie i jeszcze
będziemy się ścigać!
Iga zaś okazała się być pojętnym uczniem. Pierwszego dnia
dosłownie słaniała się na nogach – więcej leżała niż jeździła. Zupełnie się
jednak nie zrażała i powoli ogarniała nową rzeczywistość. Po trzech dniach
zjeżdżała powoli ze stoku, ostatniego dnia – elegancko skręcała. W sumie –
sześć godzin nauki jazdy i dziecko potrafi zsunąć się ze stoku. Zuch!
A i ja kilka godzin spędziłam na deseczkach, co sprawiło mi
radość trudno opisywalną. W tym czasie Iga pobierała lekcje a Kacprem opiekował
się K. Nina jeździła zaś ze mną. Układ prawie idealny.
Wyjazd feryjny nam się udał, to, co miało być problemem
wcale nim się nie stało, dzieci się najeździły, nabawiły, naodpoczywały. Ferie
pełną gębą!
Teraz zaś dziewczyny wyjeżdżają śnieg u górali, z moimi
teściami, a ja z młodym siedzę u rodziców. K. natomiast walczy w domu z prawami
fizyki i chemii stawiając ściankę działową aby i młody miał swój pokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz